UWAGA: JEŚLI KTOŚ MA OBAWY ZWIĄZANE Z PORODEM - NIECH TEGO NIE CZYTA! Ja swój wspominam jak koszmar, niestety. Na długo został mi uraz. Ciąża była juŻ przeterminowana 8 dni, więc zgłosiłam się do szpitala. Zaczęło się od zastrzyków przygotowujących do wywołania ciąży. Okazało się, że miałam na jakiś składnik uczulenie - dopadła mnie jakaś drżączka i ślinotok. Zmniejszyli dawkę, za to brałam jeden dzień dłużej. Pierwsze wywołanie - poprzedniego dnia już nic nie można było jeść oprócz szpitalnego śniadania i wodnistej zupy około południa. Drugie danie oddawało się pielęgniarkom. W dzień wywołania od 8 rano na salę porodową i pod kroplówkę. Bóle krzyżowe, ale akcji porodowej brak, rozwarcia nie ma. Tętno dziecka ok więc po południu ok. 17 odłączenie od kroplówki i powrót na oddział patologii ciąży. Na drugi dzień też nic się nie dzieje, chociaż lekkie bóle są - od czego? Decyzja - drugie wywołanie. Podobnie jak pierwsze, ale ból zmienił się z krzyżowego na hmm, pęcherzowy. Już krzyża nie czułam, ale za to w pęcherz jakby ktoś nóż wbijał i przekręcał w różne strony. Rezultat podobny. Dziecko nie chce wyjść i koniec, pomimo litrów oksytocyny w moich żyłach. Znowu przerwa. Ordynator (znajomy teściowej - zwolennik porodu drogą naturalną) wymyślił nowy sposób. Żel na szyjkę macicy i masaże szyjki macicy. Po takim masażu moje krocze znajdowało się tam, gdzie zwykle znajduje się głowa na leżance ginekologicznej - z bólu. Żel i masaże nie pomogły. Normalna procedura wtedy obowiązująca przewidywała cesarkę po trzech nieudanych próbach wywołania ciąży i normalnie już bym się załapała. Ale "po znajomości" ordynator chciał spróbować jeszcze raz, bo poród drogami naturalnymi jest lepszy podobno - dla matki i dziecka. Tylko, że ja już psychicznie nie wytrzymywałam. Na żądanie teściowej i po podpisaniu odpowiednich papierów na weekend wróciłam do domu. później się dowiedziałam, że pielęgniarki miały przykazane mieć na mnie oko, żebym sobie czegoś nie zrobiła. Tak mój stan psychiczny oceniali w szpitalu - niemniej jednak nie była to przesłanka do cesarki i ukrócenia męczarni. Po weekendzie wróciłam do szpitala na jeszcze jedno wywołanie. Znowu od rana kroplówka. Ale tym razem coś się zaczęło dziać. Po kilku godzinach małe rozwarcie - lekarz przecina pęcherz z wodami płodowymi. Własnych skurczów brak, rozwarcie niewielkie. Zaczyna zamierać tętno dziecka. Odłączenie kroplówki. Anestezjolog zajęty na sali porodowej, nie ma wolnego. A że ból towarzyszył mi nieustannie przez ostatnie 2 tygodnie, większy podczas wywołania a mniejszy w przerwach, postanawiają coś temu zaradzić. Dostaję coś otępiającego, po czym wydarzenia dookoła mnie docierają do mnie jak przez mgłę. Tętno dziecka wraca do normy, podłączają znowu kroplówkę z oksytocyną. Rozwarcie jest coraz większe, ale własnych skurczów brak. Jak rozwarcie robi się znośne, doktor wkracza do akcji i łokciem wypycha dziecko na świat. Wyskoczyło z takim impetem, że położna łapała je w locie, tak, że lekarz tylko na nią spojrzał i warknął: No... Nigdy nie liczyłam ile to w sumie godzin było. Ostatnie wywołanie trwało od 8 rano do 17:15. O tej godzinie moja córka przyszła na świat. Po tym wydarzeniu, jeszcze w szpitalu chciałam poddać się sterylizacji. Trauma została na długo. I wiem, że do tego szpitala nie zaciągną mnie nawet końmi. Chociaż słyszałam, że od czasu tych wydarzeń sporo się tam zmieniło. To jednak było prawie 15 lat temu. Aż tyle czasu trzeba było, żebym zdecydowała się na drugie dziecko. Teraz jestem w 10 t.c. Ale choćby nie wiem, jak dobrze mówili o tamtym szpitalu - na pewno tam nie urodzę.