Zyziowy dziennik drewnianej chatki
Wczoraj wykrakałam, że się zaczęło... Rano o ósmej uwierzytelnienie podpisów u nas we wsi na urzędzie - musielimy czekać aż będzie wolna sekretarka sołtysiny, bo wszystkie damy, które się tyam zajmujš, sš na urlopie. Potem do domu i niby wiedziałam jakie papierzyska mi potrzebne i miałam komplet, ale dobry duch mnie podkusił, żeby zadzwonić do urzędu katastralnego. Oj, dobry to był duch, opatrznoć czuwa nade mnš, bo na pozwoleniu na budowę brakowało pieczštki z datš uprawomocnienia się, bez której pocałowałabym klamkę. No to co - Najmłodszš w samochód, rogalik w łapę i dawaj 35 km do urzędu, pod który podlegamy. Miałam szczęcie, że pani, która wydawała nam pozwolenie nie była na urlopie. Ale i tak ponad dwie godziny w plecy, bo kolejka... Potem do domu, dzieciaka na nocnik, wydrukować wniosek, na którym musiałam dopisać datę uprawomocnienia się i dawaj dzieciaka w samochód i jedziemy do następnego urzędu. Znów jakie 30 km w jednš stronę, zupełnie innš. W urzędzie odstałam swoje w niewłaciwym ogonku - pół godziny w plecy. Zemszczšc łagodnie pod nosem żeby dziecka nie stresować trafiłam wreszcie do właciwej urzędniczki. No, gdyby poszło gładko, to węszyłabym jaki podstęp. Musiałam oczywicie wyruszyć na poszukiwania kopiarki i powielić co niektóre załšczniki. Następne pół godziny w plecy. Wniosek złożony - teraz tylko czekać. Mam godzinkę na odpoczynek i wio na budowę - bo elektryk... W międzyczasie załatwiam ubezpieczenie i papierzyska dla banku do następnej transzy. Pozytywne w tym wszystkim jest to, że w żadnym urzędzie nie zapłaciłam ani grosza... Oprócz 8 zł za uwierzytelnienie dwóch podpisów.
Wieczorem wrzucę kolejne fotki...
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia