mój dom - już do końca
Zakład pracy był dał wolny dzień wczoraj co sprowokowało mnie do prac na gumnie. Witki syfią jak pielgrzymka a Grzesiek dekarz wejdzie dopiero jutro więc niech wejdzie na schludne i czyste żeby mógł syfić do woli wzorem Witków. Harmonogram prac zakładał tuning dalszej części blachodachówki żeby była śliczna i udawała klasę 1, uprzątnięcie całej porozwalanej po moim tysiącu metrów ziemiaństwa folii i papierów, umieszczenie wszystkich drewnianych skrawków pod dachem żeby wyschły i udawały wzorem blachodachówki drewno sezonowane na opał w przyszłym roku (było tego na dobre 100 sezonów grzewczych) i segregacja pustaków pobitych i niepobitych.
Wiadomo, że samemu pracowac jakoś tak głupio, bo nie ma do kogo kląć, Złociutka w tej kwestii jest zupełnie bezużyteczna - raz że brzemienna a dwa że nic ale to nic nie rozumie jeżeli chodzi o prace na budowie. Do tego potrzeba chłopa bo jedną ręką podniesie dwie palety - to raz a dwa że sto razy nie trzeba powtarzać. Szczęściem Bóg obdarzył mnie oddanymi przyjaciółmi dla których 100 km to jak pierdnąc w mąkę więc wsiedli do auta, przyjechali, ciuchy robocze mieli i do roboty zdatni byli. Zamówliliśmy nawet obiad na plac boju żeby poczuć się jak Witki. Obiad przywiózł pan, powiedział że nie ma wydać, powiedział, że przy okazji i pojechał. Kocham małomiejskie zaufanie.
Bilans prac - wszystko wykonane tak, że entourage mego kryształa przypomina Jardin du Luxembourg, w dużej mierze przez współpracę i pomoc tych oddanych co to na każdy telefon przyjadą i pożyczą pomocną dłoń. Aż się boję pomyśleć ilu ludziom będę musiał pomóc jak ruszą ich budowy.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia