barranki2 08.11.2009 21:06 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 16Izba na twarzczyli jak wymyślić przyszłe życie ***Trudno sobie wyobrazić, stojąc na kawałku zarośniętej usychającą nawłocią kawałku planety, że w miejscu, w którym teraz grzęźniemy w błocie, stanie kiedyś przepastna sofa, na której półleżąc będziemy patrzyć w trzepoczący delikatnie ogień w kominku. Zwłaszcza że i samo „kiedyś” mieści się pomiędzy cudowną wizją jak najszybszego, szczęśliwego i spokojnego życia na wsi a brutalną rzeczywistością, w której decydującą rolę odgrywa kolekcja licznych zer z ambitną cyfrą na początku. Jest listopad. Stojąc na kawałku zarośniętej usychającą nawłocią kawałku planety w ogóle trudno sobie wyobrazić cokolwiek, bo zimno, wieje od lasu i niespecjalnie można się skupić pod kapturem. Ale przecież to jest nasze miejsce, nasza sofa, nasz ogień... ***Zapewne 99 procent populacji budowniczych zaczyna podobnie. Przeglądamy, wertujemy, porównujemy z zapałem i cudowną świeżością poszukiwacza, który wie, że cel jest blisko, studnia skarbów jest pełna. Potem entuzjazm opada. Penetrujemy wykopaliska z tysiącami wizualizacji i rzutów z coraz większą determinacją i narastającym przekonaniem, że to przecież niemożliwe, by pod różnymi nazwami pracowni architektonicznych, masowo tłoczących na rynek gotowe projekty, działał ten sam szalony gnom, któremu dano do ręki mazak, korektor i wyposażono w kserokopiarkę. Potem przychodzi zniechęcenie, przerywane porywami nadziei, że mazak i korektor pozwolą na tyle zmodyfikować to, co jest, by choć trochę przybliżyć się do tego co ma być. *** Hola, hola - powiedzą ci, którzy budują domy z gotowych projektów. Przecież my budujemy domy z gotowych projektów, znaleźliśmy je, dopieściliśmy może nieco, i jesteśmy szczęśliwi. I nie spotkaliśmy żadnego gnoma z mazakiem, więc takie sugestie są zdecydowanie nie na miejscu. Widocznie to kwestia szczęścia. ***Gotowe projekty to temat sam w sobie. Generalnie z roku na rok przybywa ciekawych propozycji. Dlatego wśród wielu nieomal od siebie nieodróżnialnych pojawiają się rodzynki, aczkolwiek zwykle - na przykład - akurat nie chcą się zmieścić na naszej działce. Zdarzają się architektoniczne ciekawostki, które, choć kuszą, to żadną miarą nie chcą udawać budynku parterowego z użytkowym poddaszem, a takie akurat widzimisie zapisała gmina w planie zagospodarowania przestrzennego. Mają dwa piętra i bezczelnie chichoczą. Bo choć gmina nie ma ani kilometra kanalizacji, ma za to Plan. Z naszego punktu widzenia wolimy szambo i Plan. Widok na las czuje się choć trochę bezpieczniejszy, choć – nie łudźmy się – ludzie są tylko ludźmi. Ostatecznie na jakiś kawałek Planu zawsze może się wylać kawa…Gros projektów łączy jedno – umiarkowany funkcjonalizm. Trudno chociażby uwierzyć, by ktoś, wyprowadzając się z bloku, dobrowolnie godził się na kilkumetrowe pokoje na poddaszu, i to jeszcze pod skosami. Chyba że mentalna klitkowatość, którą nam zaszczepiono w trzypokojowych mieszkaniach ze ślepą kuchnią o powierzchni pięćdziesięciu kilku metrów kwadratowych wciąż paraliżuje i nie pozwala na oddech. W projektach często brakuje też dodatkowych pomieszczeń, dzięki którym łatwiej się funkcjonuje. Tak, jakby naprawdę nikt ani chwili się nie zastanawiał, jak się będzie żyło w takim miejscu. Zapewne dlatego powszechne jest przekonanie, że dopiero drugi lub trzeci dom są tymi dla nas, bo wtedy mamy już własne doświadczenia i obserwacje, a nie tylko mami nas ciekawy wygląd elewacji północno-wschodniej. I jeszcze tej od ogrodu. Normalnie cudo. ***Nie mieliśmy zbyt wielu znajomych z domem. Ale kiedy zapadła decyzja, że budujemy, wybuchło gwałtownie uczucie do tych, którzy mieli. Ciekawe, jak życiowe decyzje determinują aktywność towarzyską. Nie, nie zapraszaliśmy ich częściej do siebie, bo niby po co, bardzo chętnie za to dawaliśmy się zapraszać. Oczywiście żeby pogadać, też, ale tak naprawdę cel był jeden. Chodzić po ich domach i wyobrażać sobie życie. Nie, nie ich, nie przesadzajmy z odzieraniem wszystkiego i wszystkich z ostatnich szmatek prywatności. Staraliśmy się wyobrazić sobie nasze życie w przestrzeni większej niż dwa pokoje. Dlatego staraliśmy się śledzić szlaki wędrówek domowników, rozkłady pomieszczeń, ich lokalizację, dostępność z różnych miejsc, ewentualnie czego brakuje, a mogłoby się na przykład dać wcisnąć gdzieś pod schodami… A przy okazji staraliśmy się być choć trochę towarzyscy. ***- Dom ma być funkcjonalny. A poza tym ma nam się podobać i być biały – przedstawiła kierunkowo zasady gry pani Barrankowa.W sumie, o czym my mówimy. Wszak w naszym stanie posiadania znajdował się projekt domu, co więcej, na pierwszy, drugi i nawet trzeci rzut oka uznaliśmy, że bardzo nam się podoba, że czegoś takiego szukaliśmy, a tu proszę, spadło nam z nieba. No i projektował go sąsiad zza płota.Problem w tym, że im dokładniej definiowaliśmy kwestię naszego rozumienia przymiotnika „funkcjonalny”, tym większy mieliśmy problem. Bo choć dalej elewacja ogrodowa i ta od wschodu budziły w nas miłe emocje, to projekt wnętrza jakby gasł w oczach. Byliśmy coraz bardziej pewni, że nie da się wpisać naszej wizji w to, co już zostało narysowane, bo wtedy wszystko się rozpadnie. Gdzieś po miesiącu wertowania przed snem zdobycznej księgi z rzutami i wizualizacjami znaleźliśmy się przed ścianą. Trójwarstwową, z okładziną klinkierową. Jak cudnie. ***- A w ogóle, to jest za duży – znaleźliśmy wygodne wytłumaczenie, odkładając ostatecznie projekt do specjalnego koszyka, do którego trafiały inwestycyjne relikwie. Obecny dom jest tylko ciut od niego większy. ***Spróbowaliśmy wymyślić nasze nowe życie. Jak będziemy chodzić z zakupami, gdzie powinna być kuchnia i jadalnia, by z salonu było widać tylko tę drugą. Ostatecznie nie każdy gość musi pani barrankowej zaglądać z kanapy do garów. A kto zechce, to i tak przyjdzie (czyli większość). Wiedzieliśmy, że chcemy dużą spiżarnię, która dziś dojrzała wręcz do roli „brudnej kuchni” i przyjęła w swe progi lodówkę, uwalniając miejsce na dodatkowe atrakcje w kuchni. Zastanawialiśmy się nad wygodną pracą w domu i wieszaniem prania. Koegzystencja z rozstawioną w pokoju wielożyłkową suszarką jest przeżyciem rodem z dowcipu o Mosze, rabim i kozie. Kiedy znikała, zachwyt nie chciał minąć. Aż do następnego prania. A na koniec wymyśliłem saunę. A co. Przyjaciele właśnie zainstalowali. W mróz. ***Zimą 2007 r. otworzyliśmy kolejny front walki z gotowcami. Tym razem była to kampania wewnętrzna, skupiona na analizie rzutów. Nikt ich nie zliczy, bo i po co? W końcu zdesperowany gnom, ten od przerabiania projektów typowych na inne projekty typowe, wcisnął nam do ręki flamaster. Postanowiliśmy skonsultować z przyszłym sąsiadem nasze niewielkie zmiany w potencjalnej przestrzeni do życia. OD: BarranekDO: Przyszły SąsiadSąsiedzie. Postarałem się narysować sugerowane zmiany. Teraz powiem, co tam widać:1. wysunięcie obrysu w stronę południową (nasze pole) o ok. 1 metr, max 1,5 metra.2. przesunięta, przejściowa spiżarnia między wiatrołapem a kuchnią 3. kuchnia przeniesiona w miejsce spiżarni. 4. powiększona łazienka na dole, tak do 4-4,5 mkw. 5. schody, nie lane, raczej jakaś lżejsza konstrukcja. GÓRA: proporcjonalnie powiększona zgodnie z ruchem parteru. W pralni-suszarni za łazienką w kątku sauna sucha. ELEWACJE:Zdecydowanie unowocześniamy. Wszelkie kamienne okładziny wyrzucamy, wstawiamy tam, gdzie się wysokie okna z żaluzją plus tam, gdzie to ma uzasadnienie – okładziny drewniane. Takie tam drobiazgi. OD: Przyszły Sąsiad DO: BarranekSąsiedzie, przerobienie tego projektu do waszych wymagań to kilka tysięcy złotych. Według mnie lepiej zrobić to wszystko od nowa. Zaczęliśmy od nowa. OD: Przyszły Sąsiad DO: BarranekDokończ hasło wino bułgarskie............. Praca paliła się nam w rękach. ***Paliła się, bo chcieliśmy zacząć wiosną. Po dwóch miesiącach konsultacji, przepychanek słownych, burczenia przekleństw pod nosem, zbijania tłumaczeń, że się nie da, lekkich modyfikacji wizji przyszłego życia, bąkania, że coś takiego to zupełnie nie przejdzie, 22 lutego 2008 r. o godzinie 14.55 nadszedł mejlem gotowy projekt. Potem i tak go nieco zmodyfikowaliśmy podczas budowy, ale zyskaliśmy solidną podstawę na nasz grunt. Generalnie projekt powstał zbiorowym wysiłkiem. W ten sposób często rodzą się słuszne idee. Tego przynajmniej będziemy się trzymać, choć tak naprawdę już teraz wiemy, bo mogliśmy sprawdzić, jak działają idee gdy wcieli się je w życie, że niektóre kwestie można było rozwiązać lepiej. Ale zostawmy to trzeciemu domowi. Ale tak naprawdę już ten broni się zupełnie nieźle. Na zbiorowy wysiłek złożyła się wielowariantowa, dynamicznie labilna koncepcja, i sąsiad. I jeszcze wino, sporo wina. Powstał papierowy dom, rozrysowany na wiele elementów, przekrojów, wyliczanych obciążeń, rozliczeń materiałowych. To był mały krok dla ludzkości, ale wielki krok dla barranków... W odcin wyst XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX eć, p XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX sąs XXXXXXXXXXXXXXXXXXx i XXXXXXXXXXXXXXXXXXXX wał korektorem... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:10 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 17 Gówno w garażu czyli nasze pierwsze katastrofy *** Psucie się jest immanentną cechą, którą znane nam przedmioty, tak duże, jak i te małe, mają wpisaną w swój genom. Zepsuć się, na ogół złośliwie, może nawet to coś, w czym zasadniczo zepsuć się nie ma co. Nie ma obawy, to coś coś tam sobie znajdzie, żeby udowodnić, że może. Owszem, jesteśmy nawet przygotowani na to, że współpracy odmawiają przedmioty skomplikowane, budzące delikatne mrowienie w krzyżu podczas dywagacji, jak i dlaczego w ogóle działają. Kiedy powiedzą bye, bye jest nam przykro, owszem, ale czasem oddychamy z ulgą udając się w poszukiwaniu gwarancji. W końcu to dowód, że w zasadzie to my mieliśmy rację, a teraz niech nam ktoś to poprawi, skoro nasze już jest na wierzchu. W przypadku przedmiotów prostych jesteśmy po prostu wściekli, bo tym razem dowód działa przeciwko nam. A jeśli rzecz dotyczy domu? Wszak dom to kłębowisko najróżniejszych kabli, rurek, przewodów, skład tajemniczych maszyn i urządzeń (w tym takich, które mówią "PING", albo jeszcze gorzej, np. sprawiają wrażenie jakby się zacinały albo miały za moment wylecieć w powietrze ), z których każde, nawet najmniejsze tylko czeka, żeby się zepsuć. To cytat – któż to może pamiętać – z samego początku tej podróży. Sama święta prawda. Nikt nie powie, że w ogóle nie boi się nieznanego. W przypadku pierwszej budowy nieznana jest cała przestrzeń, w którą wkraczamy. Stajemy bezradni nie wiedząc, jakie uczucia, psując się, może budzić coś, co nie jest żadną miarą oswojone, jest całkowicie nieznane i obce, jest złożone, ale zupełnie innym stopniem złożoności od rzeczy wcześniej poznanych? Wiara w to, że nie przyjdzie nam tego doświadczyć, jest zwykłą naiwnością. *** Zimą 2008 r. dom stał cichy i spokojny. Zapewne było mu dobrze – miał już dach, okna, drzwi, bramę garażową, instalację elektryczną, i to połączoną ze stuprocentowo oryginalnym prądem, miał wewnętrzne tynki i – co prawda jeszcze nieodebrane przez stosowne służby, ale mimo to perfekcyjnie działające - przyłącze wodne. Przyłącze zrobiło się zupełnie oficjalne dopiero kilka miesięcy później. Aby tego dokonać, stawiłem się wczesnym popołudniem w siedzibie Gminnego Przedsiębiorstwa Wod-Kan, przy czym Kan wpisało sobie do nazwy awansem. - Jest pan kierownik? – rzucone w przestrzeń pytanie znalazło odbiorcę przy jednym z trzech biurek, pozostałe dwa miały wyraźnie wolne. – Jest, tam – wpatrująca się w komputer pracownica przedsiębiorstwa komunalnego pokazała zamknięte drzwi. - Można? - Można, można… Kierownik jadł rosół z plastikowej miski, idealnej do biurowych kuchenek mikrofalowych. Na biurku - spektakularnie rozścielone, poważnie wyglądające papiery. Sądząc z wyglądu, to nie pierwsza zupa, której dostarczały alibi. - Można? – niechęć do przerywania czyjejś konsumpcji, nawet w godzinach urzędowania, nakazywała się cofnąć i poczekać. - Jak już pan wszedł, to niech pan wejdzie i poczeka – kierownik ze zbolałą miną wskazał na krzesło. Kluska spadła na podłogę. Poczekałem. Rosół kończył się niespiesznie. - Pan w sprawie? – jak uczciwy, szanujący urząd petent zastygłem w katatonicznym bezruchu i nawet nie zauważyłem, kiedy kierownik zakończył posiłek regeneracyjny. - Odbioru przyłącza. - Eeee, a był tam już pan Zenek? Ma pan plombę? - Plomba jest na wodomierzu, ale pana Zenka to nie było, wszystko pan M. zrobił, ten od wody w gminie – tłumaczę odważnie. - Bez plomby się nie da odebrać. Pan zadzwoni, będzie Zenek, podjedzie, zrobi plombę, pan przyjedzie , odbierzemy…. – kierownik zadumał się chwilę. – Hm, tyle że mnie już wtedy tu nie będzie… Zapadła cisza. Na stronie internetowej urzędu gminnego od jakiegoś czasu wisiało ogłoszenie, że wójt szuka nowego kierownika, bo ten z jakichś powodów już się zużył. Udałem, że nigdy nie miałem dostępu do Internetu, a fakt posiadania przez gminę nie mającą ani kawałka Kan strony w sieci jest mi absolutnie nieznany. - Nie będzie? – podchwyciłem, jakby nieco bez zrozumienia. – To może coś teraz zrobimy? Kierownik zbolałym wzrokiem spojrzał na papiery, które jednak najwyraźniej nie paliły się, by zniknąć z biurka. Spojrzał też na pustą miskę po rosole. Znikąd ratunku. – Ma pan samochód? – spytał. - Mam. – Odwiezie mnie pan z powrotem? Daleko nie było. Raptem kilka kilometrów. - Nie ma problemu. Kierownik przywdział kurteczkę i pobrał plombownicę. Najwyraźniej Zenek był etatem nadprogramowym. Dowieziony do pomieszczenia technicznego, kierownik dokonał oględzin. – Wodomierz założony jest źle – powiedział z triumfem. - Ale jak to – tym razem byłem autentycznie zaskoczony. – Przecież zakładała go firma, która oficjalnie, mając na to wszelkie papiery, opiekuje się gminnymi wodociągami, więc chyba wie, jak się zakłada wodomierz, no nie? – tłumaczę. – No, pan M. to robił – dokładam jeszcze, żeby nie było żadnych wątpliwości, że słuszność – jakakolwiek by była - jest po mojej stronie. Kierownik popatrzył na kranik ze zbolałą miną. - Nie ma zgodności z Unią Europejską – wyszemrał, zaskakując mnie jeszcze bardziej. Prawdopodobnie miałem wybałuszone oczy. – Powinien mieć tarczę w górę. A tak, żeby go odczytać, Zenek będzie musiał przyklęknąć. A na to nie zgadza się Unia – tłumaczy, kręcąc głową. Na szczęście odchodzi. – Ale ja odchodzę, więc co mi tam – mówi, przewlekając drucik i plombując miernik. – Tylko niech pan M. to kiedyś poprawi, żeby była zgodność. Odwiozłem kierownika, za kilka dni oficjalna umowa o dostarczanie wody do celów gospodarczych była gotowa. Przyłącze wywołało małą katastrofę zanim stało się oficjalne. *** Dom spał snem zimowym. Spało też przyłącze, w skład którego wchodziła niebieska rura wychodząca z podłogi, kilka kolanek, dwa zawory odcinające, wodomierz zamontowany w sposób budzący zaniepokojenie Komisji Europejskiej oraz roboczy kranik. Nie odwiedzaliśmy go zbyt często, bo i po co? I tak niewiele się działo, poza tym było zimno. Ba, niekiedy bywało nawet bardzo zimno, a nie wszystkie otwory i otworki, które nie zdążyły jeszcze zostać ostatecznie zatkane, były wystarczająco ogacone. Zdaniem fachowców, to znakomita atmosfera do schnięcia tynków. Fakt, tak właśnie było. Mrozy uderzały kilkakrotnie, ale dom nic sobie z tego nie robił. A nawet jeśli, my tego nie dostrzegaliśmy. Sechł sobie po cichu. Aż nastał dzień parzenia herbaty. Przyjechaliśmy odwiedzić dom wczesnym przedwiośniem, świeżo po tradycyjnie niespodziewanym ataku wściekłego mrozu. Plan był taki: odkręcam dwa zakręcone zawory na ujęciu, odkręcamy kurek na kraniku, nalewamy wodę do czajnika, robimy herbatę, jest cudnie. Nie było. Już początek był zły. Nie wiem dlaczego postanowiłem zacząć od kurka przy kraniku. Nawet dał się przekręcić. Kawałek. Tylko dlaczego czerwona rączka nagle postanowiła odłączyć się od reszty ustrojstwa? Zdębiałem, patrząc na urwany kawałek instalacji hydraulicznej. Co mieszczuch, i to w dodatku humanista może wiedzieć o przemarzaniu? A może o czymś innym, co spowodowało dekompozycję zaworu. Niezależnie od przyczyn, fakty były nieubłagane – zepsute. Nieodwracalnie. Myślenie nietechniczne charakteryzuje się czasem prostym, chłopskim sprytem, który nie bierze pod uwagę ani ogólnych, ani szczególnych ograniczeń systemu, bo nie ma o nich pojęcia. Zamiast uznać, że coś jest nie tak, wymyśliłem, że w takim układzie mogę zakręcać i odkręcać wodę jednym z dwóch zaworów przy wodomierzu, bo wszak sam kranik to taka wisienka na torcie, wygodny, acz niekonieczny. Na początek wybrałem ten przed. Rączka nie chciała się ruszyć. Nie przyjąłem tego do wiadomości. Czasem chęć wypicia herbaty zaćmiewa umysł. Pociągnąłem mocniej – ruch był niewielki, za to coś posikało mi kurtkę. Zakręciłem. Sikało dalej. Delikatnie, kompletnie nie wiem skąd poza tym, że na pewno z okolic zaworu. Niech Pan przebaczy niewiernemu chwile obsolutnego zaćmienia – nie uwierzyłem, chciałem więcej dowodów. Kilkakrotne poruszenie rączką sprawiło, że zawór nagle obsikał przeciwległą ścianę pompowni. Imponujące. Błyskawicznie zakręciłem, ale ciekło dalej. Nieco mniej, ale jednak. Próba pozalepiania domniemanego miejsca przecieku pakułami i maścią hydrauliczną na różne problemy nie dała rezultatu – ten problem zdecydowanie znajdował się poza zasięgiem maści. Nagle dotarło do mnie, że rura, która wychodzi z chudziaka i kończy się przed zaworem ma w sobie całą moc, a właściwie ciśnienie wiejskiego wodociągu. I że tylko cieknący zawór dzieli nas od lodowatej kąpieli w pomieszczeniu technicznym. Pani barrankowa zachowywała zadziwiający spokój. Przebłysk geniuszu kazał zadzwonić do pana M., tego od wody. Akurat był, nie wyjechał na ferie, nie odpoczywał po chrzcinach, imieninach teściowej ani potańcówce w OSP. Chwaląc wiejskie drogi za ich prostą wiejskość czekaliśmy raptem kilka minut na kawalerię, która przybyła z odsieczą i potężnym kluczem do zasuwy. - Na razie zakręcimy na zasuwie, a potem się zobaczy – wyjaśnił pan M., a ja ze zdumieniem odkryłem niedaleko bramy istnienie malutkiej studzienki z zasuwą, odcinającą dom od wiejskiej sieci wodociągowej. A zawór? Woda w nim zamarzła, rozsadziła go i tyle. Lód ma potężną moc. Cóż, nie było by go, gdybyśmy zakręcili wodę na zasuwie kończąc budowlany sezon. Nie byłoby go, gdyby pompownia była pomieszczeniem ciut cieplejszym, a nie z potężną szczeliną pod drzwiami, którą mróz wchodził sobie i wychodził. A gdyby nie pragnienie herbaty? No cóż, woda w zaworze by w końcu rozmarzła i nic by jej nie powstrzymało przed poszukaniem ujścia przez solidne pęknięcie w żeliwnym korpusie. Pijący mają jednak szczęście. *** Pan Zenek pojawił się niespodziewanie kilka dni po oficjalnym oddaniu przyłącza. Na rowerze. Miał torbę, a w niej podręczne urządzenie do drukowania faktur. Jakoś nie klękał. Na podstawie dokonanego na stojąco odczytu wystawił pierwszy rachunek za zużycie czegokolwiek przez dom jako taki. Na 4,54 zł, ale i tak radość była wielka. Dom zaczynał pomału działać. *** Kiedy w domu pojawia się woda, zwykle, wcześniej czy później, w ślad za nią pojawił się prawdziwy kibel. A kibel zawsze oznacza kłopoty, zwłaszcza gdy jest połączony z najdziwniejszym dla człowieka z bloku urządzeniem świata, czyli szambem. Szambo jest groźne, bo skąd wiedzieć, kiedy to już? Zaglądać? Fuj. Czekać aż…? W piątek z budowy dzwoni pan M-2, ten od części wykończeniówki - w garażu przez kratkę odwodnieniową wybiło szambo. - No pomoc – woła. - Ani chybi pełne, trzeba wołać szambowóz z szambociągiem, a my tu ratujemy majątek, płytki, inne rzeczy, śmierdzi nieelegancko, ech w ogóle. My ratujemy, niech pan dzwoni. Kurcze, tam dramat się rozgrywa, ścieki zalewają nasz dom, a ja uwiązany przy biurku, roboty rzucić nie mogę. Tyle, że coś jest dziwnie - kibel działa od trzech tygodni, na razie tylko on jest podłączony do szamba. Żeby chłopaki przez niespełna miesiąc załatwili 10 m sześć.? Trochę wątpię, choć oczywiście zdarzają się cuda. Dzwonię do Sąsiada Dalszego. To budowlaniec predystynowany do inspekcji technicznej, a przy tym uczynny, więc udaje się z wizytą weryfikacyjną. Dokonuje lustracji szamba, czego wcześniej nie dokonano. Na szczęście nie zadzwoniłem do szambowozu. W szambie chlupota woda, tak 3/4, ale z całą pewnością nie chlupota żadne g... Sąsiad wstępnie diagnozuje CZOP w rurze między domem a szambem. Pociesza, że na budowie cuda wpadają różne do rur, więc nic nadzwyczajnego, czopuje się, a przynajmniej wiadomo, że to poza domem, a nie w domu, więc odkopie się i zbada, przepcha, będzie dobrze. A na razie szlaban na kibel. Ustalamy z panem M-2, że odkopią w poniedziałek i zobaczymy. A na razie szlaban na kibel. *** W sobotę przyjeżdżamy na wieś. W garażu śmierdzi, choć ślady potopu okazują się znacznie mniejsze niż można było przypuszczać. Ale widać, że wybiło. I czuć, że wybiło. Przy okazji oglądamy chlupoczącą wodę w szambie. Ciekawe. Skąd ona się tam wzięła? Raczej szambo nie jest nieszczelne, przyjechało jako lity, betonowy kloc, megapudło w jednym kawałku. Dziwne. W niedzielę ponownie przyjeżdżamy na wieś. Już nawet nie śmierdzi. To zaleta wielkości otworu bramy garażowej - ma powierzchnię 10 mkw. Szybko się wietrzy. Przy okazji wyobraźnia podsuwa dramatyczne wizje przeoczenia przepełnienia szamba - wylewające odpływy w garażu i pomieszczeniu technicznym, zwanym pompownią... W ramach odprężenia palimy przez pół dnia stare drabiny. Na kibel dalej jest szlaban. *** Poniedziałek. Pierwszy telefon. Pan M-2 informuje, że kopali, kopali i dokopali się. Jak się dokopali, chlusnęło. Przesyła MMS-em zdjęcie rury, która kończy się dwa metry od domu. Poszarpana jakaś taka. Sugeruje, że może połączenia między domem a szambem w ogóle nie było? Że ktoś zapomniał, z jednej strony podprowadzili kawałek szambiarze, z drugiej hydraulicy, a pośrodku ziała ziemia niczyja. Szambo montowaliśmy jesienią, a kto pamięta, co było jesienią, kiedy tyle się dzieje. Na razie - choć z powątpiewaniem - kupuję tę nieco naciąganą historię. Oczywiście nie mogę być na wsi, bo siedzę uwiązany przed biurkiem. Chłopaki kopią, a nie jest to łatwe, wcześniej za pomocą kamaza nawrzucaliśmy na podjazd ze 20-30 ton gruzu. Hdsy i inne zwierzątka pięknie to ubiły... Z drugiej strony, mogła być ślicznie ułożona kostka i ukwiecony trawniczek. Kolejny telefon - rura jednak była. Jej ślady zostały wykopane gdzieś między warstwą z mezozoiku a jurą, połamane, wprasowane między resztki zmielonych rozbiórkowych cegieł i kawałków innych mielonych rzeczy pochodzących z rozbiórki, które przerabia się na gruz do podsypek. Niewiele z niej zostało. Sąsiad Dalszy tłumaczy, że pewnie była źle osypana, górą jeździły różne ciężkie potwory, ona uginała się do dołu i w końcu nie wytrzymała. Ale dopóki nie ruszył kibel, rzecz nie do wykrycia. A woda? Nasiąkała do drugiej części rury, w kilka miesięcy się naciurkało. Sytuacja beznadziejna. Szmbo zakładane kilka miesięcy temu, trudno udowodnić szambotwórcy, że spieprzył ułożenie rur. Nie wiadomo, kiedy się to stało. Trudno - nie jest to bardzo kosztowna katastrofa, choć irytująca i dająca do myślenia, na ile rzeczy trzeba zwracać uwagę. Tylko jak humanista może sprawdzić poprawność podsypania pod rurą kanalizacyjną na odcinku 4 metrów? Po to niby wynajmuje fachowców... A może nawet i położyli dobrze, ale ruchy górotworu, tarcie płyt euroazjatyckich czy trzesięnie ziemi w Chile coś przesunęły w naszej glinie? Trudno powiedzieć. Dobrze że teraz. Uroczyste, ponowne otwarcie kibla i prawdziwy debiut szamba. Kolejna okazja do wypicia. Trochę ze złości, trochę z radości. A i tak niebawem przyjedzie kolejna maszyna z gruzem, to się wszystko zasypie. Byle już na zawsze... *** Każdy ma takie katastrofy na jakie sobie zasłużył. Albo na jakie go stać. My na większe – odstukać – nie mieliśmy wystarczających środków. W odcinku 17 nie wystąpiła Kaczka Katastrofa, natomiast odnaleźliśmy liczne ślady jej łapek, skrzywiony kierownik, rosół, pan Zenek z drukareczką, który nie musiał klękać, a także liczna ekipa grzebiących się w okolicach szamba. Niestety, część z nich pobrała z tego tytułu całkowicie nieuzasadnione honorarium. Sąsiad Dalszy na szczęście przybył gratis. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:21 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 18 Papierologia czyli dlaczego warto poznać Kuzynkę Kierownika *** Ktokolwiek choć raz próbował zmierzyć się z budową domu, doskonale wie, że tu diabeł tkwi w papierach. Konkretnie – dużej ilości papierów, które mozolnie trzeba wyprosić w różnych urzędach, przy czym każdy z tych urzędów chce być na tyle ważny, by niczego nie udostępnić od ręki. Wszystko po to, by ten absolutnie najważniejszy mógł się pochylić nad pozbieranymi dokumentami i zbadać: zgodność projektu zagospodarowania działki z miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego, wymaganiami decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, obowiązującymi przepisami, także techniczno-budowlanymi i polskimi normami, a także ocenić kompletność projektu budowlanego włącznie z wymaganymi uzgodnieniami, opiniami, pozwoleniami i sprawdzeniami oraz informacją dotyczącą bezpieczeństwa i ochrony zdrowia. Uff. Dokumentacja, jaką trzeba zebrać przed uzyskaniem prawa do wbicia pierwszej łopaty w swój własny kawałek ziemi, jest imponująca, a proces jej pozyskiwania trwa niekiedy dłużej niż sama budowa. I choć może jest w tym stwierdzeniu nieco przesady, wielu kandydatów na inwestorów w trakcie żmudnego polowania na druczki i pieczątki nabiera takiego przekonania. A niektórzy okazują się prorokami. Co ciekawe, wcale się z tego powodu nie cieszą. *** Pozwolenie na budowę załatwiliśmy w kwadrans. Oczywiście nie uwzględniając czasu na znalezienie miejsca parkingowego w śródmieściu. *** Dobra, dobra. Tyle zajęło odczytanie i podpisanie aktu notarialnego, według którego razem z działką dostajemy projekt wraz z prawomocną zgodą na wbicie owej łopaty i dalsze, tym podobne działania. W ten sposób w strategicznej grze „Budujemy dom” za drugim rzutem kostki wylosowaliśmy premię, która przeniosła nas kilkanaście pól do przodu. Pierwszy rzut kazał nam wybrać właśnie tę działkę. Też był nie najgorszy. *** Jasne, superrzut. Ale z tą zgodą to jednak bez euforii – Urząd nie mógłby dopuścić do próby tak skandalicznego obejścia jego mocy i pozwolić, by dzięki nabytemu wraz z działką i projektem pozwoleniu zacząć sobie tak po prostu kopać bez nowych zgód i pieczątek. Inna sprawa, że tymczasowo kopanie było ideą teoretyczną. Podczas długich zimowych wieczorów zastanawialiśmy się raczej, co budować, i – tym bardziej – za co. Zwłaszcza ta druga sprawa nie była wcale oczywista. W międzyczasie ustaliliśmy, że niezależnie jednak od tego, jaki miał być nasz przyszły Dom, musimy najpierw „usynowić” ten, który dostaliśmy. Procedura była nieubłagana. Żeby można było wykorzystać nabyte wymagane uzgodnienia, opinie, pozwolenia i sprawdzenia do nowego projektu, najpierw trzeba stary przepisać na nas. Bo PnB było wszak wystawione na Posiadacza Ziemskiego. Na początku lutego 2008 r. udaliśmy się więc do Urzędu z niewielką kupką papierów, bo akurat proces adopcyjny nie wymaga ich zbyt wiele – wystarczy projekt z uzgodnieniami, opiniami, pozwoleniami i sprawdzeniami, aktualne PnB, zgoda poprzedniego właściciela na „usynowienie”, akt notarialny potwierdzający, że nasze, to nasze, wniosek o zmianę pozwolenia i chyba tyle. Wystarczyło niewielkie pudełko. Urząd pochylił się na chwilę, pogrzebał w pudełku, upił łyk herbaty, postawił pieczątkę i wyraził opinię. Niech będzie. Niewiarygodne – zajęło to tylko tydzień. A zgodnie z wszelkimi urzędowymi zapisami procedura mogła zająć nawet 60 dni. 53 dni dostaliśmy w promocji. *** Co ciekawe, Urząd miał opinię, że się czepia. I potrafi być nieprzyjemny, i wszystko trwa, i trwa, i często nie sposób nawet ustalić, gdzie ugrzęzło, dlaczego i na jak długo. A bardziej świadomi tematu przypominali, jak w jednej z gmin podległych Urzędowi (tak się akurat składało, że w naszej) działała odległa jego ekspozytura, a tam wszystko działo się szybciej i łatwiej. Pracujący jako ekspozytura pan Kazio miał dar do szybkiego przeglądania papierów i sprawy proste załatwiało się u niego nieomal od ręki, a sprawy złożone i niemożliwe niewiele dłużej. Niestety, ekspozytura wraz z panem Kazikiem została zamknięta niewiele przed początkiem naszej inwestycyjnej przygody. Część osób, które przepychały przez niego papiery, przez jakiś czas niezbyt dobrze spała w nocy. Potem spokój powrócił, ale ekspozytura już nie. Los pana Kazia jest nieznany (nam). *** W międzyczasie zajrzeliśmy na kawę do Zaprzyjaźnionego Kierownika Placówki Bankowej (już innej, bo został rzucony na nowy, bardziej reprezentacyjny odcinek frontu walki o klienta). Chcieliśmy pogadać, czy – idąc tropem jakże znakomicie rozpoczętej współpracy – nie podnieść mu współczynnika sprzedanych kredytów hipotecznych, bo wszak od tego zależy jego premia? Kierownik odniósł się do koncepcji entuzjastycznie, a przy okazji nadmienił, że ma umocowaną Kuzynkę w Urzędzie. Uznaliśmy – nie bez wahania - że może warto mieć jakąś Ostatnią Kuzynkę Ratunku, gdyby coś się gdzieś zablokowało. *** Ale znów nic się nie zablokowało. Pod koniec lutego wizja Domu wraz z wnioskiem o przeniesienie pozwolenia na budowę na projekt zamienny były gotowe. Kierownik umówił się z nami w Urzędzie, by zapoznać nas i nasze papiery (tym razem mieszczące się w średnim pudełku, bo trzeba było złożyć cztery kopie projektu) z Kuzynką. Kuzynka była miła i choć zastrzegła, że nic nie obiecuje, zapewniła, że będzie ciepło myśleć o naszym pudełku. Uścisnęliśmy sobie dłonie i udaliśmy się do stosownego pokoju, by osobiście i ponownie złożyć nasze papiery, a Kuzynka udała się na zasłużony, zimowy urlop od Urzędu. Miała prawo, a nam w gruncie rzeczy wcale nam się aż tak bardzo nie spieszyło (choć prawomocne pozwolenie na budowę bardzo by się przydało do papierologii kredytowej). Po drugie zaś, skoro pierwsza decyzja zajęła Urzędowi niewiele ponad tydzień, to nad czym miałby się zastanawiać tutaj? To akurat było naiwne, ale mieliśmy rację – w połowie marca, po 15 dniach i przed końcem urlopu Kuzynki trzymaliśmy w rękach ostateczny papierek. „Na podstawie art. 36a ustawy z dnia 7 lipca 1994 Prawo budowlane (Dz. U. nr 156/2006 poz. 1118) oraz art. 104 ustawy z dnia 14 czerwca 1960 r. Kodeks postępowania administracyjnego (Dz. U. nr 98/2000, poz. 1071 z późniejszymi zmianami)” otrzymaliśmy pozwolenie na budowę projektu zamiennego wraz z poważnym komentarzem, że „ustalenia decyzji pozwolenia na budowę nr XXX i przeniesienia decyzji pozwolenia na budowę nr YYY nie będące w sprzeczności z niniejszą decyzją zostają utrzymane w mocy. Niniejsza decyzja stanowi integralną część ww. decyzji.” Byliśmy zachwyceni niezwykłą integralnością naszych pozwoleń i przeniesień. *** Kuzynka Kierownika, której już nigdy więcej nie zobaczyliśmy, nie przyłożyła swej dłoni do czegokolwiek. Całą, plus minus roczną, drogę przez mękę przeszedł za nas Posiadacz Ziemski, planując swoje niedoszłe osiedle. Ale świadomość, że Kuzynka może czuwać, zwłaszcza dla początkującego inwestora, była kojąca. Niestety, przyszłość pokazała, że była to też ostatnia Kuzynka, która mogła móc ewentualnie pomóc w dziele budowy. Dalej musieliśmy radzić sobie sami. *** Może dlatego do początku maja roku 2008 padało. ======== W odcinku 18 wystąpiła przede wszystkim absolutnie cudowna Kuzynka która za rolę w tym epizodzie nie otrzymała nawet kwiatka. Z czego wszyscy sie cieszymy Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:23 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 19 Unplugged czyli w poszukiwaniu przyłącza *** Kilka miesięcy wcześniej Sąsiad Dalszy ściągał humus. A potem, z marszu, nim wieś skuły mrozy, ruszył z budową. Jak się później okazało (wcześniej w ogóle z Sąsiadem zza płota nie byliśmy zainteresowani tematem, więc nie pytaliśmy) pożyczył do tego celu nieco prądu od Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Ten dysponował nadmiarem mocy i dobrosąsiedzkim podejściem, choć mówił niewiele. *** Teoretycznie nasze działki, o czym już wspominaliśmy, były uzbrojone w prąd i wodę. To przykład sytuacji, w której teoria ma się nijak do praktyki, a papiery do rzeczywistości. Teoretyczność uzbrojenia polegała na tym, że Posiadacz Ziemski opłacił stosowne przyłącza, ale w międzyczasie mu się znudziło i nie podjął jakichkolwiek działań, by zrobić coś jeszcze. Mieliśmy pięknie wyglądające papiery, przydział mocy wystarczający do założenia małego warsztatu, a także przywilej wykonania wcinki w gminnym wodociągu i rozprowadzenia w kształcie litery T wraz z przeciskiem pod drogą. Gminny wodociąg biegł bowiem po drugiej stronie drogi, tak przynajmniej twierdziły mapy inwentaryzujące infrastrukturę – co jest uwagą istotną, o czym przekonamy się później. Mimo poważnych papierów, nie było ani gdzie się podłączyć, ani jak odkręcić kranika. Musieliśmy się dozbroić. *** Druga połowa lutego to dobry czas na zbrojenia. Z niedługiej wizyty w wojsku pamiętałem, że mam na przykład dobrą rękę do broni długiej. *** Postanowiliśmy zacząć od studni. Studnia to projekt szybki i – gdy jest gotowa – daje dużo radości. Poza tym i tak była potrzebna mimo zadekretowanego wodociągu, bo ten w sezonie letnim zwykł przysychać, intensywnie eksploatowany przez właścicieli niedalekich plantacji Zakładowych Ogródków Działkowych „Rozkoszna Dolinka”, albo podobnie. Sąsiad wziął też na siebie zbadanie sprawy przyłącza. Ostatecznie skoro wszystko jest opłacone, przyklepane i przypieczątkowane, to dlaczego niby mamy inwestować w prąd budowlany? OD: Przyszły Sąsiad DO: Barranek Trzeba umówić studniarza i elektryka od przyłącza. Ja zadzwonię do elektryka, a ty zadzwoń do studniarza tego co kopał sąsiadowi. OD: Barranek DO: Przyszły Sąsiad Rozmawiałem ze studniarzem, tym co kopał sąsiadowi, kojarzy działkę, wie gdzie kopał, znaczy przytomny. OD: Przyszły Sąsiad DO: Barranek Dzwoniłem do studniarza, tego co kopał sąsiadowi i umówiłem się z nim na kopanie na początku marca, jak trochę przeschnie. Facet jest do rzeczy i nie pajacuje z kasą. Lepiej wydać mniej, a resztę na co innego. Tak więc do pracy rodacy. OD: Barranek DO: Przyszły Sąsiad Resztę na wino . OD: Przyszły Sąsiad DO: Barranek Może spotkamy się jutro z wieczora, flaszeczkę opróżnim, może dwie, pogadamy trochę o starych Polakach.... Co Państwo na to? Studnię opiliśmy na początku marca. Na wszelki wypadek przykryty dla niepoznaki suchymi badylami nawłoci, nieco samotny, ledwo wystający z ziemi kawałek grubszej rurki z kapturkiem był trudny do namierzenia. Pierwszy, tymczasowo utajniony element infrastruktury. Szliśmy jak burza. *** Prąd się bronił. Sąsiad zorganizował spotkanie na naszym podmokłym polu ze znanym Instalatorem przyłączy, który niejeden już spiął kabel i na niejednym słupie siedział. No, może niekoniecznie on sam osobiście, ale z pewnością siedzieli na nim ci, którym płacił. - Ja nic nie mogę – wyjaśnił na wstępie, wysiadając z luksusowego samochodu na naszym błotnistym dukcie, rozjeżdżonym przez samochody zmierzające ku budowie Dalszego Sąsiada. Dla uproszczenia spróbujmy nazywać go od teraz Zygmuntem. – Może tylko Rejon. Jak Rejon powie robić, zrobimy. - Ale nic się nie da przyspieszyć? – pytał Sąsiad z nadzieją. Mieliśmy przecież papier, że Rejon jest już bogatszy o pieniądze za coś, z czym specjalnie się nie spieszy. No, może nie papier, ale kserokopia w tym wypadku była wystarczająca. - Rejon musi zrobić przetarg na wykonawcę przyłącza, ja wygram, wtedy pogadamy – odsłonił kulisy Instalator. Wizja zamaskowanej wtyczki koło przysypanej nawłocią rury z kapturkiem oddaliła się gwałtownie. Nie, tak naprawdę nie oddaliła się jeszcze, to miało dopiero nastąpić. *** Sąsiad, którego nakręcała do działania wizja wbicia pierwszej łopaty (te pierwsze łopaty uroczyście kupiliśmy pięknego, wiosennego dnia w Leroyu Merlinie), ruszył do Rejonu. - Dzień dobry, jak w sprawie przyłącza. Kiedy może być? – rola petenta jest zawsze niewdzięczna, choć akurat w tym przypadku dowód przelewu dość znaczącej kwoty, dokonanego jakiś czas temu przez Posiadacza Ziemskiego mógł być uważany za solidny argument w negocjacjach. A gdzieżby. - Przyłącze? Nie, na razie nie. Ogłosiliśmy już przetarg na wykonawcę, nikt się nie zgłosił, więc nie robimy, bo jak robić, skoro nikt się do roboty nie rwie – wyjaśnił z rozbrajającą szczerością Rejon. - Przecież wyście już wzięli za to pieniądze! – zbulwersowany Sąsiad postanowił iść na ostro. – A my chcemy budować. Rejon na moment się zafrasował, ale szybko znalazł rozwiązanie. – Zrobimy tak. My ogłosimy nowy przetarg, pan doprowadzi wykonawcę, my go wybierzemy, on zbuduje przyłącze. To dobry plan, nie? – ucieszył się Rejon. I ogłosił przetarg, który wygrał doprowadzony Instalator. W międzyczasie zrobiła się połowa maja. Ponownie zaprosiliśmy Instalatora na wieś. Byliśmy pewni, że od prądu dzieli nas tylko krótka wtyczka. - Pół roku – stwierdził, uprzedzając nasze pytanie. - Jak to? – sąsiad był autentycznie zdumiony. – Przecież… - Rejon właśnie zadekretował, że niezależnie od czasu realizacji, będzie płacił za przyłącza po sześciu miesiącach od przetargu. Macie dwie możliwości – albo czekamy do grudnia, albo zapłacicie za robotę, a jak Rejon mi zapłaci, to wam oddam – Instalator wyłuszczył zasady działania Rejonu. – Nie ma innej opcji, przecież nie będę czekał pół roku z fakturą. Rzut oka na elegancki samochód nie pozostawiał raczej wątpliwości – Instalator tam, gdzie mógł, na pewno nie czekał. Ale my nie mieliśmy ochoty sprawdzać, czy aby szybko oddaje wyłożone z góry pieniądze, kiedy mu już zapłacą. Uznaliśmy, że poczekamy i zobaczymy. Strzeżonego pan Bóg strzeże, a kto wie, może nawet oświetla mu drogę? Tym razem wizja wtyczki koło przysypanej nawłocią rury z kapturkiem nie tyle oddaliła się gwałtownie, co odskoczyła, pozostawiając nas bez napięcia w szczerym, zazieleniającym się powoli polu. Rejon nie pograł z nami uczciwie, to trzeba sobie uczciwie powiedzieć. U Zygmunta (to skądinąd bardzo ładne imię) kręciła się betoniarka. *** Postanowiliśmy ruszyć za kablem. *** Sąsiad Dalszy życzliwie doradził, żeby pogadać ze Skrajnie Dalekim. On może jeszcze niedaleko nas nie mieszka, bo mieszka trochę gdzie indziej, ale jego dom jest właściwie gotowy. Jest telefon i adres, kilka domów dalej, na skraju naszej i sąsiedniej wsi. Jak powie OK., to ciągnijcie sobie kabel dalej. Poszliśmy z Sąsiadem. Skrajnie Dalekiego nie było w domu. - Jest tam gdzieś na działkach, coś tam u kogoś robi, znajdziecie – usłyszeliśmy. Znaleźliśmy, nawet nie trzeba było długo szukać. - Dzień dobry, my się tam niedaleko zaczynamy budować – zagaił Sąsiad. – Pytanie takie mamy… Skrajnie Daleki coś dłubał na balkonie na pierwszym piętrze letniskowego domku. Zwrócił uwagę. - Bo od pana tam prąd idzie do naszego Dalekiego Sąsiada, a my właśnie ruszamy, może by mógł też i do nas? – Sąsiad kusząco zawiesił głos. Skrajnie Daleki oderwał się od pracy. – Może by i mógł – stwierdził. To już było coś. - Ale na pewno? Będziemy bardzo wdzięczni… - patrzyłem na Sąsiada ze zdumieniem. Naprawdę zależało mu na rozpoczęciu budowy jeszcze bardziej niż nam. Potem zresztą się okazało, że jego górale, ci, których dystrybucją zajmował się skład budowlany z niedalekiej krzyżówki, mieli nawet własny generator, ale jednak co kabel, to kabel. - Może być – stwierdził Skrajnie Daleki. Byliśmy nieomal w euforii. Rejon był paskudny, Skrajnie Daleki zasługiwał na tytuł Supersąsiada. Przy okazji postanowiliśmy spytać, dlaczego nie mieszka w domu, który z zewnątrz wyglądał na taki, któremu już nic do szczęścia nie brakuje. - Ale ja mam gdzie mieszkać – wyjaśnił rozbrajająco. Następną wiosną się sprowadził. Mieliśmy kolejnego sąsiada. *** Uzbroiliśmy działki. W jakimś sensie. Może nie tak to sobie wyobrażaliśmy, ale już nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaczynać. Tylko Prawie Generał coś tam marudził, że jego nowa ekipa, którą testuje, ugrzęzła w jakimś fundamencie. Ale lada moment, lada chwila i zaczynamy. ===== W odcinku 19 wystąpiła galeria Sąsiadów różnej odległości (po mniejszej lub większej znajomości wystąpili na szczęście), kosztowny Instalator i jego jeszcze kosztowniejszy samochód (udało się nam powstrzymać i w sumie też był gratis, bo zapłacił mu Rejon), oczywiście Rejon, któremu zapłacił Posiadacz Ziemski, który w tym odcinku nie wystąpił, ale i tak w sumie zgarnął najwięcej. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:26 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 20Przyczepaczyli nadciąga (Prawie) Generał ***Przyjechali – gruchnęła wieść w telefonie od Prawie Generała. Udało się przyciągnąć przyczepę, która zresztą dokona później żywota asystując tej budowie, a wraz z przyczepą udało się przyciągnąć czterech chłopaków, którzy – tak przynajmniej utrzymywał PG – właśnie poradzili sobie przy trudnej budowie potężnego fundamentu tonąc po szyję w błocie. No, nieomal po szyję. Teraz PG uważał ich za „swoich chłopaków”. Tak przynajmniej utrzymywał. Niestety, nie mogliśmy uczestniczyć w rozbijaniu obozu, według planów mieliśmy zjechać na wieś dopiero następnego dnia. Panowie szybko zbili sobie stoliczek, który przechodząc różne koleje losu dokonał żywota w ognisku półtora roku później, ławkę i schody do przyczepy. Postawili także betoniarkę, widomy znak, że coś się niebawem zacznie dziać. Naziemną linią elektryczną, podle instrukcji przekazanych Generałowi (tak będzie krócej) spięli się z Sąsiadem, który dzień wcześniej linią naziemną spiął się z Dalszym Sąsiadem, który od zeszłej jesieni był spięty z Dalekim Sąsiadem. Był 12 maja 2008 r. Wieczorem pędziliśmy na działkę w trybie alarmowym. Nagle znikł prąd i nikt nie wiedział, gdzie się podział. ***To nie była pierwsza akcja ratunkowa, aczkolwiek pierwsza w reżimie nocnym. Zaledwie tydzień wcześniej, 6 maja do naszego majątku ściągnął geodeta, a wraz nim tajemnicze urządzenia - niwelatory (kto wie, może miał nawet tachimetr bezlustrowy i pionownik laserowy oraz teodolit elektroniczny z wbudowanym kompensatorem bądź nie), łatę niwelacyjną, kto wie, może nawet teleskopową, tyczki sygnalizacyjne i drewniane kołki. Razem z kolegą posługiwali się zwykłą taśmą mierniczą, a nie dalmierzem laserowym, co dodawało ich magicznym czynnościom ludzkiego wymiaru. Panowie mieli wytyczać dom. Kolejny krok do przodu.- Tyczymy narożniki czy osie? – spytał nagle geodeta, wprawiając nas w absolutne osłupienie. Nawet wydawałoby się w tak prostej czynności jak wytyczenie domu czaiło się całe stado pułapek.Jedynym ratunkiem był Telefon do Przyjaciela. - Sąsiedzie drogi, geodeta chce wiedzieć, a skąd my to do licha mamy wiedzieć? – zacząłem na zewnątrz spokojnie, choć w środku czułem delikatne ssanie paniki. Przecież lada chwila takie pytania – z naszego punktu widzenia bez odpowiedzi - będą nam zadawać kolejni wykonawcy. Na szczęście Telefon do Przyjaciela mógł wspierać nas w rozwiązywaniu choć części budowlanych zagadek. Notowania akcji dobrego sąsiedztwa zdecydowanie pięły się w górę.- Narożniki – rzucił fachowo Sąsiad. Świat znów okazał się prostszy niż nam się zdawało.Po dwóch godzinach czarowania pośród uschniętej nawłoci, kiedy w różnych miejscach działki co chwila pojawiały się i znikały czerwone kurtki geodetów, wystawiających z badyli swoje tajemnicze narzędzia, stukania młotkiem w paliki i psikania na nie czerwoną farbą z puszki, Dom został wytyczony. To magiczny moment, drugi po geodezyjnym potwierdzeniu granic naszej działki, co stało się mniej więcej dwa miesiące wcześniej, w okolicach marca. Wtedy w 100 procentach dojrzeliśmy wśród pól nasz własny kawałek przestrzeni (wraz ze słupem energetycznym średniego napięcia i zadrzewioną miedzą, która stanie się kilka miesięcy później przedmiotem sporu o miedzę podczas budowy ogrodzenia). Teraz z tej przestrzeni zobaczyliśmy wyznaczone czerwonymi palikami narożniki Domu, mogliśmy wyobrazić sobie jego położenie wśród nawłociowego suszu, o ile każde z nas stanęło przy słupku, wystając spośród badyli. I z tego braku możliwości ogarnięcia wzrokiem tego, co na nas czeka, wzięła się jedyna rozsądna decyzja.- Wyrywamy – zadecydowała pani Barrankowa.Zbiorowym wysiłkiem zaczęliśmy wyrywać. To zresztą dobry moment, żeby włączyć do tej historii dzieci – Młodą i Młodego. Młodszej z przyczyn od nas niezależnych przy tym nie było. Ci, co byli, wszyscy jak jeden mąż i żona chcieliśmy zobaczyć, jaki będzie Dom. Czy to, co jest w projekcie, położone na wiosennej ziemi okaże się duże czy małe? I jak się będzie miało na przykład do przyszłego ogrodu, a jak do płota przy zadrzewionej mazowieckimi wierzbami miedzy? Rwaliśmy, a bardziej łamaliśmy, bo z rwaniem z korzeniami było słabo, natomiast suche pędy elegancko pękały pod lekkim naciskiem. Po kilkunastu minutach pracy na świeżym, majowym powietrzu zobaczyliśmy garaż, kuchnię, gabinet, salon…W salonie rosły brzozy. ***Następnego dnia ratowaliśmy brzozy. Właściwie to brzózki, niewielkie samosiejki, ale kilka z nich wydało się godnych uratowania przed beznamiętnym buldożerem, który lada moment miał nadciągnąć i dokonać zgarnięcia humusu. To czynność wywołująca dreszcze emocji u każdego, kto zaczyna przygodę z budową. Dreszcze dreszczami, ale nie można było dopuścić do zniszczenia Naszych Drzew, o których istnieniu nie wiedzieliśmy ani kupując działkę, ani podczas pierwszych pielgrzymek na wieś. Nie wiedział o nich zapewne także Posiadacz Ziemski, bo wtedy mógłby doliczyć za to, że areał jest zadrzewiony.Przesadziliśmy kilka brzózek pod przyszły płot, podlaliśmy wodą ze szlaucha podłączonego do naszej cudownej studni, sterczącej z pola w postaci rurki z kapturkiem. Zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili.- Panowie, budowa budową. Macie codzienne podlewać brzózki – wytłumaczyła rozpoczynającej od ściągania humusu ekipie Generała kilka dni później pani Barrankowa, zresztą tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Będę sprawdzać – to już brzmiało nieomal jak groźba.Podlewali. Podlewali i kolejni. Wszystkie jakoś się przyjęły, poległa jedna. Półtora roku później dorwałem się kosy spalinowej. Uniesienie towarzyszące poczuciu nieomal boskiej siły zaślepiło mnie na tyle, że nie zauważyłem, że wraz z trawą ścinam drzewo. No, drzewko. Miałem moc w rękach. ***Prąd się znalazł u Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Nie mógł być gdzie indziej, bo wcześniej, mocząc się niemiłosiernie w majowej, nocnej rosie przeszliśmy krok po kroku wzdłuż łącza. Od nas do Sąsiada, od Sąsiada do Dalekiego Sąsiada i od Dalekiego Sąsiada do płotu Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Wszystko wydawało się OK.Ekipa paliło sobie ognisko. W oddali majaczyła ciemna linia lasu. Cienie filuternie tańczyły na przyczepie. Obowiązek „zabezpieczenia energii elektrycznej celem przedsięwzięcia budowy” spoczywał na inwestorach, więc zasadniczo czekała. Tyle że nie mogła sobie zrobić herbaty (źle) i włączyć telewizora (bardzo źle). Telewizor, zwykle stary, znoszony, pochlapany wapnem i cementem, pomalowany farbą, to jeden z najważniejszych rekwizytów ekip pojawiających się na budowie na dłużej niż jeden dzień. Jedna z nich, która zainstalowała się u nas na dłużej, miała do tego całe pudło filmów dołączanych do gazet. Wieczory poświęcali na kontakt z Melpomeną. ***Był późny wieczór, właściwie wczesna noc, ekipa paliła ognisko i czekała. Zadzwoniłem do Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Ryzykowałem. Nie wiedziałem, o której chodzi spać, czy jest w domu, bo na razie nie mieszkał jeszcze tam, gdzie miał mieszkać, tylko gdzie indziej, nie wiedziałem praktycznie nic. Rozmawialiśmy dotąd właściwie raz. Właściwie trudno to było nazwać rozmową, choć zasadniczy jej cel – złapanie kontaktu i zgoda na przedłużenie linii polnej – został osiągnięty.- Dobry wieczór, sąsiad mówi, w sprawie prądu, wie pan, to my, tam z budowy obok, zaczynamy właśnie i go nie ma. A jeszcze godzinę temu był – trochę mi się głos trzęsie, bo może się rozmyślił, może mu przeszło, a to człowiek lokalny, znający układy i być może nawet będący ich elementem. Kto go tam wie, nas tu właściwie jeszcze nie ma, on jest, wygląda na to że przynajmniej z dziada, jeśli nie z pradziada, więc lepiej miło.- Nie ma – powiedział Skrajnie Daleki. To nie było pytanie, to było stwierdzenie.- Coś się stało?- Wyłączyłem – stwierdził beznamiętnie. Poczułem, jak gliniasta ziemia osuwa mi się pod nogami. Później okazało się, że beznamiętność jest po prostu cechą jego głosu, a nie charakteru, bo Skrajnie Daleki generalnie okazał się później do rany przyłóż. - Ale jak to… - wydukałem.- Wyłączyłem, bo wyłączyłem – wyjaśnił.- A może mógłby pan włączyć? – spytałem z nadzieją. Przywiezione przez ekipę deski z poprzedniego fundamentu trzaskały wesoło w ogniu. - Może mógłbym, może nie – Skrajnie Daleki wlał kropelkę nadziei. Generalnie chodziło o jakieś nieporozumienie na pierwszym odcinku kabla. W końcu doszliśmy do ładu i po kilkunastu minutach w przyczepie zabłysło światło.Cóż, trzeba pilnować wszystkich ogniw, gdy się jest na końcu szeregowo połączonego kabla. ***Kiedy ławy wylewa się do gruntu, początek jest imponujący. Podekscytowani patrzyliśmy, jak w wykopane w ciągu półtora dnia wykopy nasza ekipa wkłada skręcone zbrojenia, jak coraz wyraźniej widać zarys przyszłego Domu. Aż tu – przy pogłębianiu jednego z wykopów – najpierw coś stuknęło, a potem polała się woda. Przez moment nie wyglądało to dobrze.- Sączek – zawyrokował Generał. – Niedobrze.Ale nie było aż tak źle. Sączek był pozostawianym kawałkiem starego, nieczynnego systemu odwadniania pól. Kiedy Posiadacz Ziemski szykował się do budowy osiedla, a Sąsiad robił co mógł, żeby mu w tym pomóc, podczas przygotowania działek została wybudowana nowa opaska do odciągania wody, a fragmenty starego systemu zostały. Po odpompowaniu wody I zagęszczeniu – jak to się fachowo nazywa – gruntu – można było lać ławy bez przeszkód. Wciąż żyjemy z wiarą, że na pewno było można. Ale czasem śni się komuś z nas sączek, powoli, z determinacją podmywający ławę fundamentową. A kysz, zarazo..- A wiecie, jak było? – zaczął kiedyś, kilka miesięcy później Sąsiad podczas jakiejś kolacji. – Jak koparka wjechała w pole, żeby kopać pod tę nową opaskę, zresztą byliśmy pewni, że ten stary system w ogóle już od dawna nie działa, to było kiedyś robione tak, że te odwadniające rurki po jakimś czasie zapychały się ziemią i tyle, nawet do końca nie było wiadomo, czy to akurat na tych działkach było czy nie, i nagle łyżką przejechała po sączku.Tu pociągnął z kieliszka. Sąsiadka też.I my. Emocje rosły.- Chlusnęło tak, żeśmy z nią ledwo uciekli. Utonęłaby jak nic. Zalało prawie całą waszą działkę, połowę naszej i jeszcze te od drogi. Normalnie stało jezioro – opowiadał Sąsiad. A nam się przypomniało jak Sąsiad z Przeciwka, też stąd, opowiadał, jak wiosną tu stoi woda. Zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś w niestosowny sposób bawi się koparką. – No i teraz, tam gdzie było to jezioro, rośnie nawłoć - i znów pociągnął.W ten sposób wyjaśniła się tajemnica przyrodniczego fenomenu, dlaczego ta ekspansywna roślina upodobała sobie jedynie połowę areału naszego niedoszłego osiedla. Wszyscy pociągnęliśmy. ***Właśnie dlatego, zanim się wszystko zaczęło, trzeba było zrobić jeszcze jedno. Sprawić, by gdzieś w okolice naszych budów mógł dojechać jakikolwiek ciężki sprzęt. W stanie saute teren gwarantował, że w krótkim czasie mogliśmy mieć przed przyszłymi oknami kolekcję zagrzebanego po osie sprzętu budowlanego. Jakoś nie o to nam chodziło. Trzeba było zbudować drogę. A przynajmniej jej zalążek.Wcześniej, jeszcze jesienią, Zygmunt (tak, tak, Sąsiad Dalszy) usypał kawałek naszego prywatnego duktu, tak żeby w ogóle dało się zjechać z szosy no i podjechać pod jego działkę. Do nas skręcało się w drugą stronę. Ale lepiej było nie próbować.15 maja tryumfalnie zajechała żółta kawaleria w postaci potężnych wywrotek. Wrzuciliśmy w naszą glinę 60 ton ekstra mielonego gruzu z remontu pasa startowego na Okęciu. Zaprzyjaźniony koparkowy, który dzień wcześniej nieomal nie został już na zawsze na naszej działce prowadząc skomplikowaną technicznie operację zdejmowania humusu w terenie zdradzieckim i wilgotnym o konsystencji gliny, przez kilka (z rozliczenia wynika, że przez 4 i pół) godzin przerabiał gruz na drogę, gładząc ją swoją łyżką i spychem. Dwa dni później mogła już wjechać betoniarka. To zaczęło się dziać naprawdę. =======W odcinku 20 wystąpił Prawie Generał i pierwsza z jego licznych ekip (opłacony z góry, więc dalej będzie się już pojawiał, bo ma to w kontrakcie), Geodeta i jego liczne zabawki, po sąsiedzku Sąsiad (wspólnie kupiliśmy wino) oraz śliczne, żółte ciężarówki-wywrotki. Z nimi będziemy musieli się jeszcze spotkać. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:29 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 21Niewbudowanieczyli walka o transzę ***OD: BarranekDO: Przyszły SąsiadJuż mamy połowę krechy na koncie, i trzeba coś z tym zrobić… Jedziemy na Goa? OD: Przyszły Sąsiad DO: BarranekWy macie pół i my mamy pół.Jedziemy! ***ODCINEK BĘDZIE... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:32 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 22 Polubić wykonawcę czyli męczenie zduna *** ODCINEK POJAWI SIĘ kiedy się pojawi... Z całą pewnością będzie mu towarzyszyła promocja Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
barranki2 08.11.2009 21:34 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Listopada 2009 Odcinek 23Przylepyczyli nowi przyjmują ***ODCINEK POJAWI SIĘ niebawem Na razie tyle. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Recommended Posts
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.