Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
WŚRÓD PIĘKNYCH OKOLICZNOŚCI PRZYRODY...
nasz domek wciąż stoi samotnie. Spodziewałam się, że wiosną ruszą wokół budowy, powoli i nieubłaganie zasłaniając nam niektóre fragmenty widoków z okien. A tu nic. Cisza i spokój zakłócane jedynie wrzaskami bażantów, które tak nam spowszedniały, że nikt już nie zwraca na nie uwagi (nawet piesynka ich nie goni). Tylko w weekendy robi się ludniej. Po sąsiednich działkach snują się powolnym krokiem większe lub mniejsze grupki ludzi (jak u Mickiewicza w opisie grzybobrania wyglądają). Zatrzymują się od czasu do czasu, kreślą rękami w powietrzu jakieś kształty, pokazują miejsca na ziemi. W ich wyobraźni stoją tam już domy, domki i domiszcza.
Jak dobrze pamiętam te nasze spacery dokądkolwiek, które niezmiennie kończyły się na działce!
Właściwie, to się wcale nie dziwię. Pogadałam właśnie z sąsiadami - tematem była głównie radość, że zdążyliśmy w zeszłym sezonie budowlanym.
Przy okazji dowiedziałam się, że naszych bliższych sąsiadów (naprzeciwko i w lewo) ma budować ta sama, pożal się Boże, ekipa, która budowała dom sąsiadów nr 1. Pozwiedzałam ich dom (w stanie surowym zamkniętym) i... podziwiam odwagę lub desperację kolejnych klientów. Widzieliście kiedyś, żeby z jednego pokoju widać było światło w drugim na wylot przez komin ? Bo ja widziałam! O krzywych ścianach nie warto się rozwodzić, ale pustaki max ułożone w ścianie zewnętrznej otworkami nie w pionie, ale w poziomie i to tak, że można przez nie wyglądać, widziałam pierwszy raz! No ale chyba w ogóle mało jeszcze w życiu widziałam.
Wciąż się nie mogę zabrać za wywiezienie reszty piasku sprzed domu i rozgarnięcie go po działce. Czekałam aż wyschnie i będzie lżejszy. Już był, ale zajęły mnie prace wewnątrz, a tu dzisiaj deszcz go znów zamoczył!
Chyba odprawię rytuał zaklinania deszczu, którego wykonanie poradziłam właśnie jk69 zmagającej się z problemem budowania przy niesprzyjającej aurze.
Gdyby ktoś zdesperowany chciał spróbować, przedstawię przebieg ceremonii:
Należy zerwać mały żółty kwiatuszek, następnie obejść jakiś zbiornik wodny (wtedy był to niewielki zalew na Wiśle) w składzie trzyosobowym + pies. Stroje dowolne. Pierwsza osoba ma nieść kwiatuszek jak największą świetość, co kilka kroków powinna się zatrzymać, odwrócić w stronę wody i złożyć głęboki pokłon. Druga osoba ma trzymać nad głową pierwszej wielki liść jako baldachim. Trzecia osoba powinna biczować się smyczą i wyć ponuro (doskonale służył do tego refren któregoś z utworów TSA - nie pamiętam już, którego). Pies powinien szczekać. Wszystkie osoby muszą koniecznie przez cały czas intensywnie zaklinać deszcz w kwiatuszek (wyobrażać sobie, ze deszcz prosto z nieba wędruje do kwiatuszka). Na koniec należy kwiatuszek z deszczem wrzucić do płynącej wody, żeby spłynął z nią do morza. Tak odprawiony rytuał niezawodnie odpędzał deszcz na długo. Szczerze polecam!
Jeszcze były sposoby na krótkotrwałe rozpędzenie deszczu (tak, żeby zdążyć dojść do schroniska) odprawiane na szlaku w wypadku braku płynącej wody w pobliżu. Też działały.
Myśmy naprawdę to robili! I zupełnie nie przeszkadzały nam zdumione spojrzenia przypadkowych widzów.
Muszę wreszcie kupić baterie do aparatu, żeby pochwalić sie niektórymi wykonanymi drobiazgami (zdjęć zagipsowanym dziurom robiła nie będę). Dzięki temu dziennik nabierze znów charakteru nieco bardziej budowlanego, bo coś ostatnio piszę nie na temat (poza uzewnętrznianiem moich gorących uczuć do tynkarzy). O właśnie, muszę pokazać te bulwy na suficie. Mam nadzieję, że to nic złego i, że cały tynk nie spadnie nam na głowy pewnego pięknego dnia.
Tymczasem oddawałam sie dzisiaj obserwacjom astronomicznym (gołym okiem). A było co obserwować! Nów księżyca na zachodzie - taki wąziutki sierpik. Na tle jeszcze trochę jaśniejszego nieba rozsmarowane chmurki oświetlone od dołu na ciemnoróżowo. Do tego jakieś coś świecące baaardzo jasno właśnie na zachodzie dosyć wysoko nad horyzontem. Za jasne na gwiazdę, wiec pewnie jakaś planeta. Jaka?
Hej, jest tam kto? Czy ktoś to czyta? A może wie, co to świeci? Proszę o odpowiedź, bo nie mam kwietniowego numeru "Wiedzy i Życia" z mapką nieba.
Tak sobie szłam, kontemplowałam i przypomniała mi się historia opowiedziana przez mojego ojca.
Otóż pewnego zimowego poranka wyszedł ze schroniska. Zapowiadała się piękna pogoda. Słońce było jeszcze nisko, śnieg skrzył się w jego promieniach i skrzypiał pod nogami. Drzewa pokrywała gruba warstwa szadzi, więc wyglądały jak misterna koronka. Ojciec wyszedł na stok narciarski i podziwiał widoki roztaczające się wokół. Wracając, zauważył zbliżającego się człowieka. Pamiętał, że widzieli się wieczorem w jadalni schroniska, zamienili kilka słów na tematy narciarskie, wypadało się więc odezwać do niego. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, jak podsumować całe to piękno wokół, żeby nie wypadło to banalnie lub patetycznie. Ponieważ nie zdążył wymyślić nic, co by go zadowoliło, facet wyprzedził go i zanim wymienili powitanie zagaił: "Q...a, jak pięknie!"
No właśnie: ... jak pięknie!
Czego i Wam życzę kończąc kolejnego małobudowlanego posta.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia