Zazdroszczę tym mężczyznom, których kobiety/żony angażują się w budowę. Zaangażowanie żony skończyło się tuż po zakupie działki, trochę przed rozpoczęciem budowy. Od zawsze marzył nam się wolnostojący domek, ogródek i sielanka. Mieszkaliśmy we własnym mieszkaniu dwupokojowym. Był ogólnie spokój. Ja pracuję na etacie-często nadgodziny+własna firma+dodatkowe projekty, żona na etacie (8h bez stresów). Cały czas śledziłem rynek działek, lokalizacji, niuansów prawnych i tę stronę techniczną zakupu. Żonę głównie interesowała lokalizacja, otoczenie. Lubiła jeździć i oglądać różne miejsca - ot takie wycieczki. Od czasu pojawienia się dziecka zaczęła mieć ciśnienie na zakup. Stale suszyła mi głowę. Najlepiej to kupić byle co i byle już. Szczęście, że ceny spadły, a spory wkład własny na zakup był odłożony. Kupiliśmy, a w zasadzie ja kupiłem bo od tego momentu tylko ja zajmowałem się papierologią. Na moją prośbę, aby podjechała do urzędu po odbiór jakiegoś zaświadczenia była odpowiedź, że lepiej żebym ja pojechał (akurat w ten poniedziałek musiałem zostać w pracy i kolejne dłuższe godziny pracy urzędu za tydzień). Prośba o zawiezienie czegoś do starostwa - nie bo tam nie ma gdzie zaparkować. Jakoś ja znajduję miejsce. Wiele razy chciałem ją wprowadzić w sprawy formalne żeby wiedziała co jest grane, ale nie było entuzjazmu. Dawną łąkę i chwastowisko przygotowywałem do budowy, ogrodziłem, założyłem mały trawnik dla dziecka - taki wreszcie własny plac zabaw. Załatwiłem studniarzy, wkopałem rury wodne, porobiłem ujęcia wody dla budowlańców, posadziłem pierwsze rośliny i wiele innych rzeczy. Kto ma działkę ten wie, że zawsze jest coś do robienia. Z listy wyszukanych projektów jedynie zaakceptowała propozycje. Załatwiłem też całą dokumentację i otrzymanie pozwolenia na budowę. Nastała jesień i temat budowy trochę przycichł - obowiązki służbowe. Od nowego roku zaczęła mieć ciśnienie na szukanie firm budowlanych...tzn żebym ja szukał. OK znalazłem z polecenia od moich znajomych. Budowa ruszyła. Od tego momentu jedyne co słyszę to, że ciągle jestem na budowie (2-3 dni w tygodniu), że nie mam dla niej czasu, że czemu tak długo tam "siedzę". Nie siedzę tylko zapierniczam, żeby jak najlepiej szła budowa. Wieczorami i nocami dokształcam się z budowlanki oraz realizuję dodatkowe projekty, żeby zarobić kasę. Wiele razy prosiłem o zaangażowanie z jej strony, ale nic z tego nie było. Najlepiej żebym to ja zaplanował, a ona powie czy może być. Pytam, gdzie zlew w kuchni - tak żeby było dobrze. Nawet nie chciała telefonu do majstra i kierownika budowy - przecież to ty będziesz dzwonił. Jak coś wspominam, że przeprowadzka pewnie za 3 lata to wielkie zdziwienie i marudzenie, że tak długo. Na argumenty ograniczeń finansowych jest odpowiedź, że ona weźmie większy kredyt...a spłacać będę ja... Fakt, że przez budowę poznajemy drugie oblicze swoich partnerów. Podziwiam te Panie, które nie dość, że się angażują całym sercem to jeszcze potrafią i chcą ciągnąć budowę. Moja żona jakby mi zazdrościła tego, że praca na budowie mnie pasjonuje i daje satysfakcję. Teraz rozumiem kolegę, którego żona marudzi o domu, mając problemy z utrzymaniem porządku w mieszkaniu (będąc ogólnie bałaganiarą) - każe jej przez miesiąc utrzymać porządek. Nigdy jej się to nie udaje i mówi, że skoro nie ma czasu ogarnąć mieszkania to domu tym bardziej. Drugi kolega na postulaty o budowę domu i kredyt każe jej przez jakiś czas odkładać 1000zł miesięcznie (sam odkłada) i zobowiązać się, że wakacje będą skromne i w kraju. Temat się urywa... Obecnie mamy urlop. Zrobiłem rano śniadanie, bawiłem się z dzieckiem i pojechałem na budowę o 12.00 i wracam o 21.00 (było dziś faktycznie sporo pracy) i żona obrażona i potem łzy w oczach, że mnie cały dzień nie było i znowu że ja tylko tam "siedzę". Ręce mi opadają i niestety motywacja taż. uff wyżaliłem się... Kobiety nie demotywujcie facetów bo przywracanie motywacji trwa znacznie dłużej niż jej rozpalenie za pierwszym razem.