Wielki Podrzutek Jagny
Jak już pisałam, zostałam sama. Mąż mnie opuścił. Nie, nie ma tak dobrze, nie na zawsze. Wziął starszego syna i pojechali na narty, bo lubią sporty zimowe. Ja też. Odśnieżyłam schody przed domem. Byłam w sklepie na piechotę. Wywinęłam orła na oblodzonym podjeździe. Jednym słowem korzystam z uroków tej wyjątkowej pory roku bez stania w kolejkach, bez tłoku i bez podróżowania. Właśnie przed chwilą ćwiczyłam bicepsy, tricepsy, uda, pośladki, dwugłowe czegoś tam i jeszcze kilka innych rzeczy. Walka z przesuwną bramą wjazdową. Napędu nie ma, bo jakoś nie było to najważniejsze. Dzisiaj była otwierana i zamykana kilka razy bo sąsiad próbował odpalić nasz traktor. Bez skutku. Traktor ma ferie. Więc trzeba było zamknąć na wieczór bramę. Bez skutku. Brama też ma ferie. Jako, ze ja też mam ferie, więc na razie nic mnie nie martwi. Idę i zamykam, bo jest niedomknięta. Ani rusz. Zapieram się. Gdzie tam. Niewzruszona. Odsuwam więc trochę, żeby ją wziąć z zaskoczenia. Aaaa, w tę stronę proszę bardzo – ruszamy się. Przez chwilę udaję, że wcale nie mam zamiaru nic jej robić po czym nagle, bez ostrzeżenia rzucam się, żeby dosunąć chociaż ten kawałek, który była uprzejma się odsunąć. I co? Oczywiście NIC. Niemal słyszę jak mówi do mnie: „Myślisz, że się dam? Trzeba-było-nie-odsuwać!” Biorę łopatę i z furią odgarniam śnieg i lód gdzie się da. Przy bramie, oczywiście, nie po całej okolicy. Dopadam francę i…udaje się dosunąć 3cm. Pcham z całej siły, ciągnę, ślizgam się, chwilami wiszę w poziomie trzymając się lodowatego, metalowego uchwytu. Mimo rękawiczek grabieją mi łapy. Po dziesięciu minutach wracam do domu. Bilans: bolący, zamarznięty prawy kciuk i dosunięta brama. Prawie. Nie dała się, jędza domknąć. Trudno. Pogadamy jutro. Lubię mieszkać na wsi.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia