Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
URLOP
W czwartek Andrzej zaczął urlop, czego efekty już widać. Oczywiście zaplanowaliśmy, optymistycznie, całe mnóstwo prac, których nie zdążymy wykonać przed wyjazdem. Samo dopieszczanie surowych sosnowych desek, do stanu, który zadowolił wysokie wymagania mojego małża, zajęło prawie cały dzień. Ale za to półki na książki u Weroniki są gładziutkie jak ze sklepu meblowego. Dzisiaj zostały zamontowane i pomalowane drugi raz, a jutro będzie można poukładać na nich książki. Na to konto dzisiaj przez cały dzień targałam kartony książek na górę i z powrotem na dół (niezbyt mądrze to zabrzmiało, ale po przeglądnięciu kartonu z książkami dla dzieci, znajdowałam na dnie czasem kilka książek, które mają być w salonie i musiałam je tam odnieść). Odczuwam to tu i ówdzie, ale wreszcie pod schodami nie ma ani jednego kartonu!!!
Zaczęłam trochę od końca, bo przecież pierwszym przedsięwzięciem urlopowym było zmontowanie placu zabaw. Na razie jest to tylko zjeżdżalnia i huśtawka przeniesione ze starego domu. Tu zostały wyszlifowane (Weronika ze szlifierką została tu już uwieczniona), następnie kilkakrotnie zaimpregnowane (lubię malować) i wreszcie zmontowane. Tym razem wszystkie nogi (sztuk 8 ) zostały zacementowane w ziemi. Ale zanim je zacementowaliśmy, musieliśmy jechać na zakupy. Poprzednio huśtawki wisiały na hakach i metalowych kółkach. Podczas huśtania kółka i haki ścierały się, czego świadomość bardzo mi przeszkadzała. Miałam ochotę raz na miesiąc sprawdzać ich stan, a to wymagałoby użycia drabiny, bo huśtawka niska nie jest. Zażądałam użycia jakiegoś bardziej profesjonalnego sposobu zawieszenia. Marzyło mi się coś z łożyskami. W dwóch marketach nie mieli nic do zaoferowania. W końcu Andrzej wpadł na pomysł wykorzystania kółeczek do wózków. Musiał wyrzeźbić w ślicznych nowiutkich oponkach rowki, co uczynił z bólem serca. Jednak pomysł okazał się wyśmienity i kółeczka zamontowane do góry nogami (czy one mają nogi???) znakomicie spełniają swoją funkcję. Dzisiaj zakończyliśmy dopieszczanie placu zabaw. Pomalowałam starą drewnianą huśtawkę dla Małgosi (taką z barierkami) na jej ulubiony kolor - różowy, który uzyskaliśmy z resztki białej farby i czerwonego pigmentu. Kolorek zachwycił Małgo (mnie nie, ale to nieistotne). Planujemy rozbudowę, ale to w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Nie pochwaliłam się, że powiększyliśmy nasz stan posiadania. Dokupiliśmy maleńki kawałeczek ziemi przylegający do naszej działki. Początkowo nie mieliśmy zamiaru tego robić, bo ogrodzenie już gotowe i dla 16 m2 ziemi nie warto go przestawiać. Jednak właściciel tego kawałka tak uparcie nas nachodził i obniżał cenę, ze w końcu zdecydowaliśmy się na zakup. Tym bardziej, że to od zachodu, więc można będzie zasadzić tam coś wyższego, zeby trochę osłaniało nas od wiatru, nie zmniejszając przedogródka.
Niestety sama transakcja miała taki pzrebieg, że wspominam ją z niesmakiem. Otóż właściciel tego skrawka ziemi zapewniał nas obniżając cenę, że on poniesie koszty notarialne. Wspominał coś o notariuszu, który bierze tylko 100 zł. Wydawało nam się to mało prawdopodobne, ale w końcu to jego sprawa. Tymczasem podczas podpisywania umowy okazało się, że pan właściciel mówiąc o kosztach notarialnych miał na myśli koszt wyciągnięcia potrzebnych dokumentów i dojazdów po nie. Oczywiście nie zgodziłam się na taką interpretację i sytuacja stała siępatowa. Po telefonicznych konsultacjach z Andrzejem (w pracy), po prostu wyszłam, grzecznie się żegnając z wkurzonym, aczkolwiek usiłującym zachować profesjonalny spokój, notariuszem. Juz w poczekalni złapał mnie sprzedający (żeby było weselej, właśnie Madzia rąbnęła Małgo w nosek, co spowodowało krwotok) i zaproponował podział kosztów 3:1 (on daje 3/4). Usiłując uspokoić Małgo, wytrzeć jej nosek i powstrzymać krwotok, a przy tym ochronić jak najwięcej ubrań od poplamienia krwią, po cichu, ale dobitnie wyrazić swoją złość na Magdę, jednocześnie zdecydowałam, że mogę na to pójść. Sekretarka zajęła się Małgosią, notariusz, wciąż oburzony, z ulgą przystąpił do kontynuowania swoich czynności.
I tak nabyłam drogą kupna 16 m2 ziemi. Szkoda tylko, że już nie mam ochoty na kontynuowanie znajomości z jej byłym właścicielem, bo facet ma konie i w związku z tym też koński nawóz. Poszukam innego. Obiecywał wprawdzie, że możemy z dziećmi przyjść na kucyki, ale już wcześniej okazał się niezłym bajarzem, więc do tej obietnicy wagi nie przywiązywałam. Proponował nam między innymi zakup 20 arów ziemi przeznaczonej w planie pod cmentarz, zarzekając się, że ma wiadomości z pierwszej ręki, jakoby plan rozszerzenia cmentarza w tę stronę upadł. Życzył sobie 5 tys za ar. Ponieważ też mamy 14 arów ziemi z tym samym przeznaczneniem (to pasek długości 140 metrów ciągnący się od naszej działki do obecnego cmentarza), po połącznieu ich powstałaby ładna działka. Roztaczał przed nami wizję kucyków i koników, które nam oczywiście tanio sprzeda, pasących się na tym kawałku ziemi. Niezłe, ale okazało się, że plan wcale nie został zmieniony! Czy cmentarz powstanie, to zupełnie inna bajka, bo nikt nie chce sprzedawać ziemi pod niego. Tym bardziej, że ponoć (to kolejna rewelacja naszego bajarza), mają zamiar płacić po 1 tys za ar, podczas gdy działki w okolicy dochodzą do 25 tys za ar.
A w końcu okazało się, ze jego ziemia nie przylega do naszej!
Tymczasem możemy z okna obserwować budowę innej forumowiczki. Właśnie dzisiaj budowlańcy ruszyli z kopyta, bo do tej pory raczej się obijali. Fajnie tak bez emocji patrzyć, jak domek rośnie! DZisiaj właśnie, po dłuższej wymianie prywatnych wiadomości na sąsiedzkie tematy, zaczęliśmy się integrować przy wyśmienitym cieście przywiezionym przez Rosannę.
Jutro może porobię zdjęcia. Tylko najpierw poukładam książki u Weroniki.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia