Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
BŁĄDZENIE DOMOROSŁEGO MALARZA POKOJOWEGO
Po zainstalowaniu butów w naszych nowych, ślicznych szufladach, Andrzej przystąpił do robienia półek na książki do salonu. Ponieważ deski klejone są drogie, a zwykłe dechy tanie, kupił te drugie i mozolnie przerobił na pierwsze. Po sklejeniu, wyszlifowaniu niezliczoną ilość razy i polakierowaniu wyglądają całkiem, całkiem. Kiedy już były gotowe, podczas kolejnego omawiania ostatecznego wyglądu półek nieśmiało zaoponowałam przeciwko podpieraniu ich na słupkach. Uznałam, że o wiele, wiele ładniej i lżej wyglądałyby na ładnych drewnianych podpórkach z IKEI. Oczywiście Andrzej stwierdził, że bez trudu takie podpórki wykona i jak powiedział, tak zrobił.
Skoro półki już są gotowe do powieszenia, należy przygotować dla nich miejsce, czyli pomalować ścianę za nimi. Mój szalony plan (pamiętacie te trzy plastikowe kubeczki z IKEI, które mnie natchnęły pomysłem na kolorystykę hollu?) przewiduje pomalowanie belki i słupa tym samym ciemnozielonym kolorem, który ma uwydatnić urodę naszych schodów stanowiąc ich tło. To ma być BARDZO ciemny butelkowozielony kolor. Wydumałam jeszcze, że taki ciemny kolor bardzo ładnie będzie wyglądał jako tło dla półek (sosna) i książek.
Zaopatrzywszy się w ciemnozielony pigment w odcieniu zbliżonym do idelanego i kilka innych, które miały pomóc ten ideał osiągnąć, przystąpiłam do mieszania. Szybko się okazało, że należy zaopatrzyć się w większą ilość pigmentu. A potem, że w jeszcze większą... Wymieszawszy starannie ową jeszcze większą ilość pigmentu skonstatowałam, że to nie jest jeszcze to, o co chodziło. Dzień był piękny i słoneczny - wymarzony na malowanie. Dwukrotnie dokupowany pigment swą ceną dorównał cenie farby . Oczywiście doskonale zdawałam sobie sprawę z popełnionego błędu - tym razem bezwzględnie należało kupić farbę w wybranym kolorze (a są takie we wzornikach) z mieszalnika. Nawet przed pierwszym dokupieniem pigmentu o tym myślałam, ale żal mi było tej już nieco zazielenionej farby, z którą nie miałbym co zrobić.
Cóż było robić? Zaczęłam malowanie. Zajęło mi to całe przedpołudnie, bo właściwie powierzchnia malowana składała się głównie z krawędzi, do których trzeba było podchodzić z należytą ostrożnością (wiem, jak trudno jaśniejszą farbą zamalować ciemniejszą) Efekt był.... co tu dużo mówić - OKROPNY! Sam kolor jest nawet ładny, ale zupełnie NIE PASUJE do koncepcji! Z kacem morlanym podjęłam decyzję - trzeba to zamalować. Jutro jadę zrobić to, co należało na samym początku PRZED wydaniem kasy na pigmenty: zabieram wiaderko i jadę do pobliskiego mieszalnika, gdzie obiecali spróbować (bez gwarancji o czywiście) osiągnąć pożądany kolor. Na szczęście chodzi o przyciemnienie tego, co jest, a nie radykalną zmianę koloru, więc szansa na sukces istnieje.
Za to beż wyszedł całkiem, całkiem (też mieszałam sama), co mnie nieco pocieszyło.
Pomalowałam więc to, co ma być beżowe, a Andrzej zawiesił wreszcie kinkiety i przymocował gniazdka. Nie mogliśmy potem wyjść z salonu - tak inaczej i bardziej po ludzku wygląda! Tylko widok tej zieleni...
A na początku października powiniśmy mieć podjazd! Moją wizję!
Piszę "powinniśmy", choć panom z firmy brukarskiej dobrze z oczu patrzyło, bo nauczona poprzednimi doświadczeniami z niektórymi ekipami, nie mam odwagi pochwalić się: "będziemy mieć".
Wybraliśmy kostkę - "tegula" (Kto wymyśla te nazwy??? I ile mu za to płacą??? Bo jakby co, to ja też umiem!) z Brukbetu. Opaska z kamienia sieneńskiego.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia