Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
KOSZENIE EKSTREMALNE I INNE WIEŚCI Z OGRODU
Po kilku dniach walki z praniem, składaniem, prasowaniem, urozmaicanej wyjściami z jedynaczką na basen i normalnymi czynnościami domowymi, nadszedł dzień "K". Już nie można było dłużej zwlekać, tłumacząc się a to upałem, a to praniem czy prasowaniem, a to koniecznym wyjazdem do Krakowa. Należało stanąć twarzą w twarz z problemem! Odważnie! Po męsku!
Otóż pod naszą nieobecność trawa za domem przestała przypominać nawet bardzo zaniedbany trawnik. Powoli upodabniała się do łąki. Wprawdzie wędrując po ogródku już wcześniej wyrywałam co większe chwasty, ale to w niewielkim stopniu wpłynęło na wygląd "trawnika".
Z obrzydzeniem spojrzałam przez okno. Trawa była sucha, nie zanosiło się na deszcz. Nie miałam wymówki.
Poszłam do garażu, żeby wywlec z niego kosiarkę. Z dużą niechęcią tam poszłam. Nikt nie lubi chodzić do garażu. A to dlatego, że mamy tam jakąś trefną świetlówkę, która rozpala się dwie minuty a może i dłużej nawet. Andrzej też nie pała do niej miłością (eufemizm to był), ale zawsze jest coś pilniejszego do zrobienia.
Od razu zrezygnowałam z pojemnika na trawę, bo przy tej ilości zielska do skoszenia, odczepianie go, wynoszenie trawy i ponowne mocowanie zajęłoby mi więcej czasu niż grabienie trawy.
Gwoli wyjaśnienia dodam, że nasza kosiareczka to biedactwo kupione tanio w markecie budowlanym. Malutkie, słabiutkie, ot taka sierotka. Radzi sobie z trawką koszoną raz na tydzień całkiem dobrze, ale ta dżungla przerosła (dosłownie i w przenośni) jej siły. Krztusila się i zacinała ledwie wjechała w bujniejszą trawę, a co dopiero przy koszeniu chaszczowiska pod samym domem! Opracowałam jednak kilka sztuczek, dzięki którym przestałam mściwie rozmyślać, jak bardzo należy uszkodzić kosiarkę, żeby już nie opłacało się jej naprawiać. Wprawdzie skoszenie każdego fragmentu trawnika zajmowalo mi trzy - cztery razy więcej czasu niż zwykle, ale nie musiałam co chwilkę przewracać kosiarki, żeby odblokować zapchany trawą nóż. Dwa popołudnia trwała ta nierówna walka, zanim trawa nie została pokonana i wrzucona do prowizorycznego kompostownika! Już jest zresztą gotowa do koszenia!
Melduję, że z ogórków nie będzie pociechy, bo jakieś dziwne wyrosły. Najpierw (normalną koleją rzeczy) były malutkie i w takim stanie je zostawiliśmy. Po powrocie okazało się, że ogórki urosły... połowicznie. Przy ogonkach zostały małe, a na końcach napęczniały jak baloniki. Zjeść się dało, ale za dużo ich nie było.
Pomidorki za to obrodziły na pociechę.
Słoneczniki też, ale coś je je. Nie ptaki, które, o dziwo, w ogóle się nimi nie interesują, tylko robale. W każdym siedzi jedna albo i kilka dorodnych tłustych gąsieniczek, które raźno uciekają, gdy sie je wyeksmituje. Teraz robimy gąsieniczkom konkutrencję starając się zjeść słoneczniki, zanim one to zrobią. Problem w tym, że to czasochłonne zajęcie, a czasu wciąż mało.
Niektóre kwiatki kwitną, niektóre już przekwitły. Czekam na nasionka czarnuszki, które są doskonałe do chlebka (trzeba upiec chleb z czarnuszką - rewelacja!). Mieczyki jakieś marniutkie miałam - pewnie im ziemia nie odpowiada. Dziwaczki wcale nie chcą mieć różnokolorowych kwiatków na jednym krzaczku! Mam cztery krzaczki - biały, biało-żółty i dwa żółte.
Pochwalę się jeszcze, że mamy wreszcie szuflady na buty w wiatrołapie. Andrzej je zrobił popołudniami i prześlicznie mu wyszły! (Muszę im zrobić zdjęcie.) Nareszcie buty nie wysypują się ze zbyt małych szufladek-koszyczków! Oczywiście po załadowaniu butów do szuflad wyszło szydło z worka - ja mam ich najwięcej! Ale to wszystko dlatego, że tak trudno mi znaleźć wygodne buty, które mnie nie będą obcierały. Kupienie takich, które mogłabym nosić bez skarpetek (nie znoszę skarpetek latem!!!) graniczy z cudem. W efekcie mam mnóstwo butów, takich "skarpetkowych", które muszę sukcesywnie "znaszać".
Mamy też nareszcie lampkę nad drzwiami na zewnątrz! Nareszcie coś będzie rozjaśniało egipskie ciemności przed naszym samotnym domkiem. Tak nam się to spodobało, że pojechaliśmy po drugą taką samą lampkę do Praktikera (sterczy nam kabelek nad drzwiami balkonowymi, to niech już coś tam na nim będzie). Lampkę znaleźliśmy, ale pry okazji Madzia niechcący rozbiła jakąś paskudną stojącą lampkę stolikową. Na domiar złego okazało się, że to paskudztwo (została metalowa okrągła podstawka, prosta rurka i obsadka na żarówkę) kosztowało ... 179 zł! Obok stały o wiele bardziej skomplikowane wytwory ludzkiej wyobraźni w cenach do 99 zł, a toto kosztowało majątek!!! Płacząc zapałciliśmy... cóż było robić?
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia