Pradolina
... Dziś pierwszy dzień urlopu, trochę chaotyczny bo jeszcze nie załapaliśmy rytmu normalnego życia czyli razem i wspólnie z rodziną od poranka po wieczór.
Wieczorem wylądowałam na ganku, było cicho, wiatr ucichł jakby coś się miało niesamowitego zdarzyć no i zdarzyło się... Cykały świerszcze stereo (efekt lepszy niż w kinie domowym ), muczały krowy, pachniało skoszonym zbożem a w powietrzu opadał ostatni pył pachnący dojrzałym ziarnem... U mnie na kolanach "Dom nad rozlewiskiem", na dębowym pieńku pojemny kieliszek cytrynówki teściowej . Uświadomiłam sobie wtedy, że właśnie na taką chwilę czekaliśmy i ciężko pracowaliśmy trzy lata. W sumie to nie mogłam uwierzyć, że to już! Poprostu już. Jakoś dziwnie zanika pamięć o zmęczeniu fizycznym, psychicznym, emocjonalnym o tym wyczerpującym szczurzym pędzie, który wydawał się być nieskończonym, trwającym, niezmiennym i wiecznym, który bez ustannie zmuszał do myślenia - skąd wziąć jeszcze więcej sił, więcej odporności ... na zmęczenie, na ból, na przeciwności losu i urzędów ... I teraz tak poprostu już "koniec", bo w sumie wiadomo, że wcale nie, ale... teraz więcej w tym wszystkim będzie spokoju, przyjemności, braku zdeterminowanej konieczności...
Podoba mi się ....
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia