Dziennik Martki
Pojechałam dziś na budowę pełna niemiłych uczuc i obaw jak będzie wygladało moje spotkanie z murarzami.
Dziś znalazłam się tam jeszcze za jasna, gdy własnie schodzili z dachu.
Cała drogę rozmyślałam co im powiem, jak się zachowam, co oni powiedzą, czy dojdzie do jakiejś scysji nei daj Boże. No ogólnie trzęsłam portkami, bo nie cierpie ani się kłócić, a złość przeszła mi już dawno ustepujac miejsca rezygnacji.
No nie, to nie znaczy, że ja się nie kłócę, wręcz bywam bardzo kłótliwa, ale zawsze na końcu kłótni powinna byc zgoda, bo to ja mam rację
Na działce faktycznie atmosfera gęsta, że siekierę mozna zwiesić. Szefa nie ma. Sama ekipa (bez pana Piotra, który wyjechał w piątek i jeszcze nie dotarł). Przywitałam sie z wydawało mi się groźną i stanowcza miną. Zachowuję w końcu dystans. Mają wiedzieć, że nie ma ze mną żartów.
No i cóż...
Moja silna wola, nieprzejednana postawa i wszystkie inne dyrdymały pierzchły, gdy podszedł pan Zdzisław i...
"No my chcieli po nasymu pania przeprosić, ze my nie pracowali i ze my dzwonili i teroz chcymy wiedziec, cy przeprosiny przyjete".
O rany, jak dobrze :)
Widocznie moje niezadowolenie faktycznie dało im się we znaki. Jasne, ze przyjęłam przeprosiny, o czym upewniali się jeszcze kilka razy.
I mam nadzieje, że się nie dowiedzą, że jeszcze wczoraj byłam prawie gotowa przepraszac ich, byle tylko wzieli się do roboty.
A co do roboty - pokryte 40% jednej połaci dachu. W piątek skończą i zaczną drugą. W poniedziałek ma być koniec.
Chyba umrę
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia