Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
BYŁA PARAPETÓWKA!
Zdjęć dzisiaj nie będzie, za to krótka relacja z parapetówki.
Impreza zaczęła się, podzieliła na dwie mniejsze, trwała i skończyła, niestety...
Nie wypada mi oceniać, ale my bawiliśmy się świetnie w towarzystwie znakomitych gości (dziękuję! )
Licznie zgromadzonym dzieciom oddaliśmy we władanie wyższy poziom, sami zadowalając się niższym. Towarzystwo z wyżyn bawiło się chyba nieźle, bo przez większosć czasu nawet nie angażowało zbytnio rodziców. Najmłodszy uczestnik imprezy doskonalił umiejętność chodzenia po schodach, pozostali eksplorowali zasoby zabawek z takim zapałem, że przegapili dobranockę. Dopiero w późnych godzinach wieczornych po kolei zaczęli przejawiać oznaki zmęczenia, co objawiało się częstszymi wizytami na nizinach. Nie wszyscy jednak, bo naszych dziewczyn nie mogłam zapędzić do łóżek jeszcze długo po wyjeździe gości. Najtrudniej było z Małgosią, która niedawno odkryła uroki korzystania z komputera i raz do niego przyklejona nie daje się oderwać w żaden cichy sposób. Dopiero połączone siły mamy i różowego konia, który stał pod domem czekając, by móc wskoczyć do jej snu, przyniosły sukces w postaci czyściutkiej dziewczynki słodko śpiącej w łóżeczku.
Tymczasem na nizinach trwały długie Polaków rozmowy, o dziwo niezdominowane przez tematy budowlane. Chyba obecność niemuratorowej części towarzystwa tak złagodziła obyczaje.
Właściwie, to nie wiem, czy salon jest koniecznym w domu pomieszczeniem, ponieważ zasiadłszy raz przy stole w jadalni, goście konsekwentnie odrzucali propozycje przeniesienia się do salonu, twierdząc, że w kuchni siedzi się najlepiej. I coś w tym jest!
A po imprezie, gdy współpracowałam z różowym koniem i czytałam o Reksiu, Andrzej ... poszedł wyrównać grabiami wczoraj nawiezioną ziemię (ale o dniu wczorajszym napiszę już jutro).
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia