Dziennik Martki
W zasadzie nie planowałam pisania. Aż do dziś. Pewne przygody sa jednak warte opisania. Zwłaszcza te, ukazujące lekkomyślnośc piszącego i te, ze nie ma tego złego.
Ale od początku.
Domek miał być odkąd byłam dzieckiem. Tata obiecał. Miał być ogród, wielki pies, ptaki i święty spokój. Było mieszkanie w czynszówie.
Potem studia i kolejne przeprowadzki. Łatwo przychodziły, bo nie miałam własnego miejsca na ziemi. Więc Bydgoszcz, Kalisz, Kraków, w końcu Warszawa...
Zmęczyłam się. Lata lecą, a tu ciągle wynajęte kawalerki, bloki, a obiecanych ptaszków ni widu ni słychu. Ale projekty przeglądałam. Mnóstwo. Zasady takie:
1)maximum 150 metrów.
2) pokoje w kwadracie,
3) wejscie do kuchni blisko wejscia do domu,
4) dach dwuspadowy njwyżej z dwoma oknami dachowymi, bez lukarn ani zadnych innych ładnych rzeczy.- tniemy koszty
Zostały dwa na koniec : D44 muratora i Archetonu Krzemyk. Krzemyk większy, ale D44 ma kuszący ganeczek. No tak ale miało nie byc ganeczków... no to Krzemyk i likwidujemy lukarny i półokragłe okno. Więc mam domek na rysunku. Już wiem jaki będzie w środku, jaka będzie kuchnia, gdzie kominek, gruby dywan i ściany w jakimś kolorze, który wydaje się nie do zaakceptowania.
Podpisali mi umowę na stałe w pracy. Wreszcie wolna droga do kredytu. No to... czas poszukac własnego kawałka świata. Jest marzec 2004. Ograniczone możliwości finansowe, więc działka albo będzie daleko od Warszawy, albo nieuzbrojona, albo malutka. Co mi tam. Będę jeździła sobie do roboty długo.
Właściwie sama nie wiem dlaczego wybrałam akurat to miejsce. Na pewno pragnienie zostania wreszcie włascicielką ziemską było silne, jabłonki w okolicy kwitły, mili młodzi sąsiedzi... 1200 martów po 9 dolców za metr. Hm.. Jakby nie mozna było ustalic ceny w złotówkach. No nic. Nie biło mi serce, nie czułam ze to własnie tu, po prostu było cicho, spokojnie, ptaszki śpiewały, linia wysokiego napięcia wcale mi nie przeszkadzała.
No i kupiłam. Człowiek o wszystkim musi sam decydować. Nastepnego dnia po podpisaniu aktu kupiłam Krzemyk w Archetonie.
No i wtedy dowiedziałam się ze na prąd to dwa lata, że wszystko musi iść drogą, ze woda moze być głęboko a wodociąg ze 130 metrów ode mnie. I dopiero wtedy zobaczyłam, że droga dojazdowa to nic innego tylko trawa. I wtedy pokochałam moją działeczkę. Taką biedną, nieuzbrojoną, zapuszczoną... Zawiozłam siostrę, a ona określiła to wszystko mianem zadupia:) Mieszczanka paskudna...
W październiku dostałam pozwolenie na budowę. Batalia z bankiem o kredyt. Dochody fajne, ale Pani Marto, nie ma pani męża... Hm... Żaden bank nie pisze, że posiadanie męża jest warunkiem niezbędnym aby rozpoczynac budowę, a każdy bank tego własnie sie czepia do licha...
Nie chcieli dać pieniążków. Musiałam zgodzić sie na dodatkowe warunki:
1) rodzice zostali zyrantami (sami obciażeni kredytem a tu jeszcze moje długi)
2) ich działa, ta, na której tata miał budowac poszła równiez pod hipotekę.
3) cesja praw z ubezpieczenia na życie równiez na bank
4) hipoteka na mojej działce
5) cesja praw ubezpieczenia nieruchomości tez na bank.
Aaa, zapomniałam jeszcze o tym, ze cały dom raz raz pod kluczyk miał budowac wujek. Firma budowlana tysiąc różnych certyfikatów jakości itd...
Na szczęście zrobił najpierw remont rodzicom. Jak obejrzałam remont, to postanowiłam, ze sama znajde inna ekipę, co okazało się nad wyraz proste - poznałam kolege, któremu budował pan Marek. Kolega zadowolony, domek, jak na moje oko, ładny, robota terminowa, bez alkoholu za to z przyczepką na placu budowy.
W styczniu więc porozmawiałam z panem Markiem. Wycenił, w sumie mogłoby być mniej ale nich mu. Ma byc porządnie. Obiecał stan surowy z dachem w 5-6 tygodni. Więc poleciłam go jeszcze Whisperom (Whisper zaczęliście?)
Potem zaczął się kocioł w pracy. Szef niezbyt zadowolony, braki kadrowe, praca po godzinach i w weekendy, ja padnięta, śnieg też...
Nawet zaczęłam sie zastanawiac nad odłożeniem budowy... Ale kredyt na koncie, mieszkanie wynajęte, jak oddam kredyt, to zanim znów mi przyjdzie do głowy go uzyskac to minie czas, stara pieniędzy na prowizji...
I w czasie takich rozmyślań w drugie święto wielkanocne zadzwonił pan Marek, że wchodza na działkę i budują od wtorku, 05 kwietnia.
Rany boskie... Na działce bałagan, nie ma studni, nie ma prądu, pnie drzewek wystaja, scięte brzóżki leża, gałęzie sie walają.. Jak ja tam ludzi wpuszczę?
no nic - wtorek pojechałam i trochę poporządkowałam gałęzi. Zadzwoniłam do ródżkarza i znalazł mi dwa miejsca na studnie. Jedno jest na 22 metrach a drugie dwa razy głębiej. Boże, spraw, żeby była ta na 22, please...
Studnia będzie wiercona w poniedziałek.
środa - spotkanie z kierownikiem budowy, który o nic kazał sięnie martwić. Ale te gałęzie.
No i dziś...
Czwartek. Jak to człowiek nie wie co go w zyciu czeka. Do rzeczy jednak. Na prawdę chciałam, żeby był porządek, jak ludzie wejdą. No więc spędziłam klika godzin przenosząc scięte w listopadzie brzózki na jedną kupę. Może znajdzie sie ktos, kto je potnie. Na drugą kupke układałam gałęzie... W sumie suche gałęzie, suche liście, spalę sobie je, będzie porządek...
Podpaliłam.
Dwie minuty później dzwoniłam już po straż pożarną... wiart dmuchnął, trawa sie zajęła i ogien szedł szedł szedł...
Na szczęscie nie doszedł do sąsiadów - tzn doszedł na dwie niezabudowane działki oszczędziając zupełnie te zabudowane. Sąsiad przezornie wykopał rowek miedzy swoją a moją działeczką. Jaki on mądry...
Przyjechali panowie strażacy i zdusili ten ogień. Mili byli, więc porozmawialismy sobie chwilę, udało mi się nie dostac mandatu za to spytałam czy nie znaja nikogo z piła spalinową...
Jutro przyjada pociąc mi drzewka:) Strażacy znaczy się:)
A ja idę prać zadymione ciuchy...
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia