Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Agduś

Użytkownicy
  • Liczba zawartości

    19 272
  • Rejestracja

  • Wygrane w rankingu

    1

Ostatnia wygrana Agduś w dniu 13 Maja 2020

Użytkownicy przyznają Agduś punkty reputacji!

9 obserwujących

Informacje osobiste

  • Mój klub zainteresowań
    Budowa - wymiana doświadczeń

Converted

  • Tytuł
    forumowicz wielki sercem, forumowy mistrz pióra

Agduś's Achievements

REKORDZISTA FORUM (10 tysięcy postów!)

REKORDZISTA FORUM (10 tysięcy postów!) (9/9)

57

Reputacja

  1. Zgadzam się, że to nie jest dobry system. Dlatego właśnie napisałam o doskonałym zapleczu pedagogów w szkołach, których zadaniem byłoby właśnie wyciąganie tych uczniów z kłopotów, wskazywanie im i nauczycielom, że też są wartościowi, że mają szanse. Tak, wiem, że to utopia, ale pomarzyć można. Zresztą i w polskiej szkole może się zdarzyć, że nauczyciele położą lagę na jakimś uczniu, nie próbując wykrzesać z niego tego, co najlepsze. No ale to nie jest działanie systemowe, tylko tumiwisizm i jawiemlepizm niektórych nauczycieli.
  2. To prawda. Zawsze i wszędzie dużo zależy od ludzi, a ludzie są tylko ludźmi. Nie da się sprawić, żeby każda nauczycielka i każdy nauczyciel byli obiektywni i umieli się dogadać z każdym dzieckiem. Mógłby istnieć bufor w postaci doskonałej opieki psychologów w każdej szkole (specjalnie w liczbie mnogiej, żeby zmniejszyć możliwość, że i psycholog położy lagę na jakimś uczniu na początku i to go skreśli), ale to są kolejne pieniądze. Moja koleżanka pracuje w szkole Montessori. Prywatnej, oczywiście i drogiej. Uczniowie mają tam przed południem półgodzinne lekcje, w czasie których nauczyciel przekazuje im wiedzę. Są podzieleni na grupy maksymalnie siedmioosobowe, siedzą z nauczycielką przy jednym stole. Tych lekcji nie jest zbyt dużo, więc nie ma czasu na ćwiczenie umiejętności. To uczniowie mają robić sami. Po obiedzie (młodsze klasy już wcześniej) uczniowie siadają w swoich salach i samodzielnie pracują. Odrabiają zadania z lekcji przedpołudniowych, ćwiczą to, co uważają za ciekawe albo za trudne, poszerzają wiedzę korzystając z dostępnych materiałów. Nauczyciele są w tym czasie dostępni dla uczniów w szkole. Uczeń w każdej chwili może podejść do każdego nauczyciela i poprosić o pomoc. Czasem nauczyciele podchodzą do uczniów i proponują wyjaśnienie tematu, jeśli podczas lekcji odnieśli wrażenie, że dany uczeń czegoś nie zrozumiał. Proponują, nie zmuszają. Wiesz, co mnie zdziwiło? Że te dzieci się uczą. Same po południu siedzą i się uczą. Kaśka mówiła, że sama była zdziwiona, kiedy to zobaczyła. Nie tylko we wrześniu się uczą, ale też i w czerwcu. Sami, z własnej woli. Jednak opowiadała też, że do ich szkoły przyszła nauczycielka, która wcześniej pracowała w "szkole demokratycznej". Ta znów nie jest "szkołą" w sensie prawnym. Te dzieci są w nauczaniu domowym i każde z nich jest zapisane do jakiejś "normalnej" szkoły. Szkołą demokratyczna to pomieszczenie wynajęte za czesne wpłacane przez rodziców i nauczyciele z tego czesnego opłacani. Uczniowie sami decydują, czy cokolwiek zrobią danego dnia. Nie ma tam żadnych lekcji. Jest dostęp do podręczników, jest dostęp do nauczycieli. Uczeń jednak nie musi brać udziału w żadnych lekcjach, nie musi odrabiać zadań. W efekcie większość dzieciaków po prostu przychodzi tam i siedzi. Bawią się, gadają, grają, robią, co chcą. Nie wiem, jakim cudem zdają egzaminy w swoich szkołach. Ta nauczycielka odeszła stamtąd, bo miała dosyć tej farsy. Praca - marzenie. Pilnowała tylko, żeby dzieciaki były bezpieczne. Żadnego przygotowywania się do zajęć, żadnych prac do poprawiania. A jednak miała dosyć. Inna koleżanka, biolożka, opowiadała, że kiedyś przez całe wakacje dawała korepetycje chopakowi, którego rodzice chcieli przenieść z innej szkoły Montessori do zwykłej, chyba przed siódmą albo szóstą klasą. Chłopak miał przedziwną wiedzę - niektóre tematy zgłębił tak dokładnie, że ona musiała sięgać po wiedzę ze studiów, a on i tak znał ciekawostki, których nie znała. Innych tematów nie ruszył. Nie wiadomo, czy w ogóle ich nie poruszyli na lekcjach (teoretycznie powinni, bo to są szkoły z uprawnieniami szkoły publicznej, więc realizują podstawę programową), czy lekcja była, ale przemknęła mu przez głowę nie zostawiając śladów. Pytanie - czy naprawdę tak dużo lepiej by było, gdyby posiadał płytszą wiedze o wszystkim niż swoją własną, poszatkowaną, niekompletną, ale zdobytą z przyjemnością? Przecież gdyby chciał później iść na biol-chem, to pewnie sam by ją uzupełnił mając jakieś podstawy. A jeśli pójdzie na mat-fiz, humana czy cokolwiek innego, to i tak parę lat po skończeniu szkoły będzie pamiętał tylko to, czego uczył się z przyjemnością. Tak, czy inaczej, te dzieci, które uczą się z własnej woli, pochodzą ze specyficznych środowisk. Takich, w których wiedza jest wartością, za którą można zapłacić niemałe pieniądze. One widocznie w domach słyszą, że mają się uczyć, jeśli chcą coś osiągnąć. Te ze szkoły demokratycznej są uczone od dziecka, że to one decydują o wszystkim. Rodzice też płacą za ich "szkołę", ale to jest raczej płacenie za święty spokój niż za naukę. Jednak w każdym wypadku dziecko z domu, w którym nauka to rzecz zbędna, bo zasiłek dostanie każdy, stoi na przegranej pozycji. I tutaj musiałby zadziałać szkolny psycholog, a raczej sztab psychologów. Wyłapanie takiego dziecka, motywowanie, pomoc w nauce, pokazanie, że to nie takie straszne, że ciekawe, że ma sens. Dopiero jeśli starsze dziecko ma wywalone na naukę, trzeba mu na to pozwolić. Jak sama zauważyłaś, ktoś musi wykonywać zawody niewymagające wykształcenia. Ech, marzenia... Jak widać po przykładzie szkoły w bogatej Norwegii - marzenia ściętej głowy.
  3. Przecudnej urody bombka uzupełniła nasze dekorację świąteczne. Dziękuję!
  4. No tak, matura międzynarodowa, ale ja rozmyślam, jak rozwiązać kwestię oceniania podczas całego procesu edukacji. Z jednej strony taka metoda, o jakiej pisałam, sprawi, że niektórzy w ogóle nie będą się uczyć. Ryzyko, że ze szkoły wyjdą analfabeci. No bo są środowiska, w których nauka, wiedza, nie jest żadną wartością, więc skoro dziecko w domu nie usłyszy, że ma się uczyć, bo mu to coś da w przyszłości, a w szkole nikt go nie będzie umiał zmotywować, to dupa blada - analfabetą ze szkoły wyjdzie. Z drugiej strony jakieś sensowne egzaminy na zakończenie każdego etapu edukacji byłyby sprawdzianem i dla ucznia, i dla szkoły. Szkoła, która nie umie zmotywować uczniów i ich skutecznie nauczyć powinna zostać zdiagnozowana (dlaczego nie umie) i uzyskać wsparcie (a nie zjebkę kuratora). Wynik egzaminu po trzeciej klasie decydowałby, czy uczeń przejdzie do kolejnego etapu. Trzeba by też coś zrobić, żeby nieprzejście nie było stygmatyzujące, żeby uczeń i rodzice odbierali to jako szansę na poprawę, prezent w postaci kolejnego roku darmowej edukacji. Egzamin po ósmej klasie (nadal uważam, że powinno to być po szóstej, a przed kolejnymi trzema latami edukacji w gimnazjum albo dziewięcioklasowej sp) decydowałby o szansach na szkołę średnią - branżowa, technikum, ogólniak. Tylko egzamin - bez średniej ocen, bo wiadomo, że ta jest nieobiektywna (piszę to mimo że moje dzieci miały punkty za świadectwo i to w szkołach o wysokim poziomie nauczania, więc nie przemawia przeze mnie gorycz). Wiem, opisuję szkołę fińską zapewne. Ameryki nie odkryłam. Ale chciałabym pracować w takiej szkole, mimo że wymagania wobec nauczycieli musiałyby być wysokie. A może nie "mimo" tylko "dlatego"?
  5. A nauczycielom to nawet tego tysiąca nikt nie zaproponuje za szóstkę. Najwyżej będą nacisk wywierać i szantażować - emocjonalnie i nie tylko. Ocenianie w szkole to jest kompletna porażka. Od dawna ta myśl mi towarzyszy, a niechęć do oceniania narasta z każdym rokiem. A już ocenianie w nauczaniu zdalnym to katastrofa z przyczyn oczywistych. Marzy mi się szkoła bez ocen. Oczywiście ze zwrotną informacją dla uczniów i rodziców. Informacją rozbudowaną, opisową, a nie cyferką. Nawet na koniec roku bez ocen. Na koniec szkoły egzaminy. Zastanawiam się nawet, czy obowiązkowe. A może każdy mógłby zdecydować, czy i do jakich egzaminów przystąpi. Oczywiście nie musiałyby być w formie długiej sesji. Mogliby zdawać egzaminy z różnych przedmiotów w ciągu całego ostatniego roku nauki. Wyniki egzaminów decydowałyby o przyjęciu do szkół średnich. Żeby dać uczniom szansę, powinni móc je powtarzać po roku (powtarzając w tym czasie ostatnią klasę, ale tylko ci, którzy by chcieli) i ponownie startować do wybranej szkoły. Oczywiście wtedy uczyliby się tylko ci najambitniejsi albo dzieci ambitnych rodziców. I dobrze, w końcu nie każdy musi iść do liceum. Licea mogłyby wymagać zdania egzaminów z określonych przedmiotów na określonym poziomie. Marzenia...
  6. A pamiętasz, jak chętnie Rudy wcinał karmę dla nerkowców, taką za sryliard, muśniętą pierdem tęczowego jednorożca?
  7. "Krainę szczęśliwości" poproszę za 60 zł. Brakuje mi aukcji, podczas których forumowicze wystawiali swoje fanty...
  8. Bardzo żal, ale na moją ucieczkę złożyło się kilka przyczyn. Po pierwsze uciekałam od dyrektora, ale gdyby tylko to, poczekałabym jeszcze rok, żeby moją ulubioną klasę do końca edukacji w podstawówce doprowadzić. Po drugie uciekałam od rodziców jednego dziecka, którzy ni z tego, ni z owego zaczęli bardzo bruździć. Naprawdę bardzo. Po jednej dwugodzinnej rozmowie z nimi przez dwa dni nie mogłam jeść z nerwów, co z jednej strony na dobre by mi wyszło, bo warto by było schudnąć, ale z drugiej perspektywa kolejnej mnie nie cieszyła. A doszło by do niej, bo już w czasie zdalnego nauczania dowiedziałam się, że nie mam prawa w żaden sposób zwrócić się do tego dziecka z jakąkolwiek uwagą - mogę pisać do rodziców, a oni ewentualnie przekażą dziecku. Uwierzcie mi, napisałam do niej pytanie, czemu nie zgłosiła się na lekcję zdalną i poprosiłam, żeby na kolejnej była. Teraz wiem, że byłam zbyt grzeczna, bo w stosunku do mniej delikatnych nauczycieli tak się nie rzucali. Po trzecie uciekałam od zdalnego nauczania. I to ta trzecia przyczyna sprawiła, że nie szukałam pracy na ten rok. Wiosną zacznę szukać, ale najpierw wyskoczę zobaczyć, jak wygląda Brazoczysko o tej porze roku. Tak, żal mi, bo miałam mnóstwo pomysłów, których nie zrealizowałam. Najbardziej mi żal klubu turystycznego, konkursu mitologicznego i Odysei Umysłu. I moich dzieciaczków, obecnie ósmoklasistów. Spłakałyśmy się z niektórymi dziewczynami podczas pożegnania.
  9. Nie znam psich kręgarzy, mogłabym popytać, ale do Małopolski masz daleko. Trzymam kciuki za staruszkę. Kurczę, co się dzieje? W Brazoczysku choruje Starszyzna, u Ciebie psica...
  10. O, dawno na forum nie wchodziłam, więc moja wiedza o kominie skończyła się na etapie ugaszonego pożaru, a tu się okazuje, że sprawa ma burzliwy ciąg dalszy. Prawie nie wyobrażam sobie Brazoczyska bez ognia w kominku. Mam nadzieję, że szybko wróci. W przeciwieństwie do truchła, które oby nie wracało wcale. Trzymam kciuki za Starszyznę. Niech bidulka szybko wraca do siebie!
  11. O! Weszłam i patrzam, a tu goście byli! A ja przegapiłam okazję, żeby Was poczęstować dobrą kawą! Wstyd mi. Wirusa trzymamy daleko i na razie nam się udaje. Niecierpliwie czekamy na szczepionkę. Nasze wakacje były całkiem, całkiem. Wprawdzie za granicę nie pojechaliśmy, ale za to pozwiedzaliśmy Suwalszczyznę, gdzie nas jeszcze nie było. Święta będą dziwne, Weronika na statku, nie przyjedzie mój brat, mama też odmówiła stanowczo. Chyba raporty koronawirusowe z Małopolski ją przeraziły. Normalnie było nas dziewięcioro w Wigilię, czasem więcej. Tym razem zbierze się szóstka. A poza tym jest normalnie. Przed nowym "ministrem" uciekłam. Uciekłam też przed zdalnym nauczaniem. Wydawało mi się, że będę miała mnóstwo czasu, ale odkryłam pokłady zaległości, które powstały, kiedy pracowałam. Jesień była długa, więc sadziłam cebulki tulipanów. Sadziłam, sadziłam i sadziłam... A w wolnych chwilach pomagałam Andrzejowi przy stawianiu nowego kompostownika, bo stary się rozsypał. No i oczywiście wyskoczyłam z jesienna wizytą do Brazoczyska. Było bossssko!
  12. Ewa, ja doskonale wiem, o co chodzi ze szkołami. Chciałam tylko podkreślić paranoiczność tych pozorowanych działań, które nasz nierząd podejmuje. A dzisiaj to już w ogóle mam wkurw level master i jeśli mnie szlag nie trafi, to będzie cud. Przed chwilą mało nie rozpi..łam telewizora, bo jakaś blond cizia ze świętojebliwym uśmieszkiem na ryju opowiadała, jak to ona się cieszy z decyzji fałszywego TK. Bo wreszcie dziecko bez kończyn będzie mogło sobie szczęśliwie żyć! Ja nie neguję faktu, że osoba niepełnosprawna może być szczęśliwa, ale nie w tym, q..., kraju! No chyba, że ma baaaardzo bogatych rodziców. Bluzgami rzucam w tempie karabinu maszynowego, więc w pierwszym odruchu zaproponowałam, że trzeba jej kończyny uebać i niech sobie szczęśliwie żyje. A później to dziecko zmieniło kanał, bo telewizor jednak drogi jest. Kiedy jeszcze połączyć to z rewelacjami ministra Czarnka, to Gilead zbliża się wielkimi krokami.
  13. Przyzwyczailiśmy się do zarazy. Wiosną nas przerażała, ale jak długo można żyć w stanie przestrachu? Teraz dociera do nas absurdalność tej sytuacji - niespełna 100 zachorowań na dobę: szkoły pozamykane, fryzjerzy, kosmetyczki, kawiarnie, restauracje, kina, teatry, siłownie, baseny pozamykane, zakaz wstępu do lasów (tego rekordu głupoty chyba nic nie przebije), przed sklepami kolejki do wejścia, ale nikt albo prawie nikt nie ma maseczki; teraz niemal 10 000 zachorowań dziennie - wszystko otwarte, szkoły pracują (no dobra, teraz zamknęli szkoły średnie i uczelnie), za to mamy nosić maseczki nawet na pustej ulicy (w zatłoczonym parku nie trzeba). Właśnie te absurdy, fakt, że władza wymaga, ale sama łamie zakazy, niekonsekwencja i nielogiczność przepisów (szkoły podstawowe są bezpieczne, licea już nie), świadomość, że kolejny lockdown jest niemożliwy, zmęczenie materiału - to wszystko sprawia, że ludzie popadają w paranoję i zaczynają negować fakt istnienia pandemii i sens stosowania jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa. Iść do kina? Z jednej strony bez sensu jest narażać się dla czczej przyjemności. Z drugiej strony, przecież nie będziemy przez kolejne lata siedzieć w domu. Z trzeciej strony, kino nie jest niezbędne do życia. Z czwartej strony w kinie bywał dosłownie kilka osób, więc jest bezpieczniej niż w szkole, w sklepie, czy autobusie, gdzie ludzie muszą bywać codziennie. ... Iść albo nie iść... Braza przynajmniej nie ma takich dylematów - nie zmieniając trybu życia zachowuje zasady bezpieczeństwa. A najśmieszniejsze jest to, że teraz najbezpieczniejszymi miejscami są przychodnie - tam się nie ma prawa pojawić osoba chora! Magda miała iść po zaświadczenie potrzebne do szkoły. Zarejestrowała się (termin prawie dwa tygodnie) i od razu usłyszała, że gdyby miała jakiekolwiek objawy choroby, nie wolno jej się zbliżyć do przychodni. I tak by nie została wpuszczona, bo w progu stoi cerber z termometrem. I jak na złość się przeziębiła, więc do przychodni nie poszła. Paranoja!
  14. Maski w cholerę niewygodne są, ale chyba ni o to chodzi antymaseczkowcom. Żeby nie było - ja noszę i to na nosie, a nie na brodzie. I jakem anarchistka z przekonania, tak noszę to cholerstwo tam, gdzie trzeba. Całe życie się buntowałam przeciwko fartuszkom szkolnym (no dobra, do pewnego wieku nosiłam bez marudzenia), tarczom, obowiązkowi noszenia legitymacji przy sobie (kiedyś trzeba było ją mieć zawsze). A już do szału mnie doprowadzały i doprowadzają wymogi odnośnie koloru stroju na wf. Walczyłam z moją wuefistką w liceum, nienawidziłyśmy się serdecznie, bo ja się zawzięłam, że nie założę obrzydliwych czerwonych gaci z nylonu (innych czerwonych nie było w handlu), skoro mam piękne, białe "tenisowe" spodenki. Zbyt rzadko miałam coś ładnego, żeby z tego rezygnować. Wkurzałam się i pyskowałam, kiedy moim dzieciom kazali ćwiczyć w białych koszulkach, bo miały inne, a białych akurat nie. W końcu odpuściłam, bo ja pyskowałam, a na dzieciach się odbijało, i kupiłam te cholerne białe koszulki. No ale tych z logo szkoły to już nie - to było zwykłe naciąganie. A teraz ja - wieczna buntowniczka - bez gadania zakładam maseczkę w sklepie, autobusie, tramwaju. Fakt, że mnie bawi, kiedy muszę iść w niej po pustym korytarzu galerii handlowej, a nie muszę na zatłoczonym chodniku. I w kinie zdejmuję, kiedy na całej widowni jest najwyżej dziewięć osób. Nie wiem, w jakim stopniu mnie chroni, ale kiedy widzę ludzi w maseczkach, to odpowiadam im tym samym.
  15. Ewa, współczuję Ci. Cóż więcej można napisać?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...