Mazurska chałupa komtura
Rano kolano wyglądało tak jak wieczorem poprzedniego dnia. Opuchnięte, bolesne. Postanowiliśmy pojechać do szpitala na miejscu i skonsultować sprawę. Pomogłem żonie zająć miejsce w samochodzie bo sama miała wielkie trudności z poruszaniem się. Na Izbie Przyjęć dyżurował stażysta. Jak zobaczył kolano zbladł i odrazu wytłumaczył, że to nie jego specjalność. Jednak przemógł się biedak i pomacał. Kolano oczywiście, a następnie jedną ręką trzymając kolano poruszył delikatnie stopą na boki... Nigdy wcześniej nie widziałem, a nawet nie przypuszczałem, że noga w kolanie może się wyginać na boki. Odginała się i to znacznie. O szerokość stopy w każdą stronę. Przywołany chirurg ortopeda gwizdnął z radością sadysty i stwierdził: zerwane więzadła, trzeba operować. Ortopeda był bardzo sympatyczny, wyjasnił nam co najprawdopodobniej stało się w kolanie i co trzeba zrobić by kolano odzyskało sprawność. Unikał odpowiedzi na pytanie czy sprawność wróci całkowita, częściowa czy kule i wózek do końca życia. Bardzo namawiał na zrobienie operacji na miejscu. Mieli bardzo nowoczesną aparaturę do operacji laparoskopowych. Najpierw w kolanko mieli wpuscić maleńką kamerę, obejrzeć co się porwało, a nastepnie zszyć przez dwia małe nacięcia z obu stron kolana.
Trochę formalności zwiazanych z przyjęciem i zostałem sam.
Zastanawiałem sie co mam robić. Wracać do Warszawy nie mogłem, bo jak tu zostawić żonę samą w obcym miescie. Wiadomo w szpitalach karmią dobrze, podają salami - jednego dnia jedna sala, następnego druga. Przecież mi kobita z głodu padnie i co wtedy zrobię? Zadzwoniłem do pracy. Koleżanka, jedyna osoba która była w stanie przejąć choć częściowo moje obowiązki powiedziała krótko. Siedź tam, nie wracaj, w razie potrzeby będę dzwonić i uzgadniać. Kamień spadł mi z serca.
Operacja miała sie odbyć następnego dnia rano.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia