DB Pewnej Szalonej Rodziny
Czwartek 5 marca 2009 r.
No i tak. Wiosna idzie! Yuhhhuuu! 8 stopni w plusie i świeci słoneczko!
I śniegu prawie nie ma. Przynajmniej na ulicach! I piec się tylko raz włączył w ciągu dnia. I w rozpiętej kurtce leciałam do roboty. Bez rękawiczek, szalika i czapki. I dzieci nawet szybciej się ubrały. I auta nie trzeba było odkopywać, nagrzewać, odmiatać, skrobać, drapać. A słonko mnie tak raziło w oczy, że koloru świateł na drodze nie widziałam. Od jutra jeżdżę w p/słonecznych okularach. I zacznę robić rozsady pelargonii. I balkon umyję. :) I wyżebram gdzieś wywrotkę gnoju na wsi. Na trawniczek każę to pozrzucać, nie na balkon, broń boże! Wezmę miotłę i pozamiatam nasz bunkier. I choćby nie wiem co, piwa się na działce napiję! W kaloszach i kufajce, w przykucku i za winklem, co by mi wietrzysko po nerach nie hulało, ale piwko będzie. A dlaczego? Bo ja nie przepadam za tym trunkiem, a dziwnym trafem nasza działka jest jedynym miejscem, gdzie mi piweczko tak cudnie smakuje. Nie wiem, klimat, widoki, „cy cóś”, ale tak jest. Jak se bachnę piwko na budowie, to sezon budowlany 2009 można będzie uznać za otwarty, nie?
I dlatego właśnie uwielbiam wiosnę!
Nie wiem, jak to z budową w tym roku będzie, na razie się nie stresuję. Znaczy staram się. Nie stresować.
Plan A jest taki, że jakoś się wzbogacimy (na razie nie mam jeszcze sprecyzowanych planów co do sposobów tego wzbogacenia, ale spoko spoko ) i z bunkra zrobimy dom, taki z dachem i kominami,
albo (i to jest tzw plan B ) bunkrowi damy w tym roku spokój i skupimy się na ogrodzeniu, rowie, podjeździe i terenie (na razie tylko teoretycznie) zielonym. O, i jeszcze szambo zakopiemy w ziemi, bo kula nam się po łące...
W zasadzie rozterki duszne mną targają, bo tak:
a) nie mamy tyle, żeby doprowadzić dom do SSO w takich materiałach, jakbym chciała. A chciałabym już ten dach zrobić i mieć święty spokój. No wiecie o co chodzi. Pierwszy etap do osiągnięcia spokoju ducha. Ale nie chcę robić z czego innego, niż zaplanowałam, bo wiem, że będę potem żałować. W zasadzie do przeprowadzki mi się nie spieszy, więc na kiego grzyba ten dach mi już? W dodatku nie taki, jak miał być?
b) mamy teraz tyle, by zrobić te rzeczy ogrodzeniowo-ziemne i takie tam, które i tak trzeba zrobić , ale zrobienie ich oddali w terminie zrobienie dachu (bo oprócz brakującej obecnie kasy, będę musiała jeszcze uzbierać to, co mam zamiar beztrosko wydać na zachcianki parkanowo-terenowe ).
c) Jeśli odpuszczę ogrodzenie, teren, podjazd, czyli pkt b), kasę odłożę i będę ściubolić na resztę dachu, to jest szansa, że do przyszłego roku uściubolę. I za rok będę miała dach! Może nawet przed zimą?
Tylko, jak ja przetrwam TEN rok, tę wiosnę, wakacje i jesień bez ogrodu, kwiatków, miejsca do siedzenia? Mało tego! Jeśli w przyszłym roku zrobię dach, to nadal nie będzie ogrodu. Najwcześniej pewnie w 2011.
Nieeee.... Co ja powiem dzieciom? Że starzy się budują i dlatego, nie dość, że nigdzie nie pojedziemy na wakacje przez najbliższe kilka lat, to jeszcze (w nagrodę zapewne ) dwie lub trzy kanikuły będziemy spędzać na gliniastym ugorze, a spać w niezamykanym bunkrze przy ulicy? Zaraz pod lasem. To prawie jak w partyzantce! No, młodemu to akurat mogłoby się podobać , ale póki co, jest nas czworo i, chociaż nikt w to w tym kraju nie wierzy , to podobno mamy demokrację. I liczy się głos większości. Partyzantka zatem odpada.
Naradzić się więc trzeba będzie , bo miała to być budowa bez jakichś strasznych wyrzeczeń typu: przez całą budowę śpimy i gnieciemy się w wynajętej kawalerce, jemy u rodziców lub na stołówce, pracujemy po 16 godzin, dzieci nie wiedzą, jak wyglądają rodzice, a ostatni utrwalony wizerunek w pamięci, to matka z rozwianym włosem i obłędem w oczach z półkami składu budowlanego w tle... Żeby tak jeszcze zacząć budowę, jak dzieci były małe... Może nie pamiętałyby...
Ja wiem, że wiele ludzi w ten właśnie sposób się buduje i naprawdę bardzo im współczuję i jestem pełna dla nich podziwu za siłę, wytrwałość, upór, konsekwencję w spełnianiu marzeń. Rozumiem, że tak muszą, nie mają innego wyjścia. Bo albo to, albo mieszkanie w np. dwóch pokojach z niekoniecznie ulubionymi teściami, bratem, żoną i własnym dorastającym i żądającym własnego kąta przychówkiem.
Ale ja na szczęście nie muszę. Dwa razy w życiu, ale na szczęście krótko, tak miałam i więcej nie chcę. Wolno mi nie chcieć, nie? Mamy gdzie mieszkać, całkiem przytulnie, wygodnie i samodzielnie i nigdzie mi się nie spieszy. Budowa tego domu, to spełnienie marzenia o zielonym miejscu na ziemi, a nie być albo nie być naszej egzystencji.
Wiec spoko. Tata na pewno zmyje mi łeb , ale skłaniam się ku temu, by zagospodarować ugór i zrobić sobie miłe miejsce do siedzenia na te najbliższe bezwyjazdowe (z powodu budowy właśnie) wakacje, a potem (cały czas ciesząc się bezkosztowym już miejscem weekendowo-wakacyjnego pobytu ) organizować piętro-dach. A wykończeniówka? To powolutku samo przyjdzie. Razem z nowymi corocznymi przyrostami iglaków, kwitnieniem pnących róż i trawą jak Wimbledon zieloną...
Chyba, że mi ktoś pożyczy na ten dach , to go zrobię w tym roku, a na Wimbledon poczekam... Może szalona bywam, generalnie jednak jestem rozsądna...
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia