DB Pewnej Szalonej Rodziny
Piątek 24 kwietnia 2009 r.
Po pracy poleciałam na działkę, co by skosić trawę, dla której był to już ostatni dzwonek. Prawie trzy godziny, ale jest!
Jestem z siebie dumna. Biorąc pod uwagę że u nas wądoły okropne, zaorane pastwisko po prostu to było, a do tego spadzik sobie jest, to naprawdę wielka była to robota! Połowę miałam z górki, spoko, ale połowę pchałam kosiarę pod grapę, bo przecież na sucho mi się nie opłacało jej pchać tylko po to by kosić z górki…Jakby kto miał wątpliwości, to nie, nie mogłam kosić poprzek, bo wądoły biegną z góry na dół i koszenie w poprzek pofalowania niechybnie zabiłby moją kosiarkę. I tak doznała obrażeń, na szczęście pod sam koniec, ze sto metrów tylko od frontu zostało do wykoszenia, jak jej, Boryczce, kółko odpadło. I nijak przykręcić się nie chciało, mimo że śrubkę znalazłam! Nadal twierdzę, że aczkolwiek robota kocha głupich, to jednak nad nimi stale czuwa opatrzność. Zaczęłam koszenie od tyłu ogrodu, tam gdzie trawa wielka i soczysta, małe chwasty od frontu zostawiwszy sobie na deser. Gdybym zrobiła odwrotnie, po utracie kółka w tej trawie poniosłabym sroga karę:
Primo, nie tylko śrubki bym nie znalazła…
Secundo, do następnego koszenia to już tylko kosa by się nadawała. Nie mam i nie umiem się nią posługiwać. A na naukę w tej kwestii za stara jestem, zdaje się. Nie mam czasu odcinać sobie palców u nóg i takich tam, żeby koszenia po staropolsku się uczyć…
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia