Na psa urok albo kto kogo wykończy...
Hodowlę jednak założyłam. Tak się jakoś dzieje, że zazwyczaj stawiam na swoim
Szczenięta - no cóż, czasem naprawdę dawały nam w kość, ale wszyscy to polubiliśmy. Nie odchowujemy ich w końcu często, raptem raz do roku, a kiedy u nas są, to telewizor i komputer nie mają szans, siedzimy z nimi w kuchni i gapimy się na to, jak poznają świat, jak uczą się postępowac w psim stadzie, jak uczą się nas i naszych reguł...
I tak napawdę to nie ta zasiusiana kuchnia sprawiła, że zapragnęliśmy mieć DOM. Nie. Sprawiły to kolejne psy. Do Grzanki dołączyła Saskja, niebieska gończa z Gaskonii. I okazało się, że najwspanialszym zajęciem na świecie jest zabieranie ich w pole, na długie, niczym nieskrępowane szaleństwo. A z naszego mieszkanka daleko jest do pól i łąk.
I jeszcze się okazało, że chcielibyśmy zostawić sobie córeczkę Grzanki... A to już w dwupokojowym mieszkaniu... wiadomo...
Tak więc jakoś samo się narodziło rozwiązanie - musimy mieć dom. Malutki, zgrabniutki, na skraju lasu albo pól jakichś. Żeby nie bylo tam ulic i hałasu. Żeby jednoczesnie nie było to zbyt daleko, bo ja jestem najgorszym kierowcą świata, a poza tym dzieci chodzą do różnych szkół, my belfrzy uczymy w jeszcze innych, każdy kończy o innej porze... Tak więc niedaleko.
Najpierw oglądaliśmy domy na sprzedaż. Żaden się dla nas nie nadawał, ale w sumie nie umiałabym powiedzieć, dlaczego.
Potem zaczęły się poszukiwania ziemi. Oj, to dopiero były kłótnie Posypało się brzydkich słów co niemiara... Mój Pan Mąż chciał nabyć taki kawałek w kształcie dłuuuuugiej kiszki. Z jednej strony brzydki dom. Z drugiej - nasi znajomi chcieli nabyć drugą kiszkę i zamierzali postawić swój dom. W dali - inne domy. A przed działką - droga i tuż za nią ogromny betonowy płot. O, nie! Po moim trupie!
Pamiętam ten wieczór, chyba sierpniowy. Znajomi pojechali z nami, obejrzeć jeszcze raz i ostatecznie zadecydować. Był tam właściciel tej ziemi, wszyscy byli na "tak", facet zjeżdża z ceną ciut ciut, aby mnie przekonać. A ja gapię się na ten beton i wyobrażam sobie, że to mój widok z sypialni na przykład. Albo z kuchni, gdy smażę placki ziemniaczane. I wciąz mówię "Nie!".
Wtedy Mąż wpadł w ten rodzaj złości, którego bardzo nie lubię, taki chłodek ironiczny, nic nie mówi, uśmiecha sie dziwnie i w ogóle lekko kpi. Kazał mi wsiadać do auta i zawiózł mnie za miasto. Dosłownie tuż za znak z nazwą naszej miejscowości. Stanął na polnej drodze, "zaparkował" pod dębem - dębów tam mnóstwo - wlazł po kolana w wysoką trawę, wyciągnął z niej ze dwie kanie (takie grzyby), i powiedział "To jak ci się nigdzie nie podoba, to może tutaj, co?"
Jako się rzekło, był wieczór. Słoneczko zachodziło. Było pięknie. Cicho. Te grzyby. Te dęby. Powiedziałam "Tak. Tutaj może być" - a jemu szczęka opadła, bo był pewien, że powiem np. "no dobra, niech już będzie tam naprzeciwko tego betonu, bo tu takie odludzie...".
CDN
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia