Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Podwładny pani minister


Recommended Posts

Po kilkunastu minutach obydwie zjawiły się w sekretariacie, ale nie pozwoliłem im wejść razem. Poprosiłem tylko Kingę, sadzając ją w fotelu.

- Co ciekawego mi powiesz? – nie bawiłem się w grzeczności, bezceremonialnie zajmując miejsce naprzeciwko.

- Rozmawialiśmy o tym wydarzeniu całym zespołem i muszę przyznać, że jednomyślności nie było, ale większość głosowała za pozostawieniem Patrycji w pracy.

- Panie były za, czy panowie?

- W większości panowie…

- Kinga! Chcę znać powód!

- Nie wiem dokładnie…

 

- Posłuchaj, dziewczyno! – pochyliłem się ku niej. – Żarty się kończą! Albo wiesz, co się wokół ciebie dzieje, albo nie!

- Panowie byli za…

- A kobiety? Nie przeszkadza im, że zamiast pracować pieprzy się w pracy?

- Mnie przeszkadza…

- Więc ją wyrzuć!

- Nie mogę. Nie brałam udziału w głosowaniu, więc teraz źle by to o mnie świadczyło.

- Aaa… czyli jesteśmy w domu. Teraz mnie posłuchaj, bo powtórzę to co już mówiłem, tym razem jednak po raz ostatni! Albo wyspowiadacie się z wszelkich zewnętrznych układów, albo was tu nie będzie! Wybór należy do ciebie! Jeśli jeszcze raz poczuję się oszukany, to wystawię wam wszystkim wilcze bilety! Nie po to dałem ci władzę, nie po to uprawnienia, nie po to was chronię, byście się tylko bawili i ze mnie drwili! Wołaj mi tu cały zespół! Im się wydaje, że mogą sobie nadal żartować! To się jednak skończyło! Dzisiaj przestanie im się wydawać!

 

Po kilku minutach weszli do gabinetu, ale tym razem nikt nie szumiał. Nie było gwaru, ani rozmów. Martwa cisza, przerywana cichym szczękiem przesuwanych krzeseł i szelest poprawiających się w nich sylwetek. Poza tym nic. Milczenie. Automaty. Odczekałem aż znieruchomieją, a potem zabrałem głos, nie bawiąc się w Wersal.

- Poprosiłem was po to, aby się dowiedzieć czy ktoś jeszcze chce tutaj pracować? – przejechałem wzrokiem po ich twarzach i zauważyłem jak się wydłużają. – Jeśli sądzicie, że żartuję, to spieszę takie myśli wyprostować. Istnienie tego zespołu wisi na włosku, ale chcę dać wam jeszcze szansę…

Męska dłoń uniosła się do góry.

- Będzie mógł pan zabrać głos, przyjdzie na to czas! – zapewniłem, a wtedy się uspokoił i mogłem kontynuować. – Pozwólcie, że nakreślę zaistniałą sytuację. Wracam do resortu po urlopie i co się okazuje? Zamiast dbałości o przełożonego, zapewnienia mu wszelakiej informacji o sprawach z okresu lata, złożenia materiałów do przyszłych tematów… Przecież nie jesteście tu nowicjuszami, wiecie na czym polega wasza praca i można było domyślać się, jakie postawię wam wymagania… A tu okazuje się, że moje asystentki mają inne preferencje, kopulując w miejscu i w godzinach pracy. Czy za to pobieracie wynagrodzenie?

 

- Nie wszystkie! – któraś nie wytrzymała, poza tym zaczął się szum.

- Spokój! – wrzasnąłem, uderzając dłonią o blat biurka. – Owszem, nie wszystkie. A teraz wyobraźcie sobie, że do pomieszczenia socjalnego z panią Patrycją leżącą bez majtek na stole, swoją drogą jest pani ładnie opalona, wchodzę nie ja, lecz ktoś zupełnie inny. Jaka fama poszłaby po resorcie? Że to jedna z was się pieprzyła? Nie! Zapewniam was! Jutro cały resort by huczał, że aniołki Baryckiego dymają się w pracy na potęgę! A ja musiałbym składać dymisję. Tak! Dymisję, pojmujecie to? I wraz ze mną wylecielibyście stąd wszyscy, bez możliwości odwołania się! Bo i do kogo? Czy więc rozum was opuścił? Kto was tutaj chroni oprócz mnie? Beze mnie nie istniejecie i istnieć nie będziecie! To ja jestem gwarantem waszej stabilizacji i tylko ode mnie zależy, jaką pracę wam zaproponuję, kiedy sam będę odchodził z resortu. A możliwości mam niemałe, zapewniam! – znowu spenetrowałem wzrokiem postacie.

Główna sprawczyni siedziała ze spuszczoną głową, zakrywając twarz rękami.

 

- Biorąc to wszystko pod uwagę – zniżyłem nagle ton – muszę cały wasz zespół obciążyć odpowiedzialnością za to, co się wydarzyło. Ja wiem, że będziecie protestować. Że pracujecie lojalnie, że się staracie i to również będzie prawdą! I że nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Tym niemniej, w sytuacji jaką wam przed chwilą przedstawiłem, nikt o prawdę nie pyta! Nie ja zrzuciłem majtki i nie ja się pieprzyłem, ale skutkiem takiego właśnie, pojedynczego zachowania moich podwładnych, gdyby to ktoś inny zauważył, największą karę poniósłbym właśnie ja! A reszta zespołu wraz ze mną! I za co? Powiedzcie, za co? Za to, że byłem na urlopie, który mi się należał?

Niestety, takie jest życie. Dlatego też, jeśli ktoś nie rozumie że gra w zespole, musi stąd odejść! Możecie się pieprzyć z kim i kiedy chcecie, w dowolnych miejscach i pozycjach, trójkami, czwórkami, a nawet wszyscy naraz! Ja wam do łóżek zaglądać nie myślę! Jest jednak zasadniczy warunek! To nie ma prawa mieć powiązania z miejscem, ani czasem pracy! Waszą podstawową powinnością jest wtedy dbałość o moje interesy, o moje dobro, bo z tego żyjecie! A jeśli ktoś z was ma na ten temat inne zdanie, proszę aby do mnie przyszedł niezwłocznie, rozstaniemy się wtedy bez żalów i pretensji! Może nawet liczyć na niezłą opinię. Na tolerancję w zespole jednak liczyć nie może, bo tutaj ja ustalam zasady! Ja rządzę i to niepodzielnie!

A jeśli ktoś z was spróbuje kiedyś w czymkolwiek nadepnąć mi na odcisk, to wyleci stąd z hukiem! Zapowiadam uczciwie i otwarcie, wcale nie po to by straszyć! Lojalni pracownicy nie mają się czego bać, nie mam zamiaru zamienić się w tyrana. Uprzedzam tylko, gdyż wcześniej tego nie zrobiłem, biorę ten błąd na siebie. A teraz proszę przemyśleć moje słowa, daję wam czas na samookreślenie. Poza tym, możecie się już wypowiadać. Pan chciał chyba zabrać głos, proszę!

 

- Nie, dziękuję, pan minister już wyjaśnił moje wątpliwości.

- Ktoś jeszcze?

W gabinecie panowała cisza.

- Ja poproszę o głos! – wstała jedna z kobiet. Małgosia.

- Proszę!

- Dlaczego pan minister obciąża odpowiedzialnością całą naszą grupę? Przecież ja i nie tylko ja, nie mamy z tym niczego wspólnego!

- Ktoś jeszcze? – zapytałem beznamiętnie, ale nikt się nie odezwał.

Kiedy usiadła, ciężko westchnąłem.

- Niestety, będę musiał się powtarzać.

W gabinecie zapadła cisza.

- Pani Małgosiu, ja to już wyjaśniałem – odparłem spokojnie, spoglądając jej w oczy. – I doskonale rozumiem, że nie wszystkim taka zbiorowa odpowiedzialność się podoba. To jest oczywiste. Mnie również się nie podoba. Umówmy się więc, że pani napisze mi mowę, którą mam powtórzyć panu premierowi, kiedy będzie mnie chciał zdymisjonować za jakiś wybryk kogokolwiek z was. Albo i nie was, powiedzmy pracownika mojego pionu. W tej mowie pani uzasadni, że jestem niewinny, a wtedy i panią wyłączę z tej zbiorowej odpowiedzialności, dobrze? Jeśli użyje pani argumentów pozwalających mi zachować stanowisko, to proszę bardzo! Wtedy również panią zatrzymam, to mogę zapewnić! Rozumie mnie pani teraz?

 

- Rozumiem, albo i nie. Nie wiem jednak dalej, co w takiej sytuacji możemy zrobić. Co ja, konkretnie ja, mogę zrobić! Niczym nie zgrzeszyłam, sypiałam dotąd spokojnie, aż tu nagle szok! Dzisiaj się dowiaduję, że grozi mi dyscyplinarka! Obłęd!

- Prostuję! Dyscyplinarka pani nie grozi, to nieporozumienie. Tym niemniej, jeśli mnie tu nie stanie, pani i nie tylko pani, również szybko się pozbędą. Tego możecie być pewni. Macie zbyt duże kompetencje i za dużo luzu, żeby stara biurokracja wam darowała! Nie łudźcie się!

- Ponawiam więc pytanie, co konkretnie ja mogę zrobić, według pana ministra?

- Pani Małgosiu… Tego to już nie wiem! Zatrudniłem was, osoby dobrze wykształcone, o niepospolitej inteligencji, według rekomendacji bardzo kompetentne, właśnie po to, byście myśleli! Jeśli ja mam sam rozwiązywać podobne problemy, to przepraszam, za co macie pobierać wynagrodzenie?

- Panie ministrze, przecież nie o to chodzi…

 

- A niby o co? – zaczynała mnie już drażnić. – Kiedy do pani dojdzie, że przez cały czas, od pierwszego dnia pracy, jedzie pani ze mną na jednym wózku? Niemal od godziny wam o tym truję, a pani pyta „co ja mogę zrobić?” Nie wiem! Nie chodzę z wami na piwo, bo nie mam na to czasu! Kiedyś pójdziemy, nie jestem niedostępny i chętnie się z wami napiję! Ale nie w pracy!

Natomiast co zrobić, żeby podobnie przykra dla mnie sytuacja nigdy już się nie wydarzyła? Czy ja mam to wiedzieć? Mam wam zatrudnić niańki? Czy strażników? A może w końcu sami zaczniecie myśleć? Strażnicy mają pilnować każdego kącika na piętrze? Więc albo własnym, wspólnym staraniem zapewnicie mi spokojną głowę, albo poszukam waszych zamienników i zmienię zespół! Dopóki mogę! A jak to zrobicie, to już jest wasz cyrk i wasze małpy!

W gabinecie panowała sterylna cisza, dlatego po chwili milczenia, kontynuowałem.

 

- Czas więc zrozumieć, że to wy winniście odpowiedzieć na moje wątpliwości, a nie ja na wasze! Ja się ze swoich zadań wywiązałem! Stworzyłem wam warunki, jakich w resorcie nie ma nikt! Macie wysokie stawki, których sam wam mogę pozazdrościć! Balansuję na krawędzi prawa, byście mogli poznać to, co będzie wam przydatne kiedy mnie już zabraknie! Będziecie wtedy przebierali w ofertach, co do tego nie mam wątpliwości.

Ale jest warunek, jaki postawiłem na wstępie. Tylko ci, którzy dotrwają ze mną do końca, otrzymają stosowną rekomendację! I w tym temacie zdania nie zmieniam! Czy jeszcze ktoś chce zabrać głos?

 

W gabinecie panowała cisza.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 101
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

- W takim razie mam jeszcze jedną sprawę. Pani Kingo, proszę tutaj podejść… Proszę usiąść! – ustąpiłem jej miejsce we własnym fotelu za biurkiem, odchodząc pod okno.

- Pani Kinga… – zacząłem stamtąd bardzo spokojnie – niezależnie od dalszego przebiegu naszego spotkania, pozostaje na stanowisku dyrektora gabinetu i zespołu asystenckiego. To jest moja pierwsza, nowa nominacja, którą wam ogłaszam. A teraz chciałem się dowiedzieć jak przebiegało wasze spotkanie, wasza narada, skąd taka a nie inna decyzja. Dlatego też, pani Kinga przejmie kierownictwo narady, a ja pozwolę sobie być jej biernym obserwatorem.

Podpowiem tylko, że chciałbym wysłuchać waszych argumentów, czyli dlaczego waszym zdaniem pani Patrycja nadal powinna pozostać członkiem zespołu. Oczekuję przy tym wypowiedzi każdego uczestnika zebrania i nie będę ukrywał, że pozostawiam sobie prawo swobodnej oceny treści uzasadnień. I od tej mojej, bardzo subiektywnej oceny, zależy wasza przyszłość. Ta najbliższa też.

- Jak mamy to rozumieć? – odważnie zapytała Kinga. Brawo, zdobyła u mnie punkt.

- Zwyczajnie. Przeprowadzam egzamin. Kryteria są nieznane, komisja egzaminacyjna to ja sam, a z podjętych decyzji nie zamierzam się nikomu tłumaczyć. Będą arbitralne i nieodwołalne. A wnioski przedstawię tuż po zebraniu. Proszę, pani Kingo, oddaję pani władzę nad zebraniem, a sam zamieniam się w słuch!

 

Zaskoczyłem ją. Przez jakiś czas zbierała myśli, w końcu jednak przemówiła.

- Pan minister postawił mnie w bardzo trudnym położeniu, z jakim nigdy dotąd się nie spotkałam. Ale trudno. I taki kielich trzeba kiedyś wypić. Zbudował też między nami ścianę, gdyż ja mam jakoby zapewniony już dalszy byt, a wy nie. Dlatego jest mi ciężko. Zawsze traktowałam was bardziej jak współpracowników a nie podwładnych. Naszym sposobem na pracę była burza mózgów, gdzie nie było lepszych i gorszych. Każdy miał szansę na zabranie głosu i przekonywanie do swoich racji. To zdawało według mnie egzamin, jestem z tego zadowolona.

I nieprawdą jest, że działaliśmy kiedykolwiek wbrew stanowisku pana ministra. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, odpowiedzialność i lojalność nie są pojęciami nam nieznanymi. Według mnie postępowaliśmy właściwie i to bez wyjątków. Do dzisiaj.

Dzisiaj wydarzył się pewien epizod w wykonaniu naszej koleżanki, która zwyczajnie się zapomniała. Rozmawialiśmy o tym wcześniej. Patrycja tłumaczyła, że nie ma możliwości spotykania się z nim w innych okolicznościach, on jest żonaty, a ona mieszka jeszcze w domu rodzinnym, więc nie może go zaprosić. Tłumaczenie jak każde inne, nieważne w tych okolicznościach, bo nie do przyjęcia. Porozmawialiśmy jednak szczerze, bo jak wspomniałam, przede wszystkim jesteśmy pracownikami. Patrycja dostała odpowiednią nauczkę i sądzę, że więcej nie trzeba. Na co dzień jest dobrym specjalistą, zaangażowanym i pracowitym. Większość członków naszego zespołu głosowała za jej pozostaniem…

 

- Stop! – zawołałem. – Nie prosiłem o konkluzje, lecz wyłącznie o przedstawienie sprawy. Czekam na wypowiedzi członków zespołu. Chciałem poznać poszczególne opinie, a nie oklaski na bis. Proszę umożliwić wypowiadanie się wszystkim członkom zespołu.

- Czy ja mogę zabrać głos? – odezwała się nagle główna obwiniona.

Kinga spojrzała na mnie, ale wzruszyłem ramionami.

- Proszę! – zezwoliła.

- Chciałam przeprosić pana ministra, panią Kingę, oraz koleżanki i kolegów, za to co zrobiłam. Proszę o wybaczenie! Nie miałam żadnego zamiaru zaszkodzić komukolwiek, nie myślałam o tym, nie myślałam o konsekwencjach. Przepraszam, to się już nie powtórzy!

Usiadła, ale natychmiast uniosła się ręka jednej z dziewczyn.

- Proszę! – Kinga udzieliła jej głosu.

 

- Patrycja! Przyrzeknij też, że nie będziesz więcej szpanować między nami swoimi walorami, bardzo cię o to proszę. Zostaw te manewry na po godzinach. Może nie mamy twoich krągłości, nie musimy ich mieć w pracy, bardzo jednak nie lubimy, kiedy próbujesz okazywać nam swoją wyższość również tym, co nosisz poniżej pleców! To nie jest odpowiednie miejsce! Poza tym głupia nie jesteś i mam nadzieję, że nastanie czas, kiedy o wszystkim zapomnimy. Według mnie możesz tu zostać, jeśli na ten czas porzucisz tę strefę zainteresowań. Zostawiaj to sobie na inne terminy!

Rozbroiła mnie. Ta dziewczyna była warta awansu.

- Milena, przestań już po niej jeździć, wystarczy! – odezwał się męski głos. – Nie jestem jej wielbicielem, ale to nasza dziewczyna. W sensie pracy, a nie seksu! Pracowałem z nią dniami, nocą nigdy, ale się nie skarżę. Nigdy nie pytałem z kim sypia, to dla mnie nie miało znaczenia. Wystarczało mi, że jest przygotowana i potrafi docierać do potrzebnych nam materiałów. Jak to robiła, tego nie wiem. Tak samo jak nie wiem komu teraz pokazuje swoją kobiecość. Nie mój cyrk!

- Szymon, a może powinno cię interesować? Również dlatego, aby znać powody dlaczego nie jest przygotowana na czas? Bo nie o cyrk tutaj chodzi! – wtrąciła któraś z pań.

- A o co?

- Proszę się uspokoić! – Kinga wzmocniła głos. – Wypowiadają się tylko te osoby, którym na to zezwolę! Proszę, kto chętny?

 

Podniósł się Rafał.

- Ja – oznajmił spokojnie. – Głosowałem za pozostawieniem Patrycji, gdyż doceniam jej zaangażowanie i profesjonalizm. Jest faktem, że czasami bywa mocno irytująca, sam jej wtedy bywa, że dogryzam, co nie jest najlepszą odpowiedzią, ale… z jej fochami daje się żyć. To nie jest aż taki problem i nie jest codzienny. Mnie osobiście ona w niczym nie przeszkadza i z góry zastrzegam, że nie sypiamy ze sobą, to nie ta kategoria.

- A jak oceniasz jej dzisiejszy postępek? – zapytałem spod okna.

- No… zdarzyło się dziewczynie… ale ja jej nie potępiam – wzruszył ramionami. – Panie ministrze, Patrycja ma już taką nauczkę, że chyba wystarczy. Naprawdę!

- Wszyscy tak sądzicie? – zapytałem, lekko zdziwiony.

- Tak… mniej więcej… – rozległy się głosy.

- Dobrze – pomachałem rękami. – Pani Kingo, przepraszam że przeszkadzam…

- Nie szkodzi, proszę!

- W takim razie zapytam, kto z was jest za usunięciem pani Patrycji z zespołu?

Znowu zapadła cisza.

- Nikt?

- Nie! – wstała Milena. – Ja też głosuję za jej pozostawieniem, chociaż wcześniej byłam neutralna. Teraz jednak tak samo uważam, że już wystarczy. Niech zostanie!

Ale mnie załatwili. Nie miałem wyjścia.

 

- Dobrze! – odparłem. – Przedstawiam zatem końcowe wyniki egzaminu. Wprawdzie nie wszyscy zabrali głos, nie wypowiedzieli się, ale szansę miał każdy. Jeśli więc werdykt nie będzie komuś odpowiadał, niech pretensje ma tylko do siebie, gdyż moja ostateczna decyzja wygląda następująco…

W tym momencie na biurku odezwał się sygnał telekomu. Sekretarka anonsowała bardzo pilną wiadomość.

 

- Tak? – nacisnąłem przycisk.

- Panie ministrze – zachrypiał głośnik. – Jest tu pewna pani, nazywa się Beata Dąbrowska i twierdzi, że pan minister przyjmie ją poza kolejnością…

- Dziękuję! – wyłączyłem głośnik. – Proszę was o pozostanie na miejscach, zaraz wrócę.

Otwarłem drzwi do sekretariatu.

- Dzień dobry! – Beatka powitała mnie demonstracyjnym ukłonem. – Pan minister widzę w świetnej formie!

- Nie denerwuj mnie chociaż ty, małolato! – skrzywiłem się, ale objąłem ją i przytuliłem na moment. – Buzi mi dasz?

- Oczywiście! – musnęła wargami mój policzek.

Wszystko to działo się w sekretariacie i przy otwartych drzwiach. Nikt, ani w sekretariacie, ani w gabinecie, nie spuszczał z nas oka.

- O… szef nie w sosie?

- Tak jakby. Co się stało?

- Szefowa zaordynowała bym przekazała panu tę teczkę – podała mi elegancki skoroszyt.

- Co tam jest?

- Nie wiem – rozłożyła ręce. – Jestem tylko kurierem.

Zdjąłem zabezpieczenia i wewnątrz znalazłem kopie faktury oraz innych dokumentów przekazanych przez Igora.

- Do was to wysłał? – zapytałem zdziwiony, ale zanim moje słowa wybrzmiały, sam już zrozumiałem jego zamysł. – W porządku, wiem o co chodzi. Coś jeszcze?

- Nie, to wszystko.

- Dziękuję! Wybacz, że dzisiaj nie zaproszę cię na kawę, ale jestem właśnie w trakcie narady i w gabinecie jest cały mój zespół…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Mogę zerknąć?

- A zerkaj! – odparłem.

Stanęła w otwartych drzwiach i zapewne zlokalizowała Kingę, bo pomachała w tamtym kierunku dłonią. Nie zauważyła, że w tym samym momencie do sekretariatu weszła Anna.

- O, jesteś! – ucieszyła się na mój widok. – Bardzo dobrze…

Słysząc jakiś głos, Beatka odwróciła się.

- A ty co tutaj robisz? – padło nagle pytanie, skierowane do niej.

- Ja? – Beatka zamknęła drzwi do gabinetu i stanęła obok mnie. – Ja tak sobie… zajrzałam do pana ministra by sprawdzić, czy się nie nudzi…

- Ty mnie nie denerwuj! – mimo ostrzejszych słów, Anna wyraźnie złagodniała.

- Oj tam, oj tam…Nie wściekaj się, jestem tu służbowo.

- Na pewno?

- Naprawdę! – wtrąciłem, zagarniając Beatkę ręką. – Przecież się kochamy! Wprawdzie zupełnie platonicznie, ale jednak. Widok Beatki poprawia mi nastrój!

- I co, musiałeś sobie poprawić?

- Niestety… – westchnąłem. – Beatko! Dziękuję, ale muszę już cię pożegnać.

- Nie ma sprawy, do widzenia panie ministrze!

- Cześć, ślicznotko! Następnym razem poświęcę ci więcej czasu.

- Obiecanki cacanki, jak zawsze! – roześmiała się. – Pa! – pomachała nam dłonią i wyszła z sekretariatu. Anna milczała.

- Chodź do ciebie, bo gabinet mam teraz zajęty – odezwałem się.

- Co się tam dzieje?

- Potem. Chodźmy!

 

Anna postąpiła według moich najgorszych obaw. Kiedy zdałem jej relację z wydarzeń pośmiała się tylko, że miałem bezpłatne, chociaż bardzo krótkie porno kino w realu. A potem zleciła podjęcie wszelkich personalnych decyzji. Jakie uznam za stosowne.

- Sam widziałeś, sam oceniaj – rozkładała ręce. – Ja tego robić nie chcę. Nie widziałam. Masz pełnię władzy i każdą twoją decyzję zaakceptuję. A tak na marginesie…

- Tak?

- A jak się ona prezentuje?

- Może i niezła, nie przyglądałem się jej tak dokładnie.

- Naprawdę? To dobrze, bo już zaczęłam się zastanawiać czy nie jesteś aby zazdrosny.

- Chyba zgłupiałaś!

- Może… – zrobiła obojętną minę, z gatunku tych dwuznacznych. – Słuchaj, powiedz mi teraz, po co przyszła Beata?

- Dostarczyła mi kopie dokumentów z Moskwy.

- Jakich dokumentów? Teraz chyba ty żartujesz?

- Uspokój się, to są moje prywatne sprawy. Chcę kupić samochód od banku w którym kiedyś pracowałem i jego prezes przesłał mi po liniach bankowych kopie dokumentów, bym miał czas przygotować się do odprawy celnej.

- Nie mógł tego zrobić zwyczajnie?

- Może i mógł, ale jest przyzwyczajony do korzystania z bankowego kanału łączności, więc wszystko trafiło do Dorotki. I to ona przekazała papiery Beatce. Nie szukaj tego, czego nie ma. Beatkę lubię, cenię i szanuję, a ty wciąż w tym temacie mieszasz, zupełnie zbędnie.

- Oby…

- Przestań, nie mam czasu na pierdoły, bo cały zespół na mnie czeka. Masz jeszcze coś do mnie?

 

- Tak. Jutro o jedenastej będzie kolegium resortu, musisz się przygotować.

- Tematyka?

- Znajdziesz w sekretariacie. Jest też inna sprawa. W przyszły piątek jest otwarcie nowego zakładu w podkarpackiej dolinie lotniczej…

- Wiem.

- A skąd?

- Dorotka ma zaproszenie.

- O! – roześmiała się. – Czyli jedzie tam?

- Nie wypada inaczej.

- Więc ty również pojedziesz. Wprawdzie to mnie zaprosili, ale okazuje się, że termin brukselskiego spotkania ministrów wyznaczono dokładnie na ten sam dzień. Zastąpisz mnie więc i się do tego przygotuj. Sprawa jest bardzo ważna, gdyż przyjedzie naczelny wódz amerykańskiego koncernu, a honorowym gościem będzie pan prezydent i mam już potwierdzenie, że weźmie w tym udział. Musisz więc odkopać i zapoznać się z całą historią inwestycji, byś w razie czego nie zapomniał języka w gębie. Prawdą jest, że różnymi manewrami dofinansowaliśmy tę inwestycję i byłoby bardzo przykro, gdybyś dał jakąś plamę. Liczę na ciebie.

- Ktoś ma zamiar mnie egzaminować?

- Nie, absolutnie! Chodzi o to, że nie znając tematu, mógłbyś w jakiejś sytuacji powiedzieć jedno słowo za dużo, czego w żadnym wypadku nie wolno ci zrobić. Dlatego bardzo proszę, abyś chociaż pobieżnie zapoznał się z tematyką uprzednich negocjacji, zawartej umowy i tak dalej. Wtedy dasz sobie radę. Będzie tam mnóstwo dziennikarzy, impreza ma mieć charakter wybitnie propagandowy i musisz nas reprezentować na poziomie.

- Ło, matko!

- A matko, matko! Idź już, nie mam dzisiaj czasu na pogawędki, a i ty pewnie go nie masz.

- Aniu…

- Tak?

- Nie mów nikomu o tej historii…

- O tej panience? To oczywiste. Słuchaj, jeśli ta sprawa nie pozostanie tajemnicą waszej wewnętrznej alkowy, to twoja pozycja zostanie znacznie osłabiona.

- Wiem o tym. Dlatego zebrałem wszystkich i piorę im mózgi.

- Idź więc i działaj. Masz pełnię władzy! Aha, wezwij szefa pana Szumiły i przedstaw mu temat. Jego odpowiedzialność jest większa niż jej, ma wyższe stanowisko. I niech milczą, na Boga, bo wszyscy możemy się wywrócić!

 

Kiedy wróciłem, powstali z miejsc, ale nie o to mi chodziło. Gestem dłoni pokazałem by usiedli, po czym podszedłem do Kingi, wciąż zajmującej moje miejsce za biurkiem.

- Tak… jestem znowu. Na czym skończyliśmy?

- Na tym, że pan minister miał nam oznajmić swoją decyzję.

- Aha, dobrze. Czy ktoś jeszcze chciałby coś dodać?

Panowała cisza.

- A to już jest niedobrze – podsumowałem. – Nie chcecie ze mną rozmawiać, wasza strata. Ale trudno! Zapowiedziałem, że zaakceptuję decyzję którą podjęliście i tak też się stanie. Pani Patrycja pozostaje członkiem zespołu, tak jak chcecie. Podoba mi się również odwaga, którą niektórzy z was zaprezentowali. Lubię ludzi myślących, dlatego wszyscy zostajecie w dotychczasowym składzie. Tym niemniej zapowiadam, że jeśli ktoś piśnie gdzieś słowo o tym co się dzisiaj wydarzyło, wyleci na bruk! I zapowiadam, że jeśli usłyszę jakieś plotki, to wypuszczę psy, aby znalazły źródło!

Pracowałem kiedyś w banku, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą i między innymi podlegał mi cały pion bezpieczeństwa. Wiem co w takim przypadku robić i nie radzę próbować się ze mną mierzyć! Nie chcę też i nie życzę sobie, aby tę sprawę wspominać i przypominać podczas pracy! Jeśli już postanowiliście darować pani Patrycji występek, to o nim zapominamy, aby więcej nikomu nie przeszkadzał. Jeśli ktoś będzie wracał do tematu, uznam że działa na szkodę naszej małej społeczności.

 

Nie oznacza to, że pani nie poniesie żadnej kary, to jest oczywiste. Jej rodzaj ustalę z panią Kingą, która od dzisiaj otrzyma wzmocnienie swoich pełnomocnictw. A teraz dziękuję wszystkim, proszę udać się do swoich miejsc pracy i buźki w kubeł! Nie próbujcie nawet o tym rozmawiać we własnym gronie! Miejsce do dyskusji było w tym gabinecie i teraz już znikło. Takie są konsekwencje waszej decyzji. Pani Kingo i pani Patrycjo, proszę o pozostanie, reszta wraca do siebie i zajmuje się bieżącymi sprawami.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Pani Patrycjo, jaki rodzaj kary zaproponowała by pani dla siebie?

- Nie wiem…

- Proszę się skoncentrować i postawić na moim miejscu.

- Nie potrafię…

- Pani Kingo, co pani na to?

- Uważam, że upomnienie w tym przypadku wystarczy. Ta procedura, te wszystkie obrady, dostatecznie jej dopiekły, więcej nie trzeba.

- Dobrze. Proszę sporządzić odpowiedni dokument, uzasadnić przyczynę naruszeniem regulaminu pracy i przedstawić mi do akceptacji. Nie zapomnij też o pozbawieniu pani Patrycji premii w tym miesiącu, to jest składnik nieodłączny. Teraz jednak mamy jeszcze inny problem. Po pierwsze musisz zmienić mój kalendarz na piątek i resztę weekendu w przyszłym tygodniu. Wyjeżdżam wtedy w imieniu pani minister na otwarcie ważnego zakładu na Podkarpaciu i do poniedziałku nie będzie mnie w Warszawie.

Po drugie, chciałbym zapoznać się z całą historią tej inwestycji. O ile pamiętam podstawą realizacji było porozumienie podpisane przez byłego wicepremiera Kosińskiego z zarządem koncernu, nie pamiętam kto go wtedy reprezentował. Muszę mieć przygotowane poufne materiały z negocjacji, samą umowę, jak i późniejsze raporty o postępach prac. Trudności w dostępie zgłaszaj na bieżąco, czasu mam już niewiele.

Po trzecie, w tym dniu będę potrzebował kogoś z naszego zespołu do pilnowania dzieci. Oczywiście, jako wyjazd służbowy. Zorientuj się kto może się poświęcić, komu wyjazd zbytnio nie przeszkodzi, gdyż godzina powrotu jest nieznana. Nie chciałbym nikogo zmuszać do wyjazdu.

- Może ja bym mogła? – odezwała się Patrycja.

 

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

- Nie koliduje to z pani prywatnymi planami?

- Nie. Nie mam żadnych zobowiązań.

- Rozumiem… no cóż! Proszę się jeszcze zastanowić, bo to nie jest wyjazd turystyczny i wiąże się z małymi niedogodnościami.

- W jakim wieku są dzieci?

- Bez smoczka. Dwóch młodzieńców mających około dziesięciu lat każdy.

- Na czym miałyby polegać moje obowiązki?

- Na zapewnieniu im bezpieczeństwa w czasie, kiedy będziemy z żoną zajęci. Zwyczajna sprawa dla opiekunki.

- Jestem gotowa podjąć się takiego zadania.

- Ma pani jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi?

- Tak, pochodzę z rodziny wielodzietnej.

- Jak wygląda pani znajomość angielskiego?

- Rozmawiam płynnie. Dlaczego pan o to pyta?

Roześmiałem się. Naiwna.

 

- Pytam, bo to są spryciarze. Przetestują panią już w pierwszej godzinie. Jeśli uznają, że nie zna pani angielskiego, to będzie koniec. Już się pani nie podporządkują.

- Aż tak? – zapytała Kinga.

- A tak, tak! – zaśmiałem się. – To są amerykańskie dzieci. Jeśli kogoś nie zaakceptują, przechodzą na angielski i tyle. Udają, że nie rozumieją po polsku.

- A pan jak z nimi rozmawia?

- Mnie to nie dotyczy. Znam angielski na tyle, żeby grzecznościowo zamienić kilka zdań, ale w domu rozmawiamy po polsku. Taką zasadę narzuciłem i nie ma odwołania.

- To gdzie rozmawiają po angielsku? – zapytała Patrycja.

- W szkole. Obydwaj chodzą do amerykańskiej szkoły przy ambasadzie, sami zaś mówią z akcentem nowojorskim. To są dzieci dwujęzyczne, nie wolno o tym zapominać. Angielski znają lepiej niż pani, zapewniam.

- To jest lepsza szkoła? – zapytała Kinga.

- Zdecydowanie! – potwierdziłem. – Nie ma nawet porównania. Dobrze, porozmawiamy o tym innym razem, bo jednak czas nam ucieka. Pani Patrycjo, potwierdza pani swoją gotowość?

- Tak.

- Dobrze. Czyli temat odfajkowany. Szczegóły wyjazdu omówię z panią w przyszłym tygodniu, a teraz już dziękuję, proszę wracać do siebie. Z panią Kingą natomiast wracamy do spraw bieżących. W sekretariacie czekają już sprawy z dzisiejszego posiedzenia rządu. Proszę się z nimi zapoznać, odpowiednio porozdzielać, a potem przedstawić mi sugestie…

 

Dokumenty przesłane przez Igora podrzuciłem Ewelinie rankiem następnego dnia i zupełnie spokojnie zająłem się pracą. Do czasu. Kiedy tylko wyszedłem z kolegium, w sekretariacie czekała na mnie jej pilna prośba o kontakt.

- Panie ministrze, pojawiły się problemy, z którymi nie potrafię sobie poradzić.

- O co chodzi?

- To nie jest rozmowa na telefon.

- Rozumiem. Zjawię się najszybciej, jak będę mógł.

- Na razie jesteśmy w stacji, bo ładunek jest już na miejscu, ale proszę przyjechać do agencji. Tu już wszystko załatwione, transport zwolniony, reszta jednak jest zawieszona i będzie czekała na pańską decyzję.

- Jaką decyzję?

- To nie jest rozmowa na telefon.

- Dobrze. Postaram się przyjechać.

- Będę na pana czekała!

 

Urwałem się z pracy i pojechałem w stronę Okęcia. Co znowu za problemy? Taka wielka agencja i nie daje sobie rady? A może źle wybrałem?

Czekali na mnie, Ewelina i celnik. To już było duże wyróżnienie, pamiętałem z dawnych lat jak celnicy panoszyli się przy odprawach, jak nas handlowców lekceważyli i pokazywali swoją wyższość. Tym razem tego nie było.

Przywitaliśmy się bez wielkich ceregieli i usiadłem za wspólnym stołem.

- Rozumiem, że samochód jest już w Polsce? – zagaiłem.

- Tak, jest – potwierdziła Ewelina. – Korzystając z możliwości dobrowolnego zgłoszenia depozytu celnego, uznałam taką czynność za niezbędną w sytuacji jaka powstała. Dzięki temu przewoźnik został zwolniony, ale pojazd znajduje się pod zamknięciem celnym. To oznacza, że na razie nikt nie ma do niego dostępu.

- Jaka jest tegoż przyczyna?

- Panie ministrze! – odezwał się celnik. – Wiem kim pan jest, dlatego też liczę na pełne zrozumienie. Otóż nie mogę odprawić panu towaru zgodnie z waszymi założeniami, to jest niemożliwe. Z rozmowy którą wcześniej przeprowadziłem z panią Eweliną wynika, że popełniliście państwo pewien błąd w ocenie sytuacji. Ja się temu nie dziwię, sytuacja jest niecodzienna, a nasze prawo tak niespójne, że faktycznie, można się pogubić. Mnie jednak obowiązuje wykładnia skarbowa, albo inaczej celna.

Proszę mi wierzyć, nie działam tutaj komukolwiek na złość, nie mam zamiaru utrudniać panu życia, ale jestem urzędnikiem państwowym i muszę postępować tak, jak mi to państwo narzuciło. Nie ja to wymyśliłem, mnie tylko postawiono w takim miejscu, bym dbał o przestrzeganie reguł.

- Ładnie pan to powiedział, a teraz poproszę o konkrety.

 

- Może ja… – wtrąciła Ewelina.

- Nie, przepraszam! – celnik ją przebił. – Pani dyrektor przedstawiła mi już swoją opinię, znam ją, dlatego chciałem jednoznacznie zaprezentować państwu swoje stanowisko. Otóż popełniliście państwo mały błąd, koncentrując się na pojęciu „pojazd zabytkowy”. Owszem, taka kategoria występuje w prawie administracyjnym, ale nie ma jej w prawie celnym. Nie istnieje!

- A jaka istnieje? – zapytałem.

- W prawie celnym funkcjonuje pojęcie „pojazd kolekcjonerski”.

- I czym one się różnią?

- Różnice są zasadnicze. Na przykład taka, że pojazd kolekcjonerski powinien mieć co najmniej trzydzieści lat.

- Nie dwadzieścia pięć?

- Nie, proszę pana. Mało tego! Nawet kwit od konserwatora zabytków nie jest dostateczną podstawą do uznania pojazdu za kolekcjonerski przez organy celne.

- Czy to oznacza, że mam zapłacić grubo ponad sto tysięcy dolarów za friko?

- Niekoniecznie, ale trochę starań będzie absolutnie niezbędne. I niestety, jeśli pan zechce przechodzić całą procedurę, będzie pan musiał zapłacić również za depozyt celny.

- Dużo?

- Jak dla kogo. Około pięćdziesięciu złotych za dobę.

- A jak długo, według pana, potrwa cała procedura?

- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Panie ministrze… Nie powinienem tego mówić… ale proszę sobie wynająć prawnika, to będzie korzystne. Jeśli dobrze się sprawi, to w ciągu miesiąca… nie, bardziej dwóch miesięcy, sprawa będzie zakończona. A wtedy nie zapłaci pan ani akcyzy, ani cła, i tylko osiem procent VAT-u. Biorąc pod uwagę cenę pojazdu… To jest kwota kolosalna! Ja rozumiem, że pan tym wozem nie zamierza rozbijać się po drogach, ale proszę również mnie zrozumieć, nie mogę niczego więcej dla pana zrobić! To są sprawy tak egzotyczne, że muszą pozostać absolutnie przejrzyste. Również dla pańskiego dobra.

- Ma pan całkowitą rację! Zresztą, chyba pan rozumie, że powierzając procedurę odprawy profesjonalnej agencji, nie próbowałem tutaj niczego ukrywać.

- Zgadzam się. Dlatego też pozwoliłem sobie na pozostanie w agencji i rozmowę z panem, czego tak naprawdę nie powinienem czynić. Proszę nie mieć do mnie żalu, ale niczego więcej nie mogę już panu ułatwić. Dziękuję za spotkanie, za rozmowę, było miło pana poznać!

- Dziękuję, mnie również! – uścisnęliśmy sobie dłonie.

Edytowane przez wykrot
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kiedy wyszedł, spojrzałem na Ewelinę.

- Nie patrz tak na mnie! – warknęła. – Wiem, że dałam dupy.

- Spokojnie! Niczego ci nie zarzucam.

- Ale ja wiem, że się zbłaźniłam. Nie sprawdziłam, nie przygotowałam się, poszłam tropem pojęcia „pojazd zabytkowy” a rzeczywistość, w przypadku importu spoza obszaru wspólnoty, jest zupełnie inna. I wymagań o wiele więcej.

- Wiesz dokładnie o co chodzi?

- Teraz już wiem.

- Przygotuj zatem plan awaryjny i działaj. Masz sprytnego adwokata, czy ci podesłać?

- Znajdę…

- Jeśli niepewny, to zadzwoń. Wciąż masz moje pełnomocnictwa, odezwę się później, dzisiaj muszę już jechać. Do widzenia i do usłyszenia!

- Do zobaczenia! – pożegnała się dumnie.

 

Kurwa, wciąż problemy. Dopiero co wczoraj wieczorem relacjonowałem Dorotce sprawę Patrycji, a teraz kolejny temat.

- Ugnij się – zaproponowała. – Skoro człowiek był ci przyjazny, to jego słów nie lekceważ. Najlepiej zapłać te należności, gdyż i tak nie przegrasz. Sprawdziłam, cena takiego wozu przekracza pół miliona dolarów, więc i tak na tym zarobisz. Nawet gdybyś zapłacił wszystkie akcyzy, cła i VAT-y.

- A dlaczego mam nie spróbować? Według tego co mówił, jest szansa powodzenia.

- Nie spełniasz już pierwszego warunku, pojazd nie ma trzydziestu lat.

- Są wyjątki od tego kryterium i te właśnie spełnia. Nie mam co do tego wątpliwości.

- Znajdziesz rzeczoznawcę, który się pod tym podpisze?

- W stacji pracuje dwóch, ale czy znajdują się na liście celników, tego nie wiem. A tylko opinie ludzi z ich listy są akceptowane. I tylko oni mogą mieć dostęp do towaru, który wciąż pozostaje pod zamknięciem celnym. A przecież inaczej nie da się przeprowadzić jakiejkolwiek ekspertyzy.

- No właśnie, wątpliwości wciąż nie są rozwiane.

- Ale gra idzie o sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Przecież adwokat nie będzie mnie aż tyle kosztował.

- Rób jak uważasz. Powtarzam, to jest temat na którym nie przegrasz, nie musisz się więc martwić żadnym rozwiązaniem.

 

- Słoneczko, posłuchaj! Jeśli zapłacę, to wyjdzie na to, że przez kilka lat będę musiał pracować na niemal ministerialnym stanowisku tylko po to, aby pokryć należności, które tak naprawdę mój kraj wziął z księżyca! Niczym i w niczym nie zapracował na to, niczego nie dał, a tylko żąda. Nie godzę się z tym! Biorę kredyt na kupno samochodu, którym tak naprawdę nie zamierzam jeździć, a tu łup! Zapłać jeszcze sto tysięcy! Za to, że możesz go oglądać z bliska, a nie w rosyjskim muzeum. Paranoja! Przecież to jest samochód prezydenta Gorbaczowa! Jeździł nim wprawdzie tylko ze dwa razy, ale kwity na to są.

- Wiesz ile ja płacę podatków? Czasami aż mnie skręca…

- Ty przynajmniej zarabiasz na nie, a ja? Dostaję pensję równą diecie poselskiej, tylko że posłowie nie są urzędnikami! Nie mają wyznaczonych godzin pracy, nie muszą codziennie meldować się w urzędzie i za nic nie odpowiadają! Nawet podatku od tego nie płacą. A ja muszę! Mogą chlapać językiem co chcą, mogą się upić, jeździć pod prąd na autostradzie i nic im nie jest. W dodatku mam już dwanaście punktów w tym roku, jeszcze trochę i zabiorą mi prawo jazdy. Nie mam również żadnych możliwości dorabiania…

- Widziały gały co brały.

- Właśnie. Widziały…

- Nie płacz już, damy sobie radę.

 

- Oby… Aha, jeszcze jedna sprawa. Anna wydelegowała mnie na tę samą imprezę, na którą ty się wybierasz. Sama leci w tym dniu do Brukseli, w dodatku razem z premierem.

- A co zrobimy z dziećmi?

- Pomyślałem, że moglibyśmy przy okazji pojechać w Bieszczady i na piątek wezmę kogoś od siebie do opieki nad nimi. Wyobraź sobie teraz, że na wyjazd zaoferowała się bohaterka wczorajszych wydarzeń i prawdę mówiąc, źle to rozegrałem. Nie chcąc jednak zaogniać już sytuacji, zgodziłem się na jej udział.

Dorotka wzruszyła ramionami.

- Mnie ona nie przeszkadza. Nie znam jej, ale skoro chce…

- Pomyślałem, że skoro ty jesteś w składzie delegacji z ambasady i jedziesz z nimi, to ja wybiorę się jeepem z chłopcami i panią Heleną, zabierając także tę panienkę. Do końca uroczystości będzie zajmowała się dziećmi, a później znajdę jej jakiś transport do Warszawy. My natomiast zostaniemy w Rzeszowie i rano ruszymy na południe.

 

- To nie jest tak. Nie jestem w składzie delegacji ambasady, bo takowej nie ma. Jadę jako podmiot niezależny, czyli prezes banku, z woli inwestora obsługującego zarówno firmę jak i budowę. Dlatego też jestem po tamtej stronie. Wybieram się natomiast z panem Kazimierzem, chociaż to się jeszcze może zmienić.

- A ten amerykański prezes?

- On przylatuje swoim odrzutowcem, trudno żeby było inaczej. Nie znasz programu?

- Nie, nie miałem dzisiaj czasu by się z nim zapoznać.

- Ma przewidziane spotkanie z prezydentem już po uroczystości. O rządowych nie wiem, chyba nie będzie, skoro ty jesteś delegowany w ostatniej chwili.

- Premier udaje się do Brukseli wraz z Anną.

- Czyli mamy wyjaśnienie. A poza tym kocham cię i dziękuję, że pomyślałeś o naszym wspólnym weekendzie.

- Dla ciebie wszystko! – odparłem z dumą.

 

Nasze dzieci chyba dorastały. Kiedy piątkowym rankiem podjechałem po Patrycję, Pawełek ujrzawszy ją, skomentował krótko.

- Ładna!

Piotruś oczywiście dołożył, jakże by inaczej.

- Może być!

- Spokój! – wrzasnąłem.

Na szczęście moja asystentka była jeszcze poza samochodem i nie usłyszała ich odzywek. Byłoby mi bardzo głupio.

Nie miałem humoru i nawet ich zachowanie mnie nie rozbawiło. Ledwo wyruszyliśmy z domu, a już ciśnienie miałem pod górną granicą bezpieczeństwa. Okazałem się głupcem! Czemu nie wziąłem samochodów rządowych? Co ja się tak pcham z tym swoim autem? Szlag by to trafił! A jeszcze ta nieszczęsna Patrycja… Po co jej obiecałem, że podjadę tam, gdzie będzie jej najwygodniej? Nie mogła przyjechać do mnie o siódmej rano? Niechby się sama martwiła dojazdem…

 

Co za dzień! Wyjechaliśmy o siódmej rano, z dużym zapasem czasu, żeby broń Boże się nie spóźnić. I co? Dojazd po Patrycję zabrał mi ponad pół godziny, przebijanie się na południe drugie pół, a kiedy już wpadłem na drogę wylotową, po niespełna dwudziestu kilometrach nadziałem się na drogówkę. Kolejne cztery punkty i portfel uboższy o trzysta złotych. Nie dyskutowałem z nimi, no bo jak? A czas mijał…

Byłem tak wściekły, że nawet Helena ze mną nie rozmawiała. I bardzo dobrze. Mogłem skoncentrować się na drodze.

Nic mi to nie dało. Jechałem agresywnie, by jakoś nadrobić czas i… kolejna wpadka po kilkudziesięciu kilometrach. Urocza dama w mundurze, dzierżąca w dłoniach „suszarkę”, spokojnym gestem lizaka poleciła mi zjechać na pobocze i się zatrzymać. To była większa akcja, gdyż stało tutaj kilka radiowozów i niemal wszystkie samochody pojawiające się zza zakrętu, były mierzone. Niewiele przejeżdżało bez zatrzymania.

Otworzyłem okno, a wtedy pani zasalutowała, przedstawiła się, po czym miłym głosem pokazała wskazanie urządzenia, prosząc o odczytanie na nim również daty i godziny pomiaru oraz porównanie danych z zegarkiem. Następnie poprosiła o dokumenty. Cóż miałem robić? Były gotowe, nawet nie zdążyłem ich schować po poprzedniej wpadce…

 

Pani obejrzała je, spojrzała na mnie z uwagą, po czym poszła sobie. Pewnie do radiowozu, aby je sprawdzić.

Myliłem się mocno. Wróciła po kilku minutach z aparatem do pomiaru trzeźwości i musiałem dmuchać we wlot urządzenia. Taka kompromitacja w obecności podwładnej… Zaczynałem się gotować.

- Proszę pani, ja rozumiem, że popełniłem wykroczenie i jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje, ale proszę nie nadużywać mojej cierpliwości. Jadę w sprawach służbowych i nie mam czasu na zabawy.

- Nie uprawiam z panem zabawy – odparła spokojnie. – Wykonuję tylko to co do mnie należy i ani krzty więcej. Proszę czekać.

- Chwileczkę! – zawołałem. – Proszę powtórzyć swoje dane oraz numer służbowy, a także jednostkę nadrzędną.

- Zapraszam do moich przełożonych! – gestem dłoni wskazała kierunek ku radiowozom. – Tam pan otrzyma wszelkie informacje.

Musiałem wysiąść z jeepa, ale nie odpuściłem.

- Proszę tu zaczekać! – wstrzymała mnie tuż przed policyjnymi pojazdami, sama natomiast, z moimi papierami w dłoni, wsiadła do jednego z nich. Nie wytrzymałem, zrobiłem dwa kroki i otwarłem drzwi ich samochodu.

- Proszę pani, naprawdę…

- Chwileczkę! – zawołał policjant siedzący w samochodzie. – Momencik, już będę do pana dyspozycji – oznajmił pojednawczym tonem.

 

Podłubał coś przy monitorze zainstalowanym w pojeździe, następnie zabrał od policjantki moje dokumenty i gestem dłoni polecił jej wyjść. Zrobiła to w milczeniu.

- Proszę usiąść i zamknąć drzwi – wskazał mi miejsce, a kiedy tak zrobiłem, odwrócił się i spojrzał mi w oczy.

- Pamięta mnie pan?

- Nie… – pokręciłem głową przecząco. Zrobiło mi się cieplej.

- Długo pan jeździ tym wozem?

- Od zawsze.

- Ja w zasadzie również nie pamiętam pana twarzy, jednak markę pojazdu i ten numer zapamiętałem. Proszę! – rękę z dokumentami wyciągnął w moją stronę. – Może pan jechać.

- Dziękuję! – rozbroił mnie. Całe moje napięcie zniknęło. – Skąd taka łaskawość, mogę wiedzieć?

- Kiedyś przed laty spotkaliśmy się, o więcej proszę nie pytać.

 

- Dobrze, nie będę… – odparłem, sięgając do kieszonki marynarki. – Lubię jednak ludzi konkretnych, dlatego proszę! – wręczyłem mu swoją wizytówkę z autografem na białej stronie. – Jeśli kiedyś pan uzna, że mogę pomóc, proszę się skontaktować. Telefon oczywiście odbierze ktoś inny, ale proszę się powołać na mój podpis. A swoją drogą, popełniłem błąd, że wybrałem się prywatnym samochodem, a nie rządowym, bo jeden mandat już zaliczyłem.

- Tak? Proszę zaczekać – zabrał się za szukanie czegoś na monitorze. – No nie, tak szybko nie mogli wprowadzić do rejestru. Ile tego było?

- Trzysta złotych i cztery punkty. Zwykłe przekroczenie prędkości o dwadzieścia dziewięć kilometrów. Pal licho złotówki, ale te punkty mnie gryzą. Rosną z powodów służbowych i nie mam tu żadnych ulg. Mnie niebieski „kogut” nie przysługuje.

- Proszę pokazać mi blankiet.

Pospisywał dane do notesu, po czym oddał mi odcinek.

- No cóż, pieniądze proszę wpłacić, a z punktami spróbuję. Gwarancji jednak nie dam.

- Rozumiem i dziękuję.

- Do granic województwa nikt już pana teraz nie zaczepi, ale co jest dalej tego nie wiem. Proszę uważać na fotoradary, dzisiaj pracują wszystkie.

- Dziękuję jeszcze raz!

- Szerokości życzę! – podał mi dłoń.

 

Nie muszę chyba dodawać, że kiedy uruchamiałem silnik, nastrój miałem o wiele lepszy.

Edytowane przez wykrot
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uroczystość była niecodzienna. Największy światowy producent wybudował w specjalnej, podkarpackiej strefie ekonomicznej, najnowocześniejszy zakład produkujący elementy turbin silników lotniczych. Inwestycja o znaczeniu strategicznym również dla inwestora, stąd i obecność na jego otwarciu głównego prezesa firmy oraz głowy naszego państwa. Oficjeli zresztą był cały szereg i już na początku zgubiłem się w tytułach, nazwiskach i stanowiskach. Wielu zaproszonych gości znałem z widzenia, między innymi wicepremiera i ministra obrony naszego rządu, ministrów kancelarii prezydenta, marszałka i grupę posłów podkarpackich, jak również kilka innych osób. Minister był podstawowym reprezentantem rządu, pewnie dlatego że był również wicepremierem, moja postać ześliznęła się w tej sytuacji na dalszy plan.

Wcale mi to nie przeszkadzało. Nie lubiłem podobnych wydarzeń, tego patosu podczas przecinania wstęgi, tych przemówień i sztucznych oklasków. Lidka kiedyś mi tłumaczyła, że muszę się zapisać do jakiejś partii aby to zrozumieć, na razie jednak do tego nie doszło. Wciąż pozostawałem graczem niezależnym, chociaż nie. Byłem zależny od Anny.

 

Miałem jednak ciekawą możliwość przyglądania się własnej żonie, którą ostatnio widziałem wczesnym rankiem. Była oficjalnym gościem strony amerykańskiej, jako prezes banku, kontrolującego i wspomagającego całą inwestycję. Przy okazji zauważyłem też, jak ambasador Cremet, wciąż przecież samotny, ustawiał się tak, jakby była jego życiową partnerką. Ech, Lewis, musimy ze sobą pogadać co nieco…

Mogłaby uchodzić za jego sekretarkę, gdyby ją lekceważyli, ale nie pozwalali sobie na podobne zachowania. Pewnie dlatego Dorotka miała świetny humor, bawiła się znakomicie, widziałem to po jej minie. Była zadowolona z całej imprezy i nie szukała mnie wzrokiem w tłumie.

 

Po wszystkich przemówieniach, oklaskach i przecięciu wstęgi, ruszyliśmy na symboliczne zwiedzanie zakładu. Tak naprawdę nie mogliśmy prawie nigdzie wejść, wpuszczenie na sterylne wręcz oddziały produkcyjne takiej ilości osób, byłoby zadaniem karkołomnym dla służb gospodarzy. Tu się wchodziło niczym do zakładu produkującego leki. Śluzy, idealna czystość, nadciśnienie w pomieszczeniach produkcyjnych aby nie dopuścić do zasysania pyłów z zewnątrz, warunki wręcz laboratoryjne.

Wszystko to objaśniono nam w skrócie podczas pokazu multimedialnego. Prezes polskiej części firmy, gospodarz całego zamieszania, wyjaśniał prezydentowi i swojemu szefowi różne niuanse, ale niespecjalnie go słuchałem. Wciąż szukałem wzrokiem Dorotki. Nie było to specjalnie trudne, gdyż Lewis dbał by nie pozostać na uboczu, jednak i moje otoczenie zwróciło uwagę na to zainteresowanie.

 

- Ale się pan wpatruje, ale wpatruje! – rzuciła z przekąsem stojąca obok, dystyngowana kobieta.

Odwróciłem głowę, lecz jej postać niczego mi nie mówiła.

- Ładna dziewczyna, dlaczego mi się pani dziwi?

- Jeszcze się pan zakocha i będzie kłopot – zaśmiała się.

Taka swoboda zainspirowała mnie i z nudów postanowiłem z niej zakpić.

- E, tam. Zaraz kłopot. Zastanawiam się jednak skąd u Amerykanów taka ładna dama? Powinna być przecież po naszej stronie!

- Z importu – rzucił ktoś po sąsiedzku. – Wszystko co najlepsze mają importowane.

- Mówi pan? – roześmiałem się niemal na głos.

Poznałem go. Był to minister Jacek Wacławik z kancelarii prezydenta. Wiedział kim jestem ja i kim jest Dorotka.

 

- Jasne! – padła wesoła odpowiedź.

- Ciekawe, czy by przyjęła moje zaproszenie na kolację.

- O… wysoko pan mierzy! – odezwała się kobieta.

- O późniejszym śniadaniu pan nie marzy? – Wacławik udawał, że mnie podpuszcza.

- Czemu nie. Nie odmówiłbym. Kolacja połączona ze śniadaniem… to tygryski lubią najbardziej.

- Proszę przestać! – kobieta się zirytowała.

- Dlaczego? Nie rozumiem pani.

- Pan wie kim jest ta pani? – zapytała.

- A pani wie?

- Tak, wiem. Jest moją przełożoną! I nie godzi się, bym wysłuchiwała impertynencji kierowanych pod jej adresem! Macie panowie zbyt wybujałe ego, to jest niesmaczne!

Zapadła cisza.

 

- No cóż… – odezwałem się po chwili. – Może mieć pani rację. Ale mnie nawet leczenie nie pomoże, ta pani mi się podoba i już! Zakochałem się w niej i nic na to nie poradzę.

- Pan jest szalony!

- Nieprawda. Mam aktualne zaświadczenie lekarskie, że jestem w miarę zdrów.

- Tylko w miarę – prychnęła.

- Miłość jest stanem dziwnym, lekarze nie mają przy niej niczego do gadania. Wiem coś o tym, bo siostra jest lekarzem. Tak samo jak siostra mojej żony. Wiele razy roztrząsaliśmy przy wódce to zjawisko, jednak bez efektów i konkluzji. Nie da się tego ogarnąć rozumem!

- Skoro przy wódce, to się nie dziwię.

- Myśli pani, że bez wódki byłoby łatwiej?

- Zdecydowanie.

- Pani nie pija wódki?

- Nigdy.

- Fatalnie…

- A to dlaczego? – nastroszyła się.

- Już miałem nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy.

- Na pewno nie przy wódce.

- To po co się spotykać? – dołożył Wacławik.

Słuchacze obok parsknęli śmiechem.

 

- Mało śmieszne! – skomentowała.

- Pewnie, że mało, przy wódce byłoby śmieszniej. Pani nie wie, co traci!

- I nie chcę wiedzieć.

- Uparta w dodatku… Jak pani została szefem oddziału takiego banku, tego nie rozumiem.

Spojrzała na mnie uważnie.

- A panu co do tego?

- Trafiłem? Pani jest dyrektorem nowego oddziału banku Solution w strefie, tak?

- Jeśli nawet, to co? Przeszkadza to panu?

- Nie, absolutnie. Na odwrót! Miło wiedzieć.

- Czyli sam bank przeszkadza panu i sferom rządowym?

- Ależ skąd! – roześmiałem się. – Przy tak rozbudowanych moich zamiarach wobec pani prezes, jestem gotowy obsypywać jej drogi płatkami róż, a nie stawianiem jakichś barier.

- Już to widzę – zakpiła ironicznie.

Wacławik śmiał się od dłuższego czasu.

 

- Ależ się pan znęca, ale znęca! – wtrącił wesoło, po czym zwrócił wzrok w stronę kobiety. – Szanowna pani! Pani nie zdaje sobie chyba sprawy z kim rozmawia.

- Ależ wiem. Z panem wiceministrem Tomaszem Baryckim, prawda?

- Tak, ale pan minister jest jednocześnie mężem pani prezes Doroty Warwick. Tego pani chyba nie wie?

Aż otwarła usta, spoglądając na mnie z przestrachem.

- Przepraszam, nie wiedziałam…

- Nie ma pani za co przepraszać – skłoniłem się, odwracając jednocześnie głowę w stronę Wacławika. – Nie musiał mnie pan dekonspirować! – skarciłem go żartobliwie.

- Musiałem. Ten pojedynek był już zbyt jednostronny – uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Kiedyś byłem świadkiem jak pani posłanka Dalerska podobnymi tekstami wpuściła w maliny swojego adwersarza z opozycji. Majstersztyk!

 

- Lidka? – zawołałem. – Ona ma te zdolności wrodzone. Wiele razy mnie boksowała.

- A nie wygląda na taką złośliwą…

- Kto mówi że jest? Nigdy w życiu! To z czystej sympatii. Bardzo się z Lidką lubimy, do pani zresztą też nie mówiłem niczego złośliwie, prawda?

- Mam nadzieję.

- Zaglądniemy kiedyś do pani wraz z żoną, obiecuję. Do siebie nie zaproszę, gdyż u nas w domu rządzi pani Helena, która na powitanie częstuje gości nalewką. Kto nie wypije, ma przechlapane, poza tym obraża ją odmową.

- Kto powiedział, że nie pijam nalewek?

- Sama pani oznajmiła, że nie pije wódki.

- Wódka to jest czysta, a nalewkę… czemu nie?

- No masz ci los…

- Został pan pokonany! – śmiał się Wacławik.

Chóralny chichot naszych sąsiadów był najlepszym podsumowaniem tego dialogu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obiad zorganizowano na terenie zamku w Łańcucie. Strefa nie dysponowała na razie odpowiednimi warunkami dla takiej liczby oficjalnych gości, ale był też inny powód. Pan prezydent miał tu warunki do oficjalnego spotkania z prezesem koncernu lotniczego.

Niewiele osób dopuszczono do tych sal, nawet szef resortu obrony spędził tam nie więcej niż kwadrans, a przez dalsze pół godziny rozmowa toczyła się nawet bez tłumaczy. Wszyscy musieli w tym czasie czekać.

Nudzić się jednak nie było powodu. Zaproszeni goście mogli zwiedzać dostępne pałacowe komnaty, oglądać kolekcje obrazów, poznawać historię wielkich, współczesnych wydarzeń artystycznych organizowanych w salach pałacowych, lub też podziwiać zabytkowe powozy. Wszędzie oczekiwali ich przewodnicy. Kompetentni, uśmiechnięci i gotowi do udzielania wszelakich informacji.

Nie brałem udziału w tych wszystkich wydarzeniach. Miałem problem do załatwienia, gdyż do strefy zero nie wpuszczano już nikogo poza zaproszonymi gośćmi i w taki sposób bliźniaki, wraz z Heleną i Patrycją, pozostali na zewnątrz. Musiałem załatwić im wejście, aby zjedli chociaż obiad.

 

Oficer ochrony prezydenta wskazał mi w końcu szefa operacji zabezpieczenia i po krótkich wyjaśnieniach dostałem zgodę oraz wystawiono dla wszystkich przepustki. Pozostała kwestia kuchenna. Ciekawe, czy uda się wykupić dla nich obiady.

Znowu poszukiwania osoby kompetentnej, kilka osób wymigało się od podjęcia decyzji, w końcu trafiłem do szefa organizacyjnego imprezy.

- Ja rozumiem! – tłumaczył. – Nie chodzi nawet o to czy w kuchni coś się znajdzie, ale miejsca przy stole są wyliczone i opisane. Tam nie ma rezerwowych krzeseł. I nie ma ich gdzie dostawić. Brakuje stołu.

- Nic już się nie da zrobić? Dostawić coś na końcu…

- Wie pan, głodnych ich nie wypuścimy, ale czy zdążymy wnieść stół i nakrycia… nie wiem, nie obiecuję. Nie wiem, czy mamy pod ręką rezerwy nie powodujące dysharmonii w całym wyglądzie i układzie. Zależy też, ile jeszcze potrwa spotkanie prezydenta z prezesem. Jeśli skończy się w trakcie prac, to niestety, będą jedli przy kuchni.

- Dobre i to. Gdzie mogę zapłacić za te obiady?

- Tym proszę sobie nie zawracać głowy, to jest najmniejszy problem.

 

- Dziękuję panu, proszę mi jeszcze powiedzieć jak mam nimi kierować, jak przekazać co i kiedy mają robić?

- Chwileczkę – nacisnął klawisz na aparacie stojącym na biurku, po czym spojrzał na mnie. – Czemu pan wcześniej nie poinformował nas o takiej sytuacji?

- Nie pomyślałem…

- Był pan przecież u nas i to z dziećmi. Pamiętam doskonale!

- Rzeczywiście, byliśmy.

- Wystarczyło nas uprzedzić choćby wczoraj, a nawet jeszcze dzisiaj rano. No nic, coś wymyślimy, głodni od nas nie wyjadą.

- Dziękuję!

Do gabinetu wszedł młody mężczyzna.

- Sebastian! Bierzesz ludzi i biegiem, awaryjnie, dostawicie na sali stolik i cztery krzesła! Już!

- A tabliczki?

- Bez tabliczek i dyskusji! Wykonać!

- Tak jest!

- Przepraszam, ale muszę teraz wyjść wraz z panem.

- Nie ma problemu.

 

Na korytarzu schwycił przechodzącą dziewczynę za rękę.

- Madziu, pamiętasz pana ministra?

Dziewczyna spojrzała na mnie.

- Tak, pamiętam. Dzień dobry!

- Dzień dobry! – odpowiedziałem.

- Posłuchaj! Pan minister dodał nam nagle cztery osoby do obiadu i Sebastian pobiegł dostawiać stół i krzesła. Zdążą albo nie, w każdym razie ty przekażesz panu ministrowi informację o tym. Dobrze?

- A jeśli nie zdążą?

- To również przekażesz, to wszystko!

- Dobrze. Gdzie pana szukać? – spojrzała na mnie.

- Będę w okolicach głównego wejścia, na razie nie będziemy dalej wchodzić.

- Kto to jest? Pytam, aby łatwiej się orientować, bo gości dzisiaj mnóstwo.

- Dwie panie, jedna w wieku senioralnym, druga na odwrót, no i moi bliźniacy.

- Ci co byli kiedyś z panem?

- Jak najbardziej. Innych się jeszcze nie dorobiłem.

- Fajne chłopaki! – uśmiechnęła się. – Znajdę państwa na pewno.

- Cieszę się i dziękuję!

 

Operacja „obiad” zakończyła się pełnym sukcesem i cała moja ekipa znalazła się na sali głównej. Wprawdzie w ostatnim rzędzie, na samym końcu, ale jednak. Kiedy pani Madzia zameldowała mi na schodach, że miejsca się znalazły, uścisnąłem się z nimi i dopiero wtedy poczułem jaki jestem głodny. Od rana przecież nic nie jedliśmy i nawet kawy nigdzie nie wypiłem. Helena miała wprawdzie termos, ale przez te wszystkie „drogówki” nawet nie czułem potrzeby wzmacniania się po drodze. Teraz balon pękł i miałem wrażenie, że ktoś w międzyczasie przepuścił mnie przez wyżymaczkę.

Fason jednak należało trzymać. Przy swoim stole starałem się jeść elegancko, kiedy jednak talerz miałem już pusty, ze zdziwieniem stwierdziłem, że reszta biesiadników ma dość daleko do końca konsumpcji. Paskudne uczucie! Nie chcąc dalej świecić oczami, wybrałem się na koniec sali. Stoły były ośmioosobowe, ale na ostatnim nakryć było jedynie cztery.

- Jak wam leci, młodzieży? – zapytałem, dosiadając się do nich.

- Postarali się! – skomentowała Helena. – Jak na tak duży spęd, gęsina jest zaskakująco krucha i smaczna. Prawie jak u nas!

- Uch! Pani słowa powinni sobie zapisać na format mp3 i odtwarzać wszystkim gościom.

- Mogę im to powtórzyć – uśmiechnęła się. – Niech sobie nagrają!

- A jak młodzież? – spojrzałem na synów.

 

- Tatuś… – Pawełek przerwał jedzenie. – Chcemy porozmawiać z panem prezydentem!

- Tak? A o czym? – zachichotałem, nie zdając sobie sprawy jaką hecę nam zaplanowali.

- O tym, że tu jesteśmy! – potwierdził Piotruś. – Chcemy się z nim przywitać, bo nie daliście nam dotąd takiej szansy! Mama siedzi z nim przy stole, a my to co? Jesteśmy tu nieważni?

- A przecież byliśmy grzeczni! – dodał Pawełek.

 

Zdrętwiałem. Mieli rację i wszystko widzieli. Dorotka spożywała obiad w bardzo wąskim, ośmioosobowym gronie najważniejszych uczestników uroczystości i wcale nie interesowała się tym, co robię ja. Prawda, że tak uzgodniliśmy, że chłopcy i troska o nich pozostaną na mojej głowie, ale taki brak zainteresowania… Aż tak ważne sprawy ja zatrzymywały? Nie miała odrobiny czasu, aby do nas podejść chociaż na chwilę? Musiałem to przełknąć i bronić jej samej przed spostrzeżeniami dzieci.

- Spokojnie! – gestem dłoni wstrzymałem dalszą dyskusję. – Mama wie co robi i chyba nie możecie powiedzieć, że się wami nie interesuje, prawda?

- Ale tato…

- Wiem o co ci chodzi! – przerwałem, coraz bardziej wściekły, że Patrycja tego słucha. Co za głupota, że zgodziłem się na jej wyjazd. – Uspokójcie się! To jest oficjalny obiad, więc cieszcie się, że w ogóle się tu znaleźliście bez uprzedniego zaproszenia.

- Tato, ale prezydent może zaraz wyjechać, spróbuj chociaż!

- A tacy byliśmy grzeczni… – powtórzył Pawełek z żalem.

Byłem pokonany.

- Zobaczę co da się zrobić. Tylko nie oczekujcie ode mnie cudów.

- Idź więc, idź!

- A może zapiszemy się na wizytę w Belwederze, odpowiada?

- Nie… Tatuś, naprawdę chcemy się tylko przywitać!

- Rozumiem. Jedzcie spokojnie, niedługo do was wrócę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Przepraszam za swoje zachowanie – odezwałem się ogólnie, ponownie zajmując swoje miejsce za stołem. – Tak się dzisiaj złożyło, że musiałem przyjechać tutaj z dziećmi i chciałem sprawdzić co się z nimi dzieje.

- A czemu nie siedzą z nami? – odezwał się Wacławik.

- Takie okoliczności, moja wina. Nikogo nie uprzedziłem, że w ostatniej chwili zmieniliśmy plany. Nic to, nie chciałbym jednak byście państwo poczuli się urażeni moim zachowaniem.

- Nie widzę problemu – skomentował jakiś gość. Nie wiedziałem nawet kim jest.

- Panie ministrze! – spojrzałem na Wacławika. – Miałbym w dodatku romans do pana…

- O! Zapowiada się ciekawie! – uśmiechnął się. – Już teraz?

- Bez paniki, to tylko zasygnalizowanie.

- W porządku…

 

Dokończył obiad kiedy już zbierano nakrycia i spojrzał na mnie. Podziękowaliśmy wtedy po czym odeszliśmy kilka metrów od stołu.

- Co się dzieje?

- Proszę sobie wyobrazić, że moi domowi bohaterowie zażądali osobistej rozmowy z panem prezydentem. Uparli się i koniec! Próbowałem wybić im to z głowy, ale mnie pokonali stwierdzeniem, że nawet nie spróbowałem zapytać.

- Ale fajnie! – chichotał.

- Wie pan, to niby jest śmieszne, ale oni są wychowani na amerykańskich zwyczajach. Nie czują skrępowania ani przed kamerami, ani przed nikim. Tym bardziej, że nie tak dawno gościliśmy w domu pana ambasadora Cremeta, więc go znają. I mama też tam siedzi…

- Niech więc idą!

- No tak, ale… a jak się zachowa ochrona? Czy prezydent zechce z nimi rozmawiać? Poza tym nie chciałbym stawiać żony w niejasnym położeniu…

- Czego pan ode mnie oczekuje?

- Mógłby pan wysondować stanowisko pana prezydenta w tej sprawie? Nie chciałbym stwarzać jakichś kłopotów proceduralnych, a z drugiej strony… pan rozumie, autorytet taty.

- Oczywiście, spróbuję, chociaż i mnie niezbyt wypada im przeszkadzać. Chodzi o ile osób?

- Dwóch dżentelmenów. Bliźniacy, w wieku około dziesięciu lat każdy.

- Dobrze. Dyskretnie powiadomię pana prezydenta, że na salę przedostało się dwóch mężczyzn – chichotał – domagających się bezpośredniej z nim rozmowy.

- No nie, teraz pan przesadza.

- Spokojnie! – zaśmiewał się. – Tak mnie pan dzisiaj nastroił…

 

Ale wymyślił! Personel dyskretnie zbierał ze stołów nakrycia, kiedy roześmiany Wacławik powrócił.

- Pan prezydent oczekuje gości! – oznajmił.

Mógł się śmiać, ale w okolicach głównego stołu pojawiło się co najmniej dwóch oficerów ochrony.

Poszedłem po chłopców i muszę przyznać, że byli zachwyceni perspektywą. Helena obejrzała ich jeszcze krytycznym wzrokiem, coś tam poprawiła przy kołnierzykach i poszliśmy. Dziwne, ale już wtedy robiono nam zdjęcia. Kto i skąd wiedział… nie wiem.

 

Na moje szczęście Dorotka przejęła inicjatywę kiedy podeszliśmy do stołu i przedstawiła nas. Inaczej mógłbym się zbłaźnić, nie znając dobrze zasad protokołu. Chociaż nie, wszyscy byli tak rozbawieni, że wszelkie zasady odeszły w kąt, a głównymi bohaterami uroczystości okazali się bliźniacy.

Prezydent zażyczył sobie dostawienia krzeseł po obydwu swoich stronach i po chwili obydwaj majtali nogami siedząc na najbardziej honorowych miejscach. Dla mnie też znalazło się krzesło obok Dorotki i mogłem już napawać się dumą z faktu, jak uroczyście potraktowano nasze dzieci.

Nie dali plamy, spryciarze! Tylko na początku rozpędzili się, odpowiadając prezydentowi po angielsku, ale sami się zorientowali i przeprosili. A potem dyskutowali dwujęzycznie. Z prezesem koncernu po angielsku, z prezydentem po polsku, wykazując swoją logiką całkiem niezłe pojmowanie istniejącej rzeczywistości. I chociaż czas obiadu był niby niedostępny dla ekip telewizyjnych, to po kilkunastu minutach jakaś ekipa się jednak zjawiła i bez ceremoniału filmowała jak chłopcy rozdają karty przy stole. Bo rozbestwili się tak, jakby mieli tu rządzić.

Siedzieliśmy z Dorotką naprzeciw prezydenta. Pawełek oddzielał go od prezesa koncernu, Piotruś sąsiadował z ministrem stanu od spraw zagranicznych, Cremet zaś zajął miejsce po jej lewej stronie i mieliśmy świetny ogląd sytuacji! A dyskusja rozwinęła się naprawdę na wysokim poziomie! Chłopcy zadawali pytania tak proste i nieoczekiwane, że nie tak łatwo można było na nie odpowiedzieć na poziomie dla nich dostępnym! To była szkoła dla notabli! Spróbujcie uzasadnić swoje postępowanie językiem rozumianym przez dzieci!

Prezydentowi tak się ta rozmowa spodobała, że kiedy szef jego kancelarii podszedł po raz kolejny do stołu wskazując na zegarek, tylko się skrzywił.

- To jest ważniejsze! – rzucił, odwracając głowę. A że prezes również nie wykazywał zniecierpliwienia, dyskutowali z chłopcami przez ponad pół godziny. Dopiero Dorotka musiała interweniować, gdyż wcale nie mieli ochoty się poddawać, kreśląc wciąż swoje wizje naprawy świata. Co za dzieci!

 

W dalszej części wydarzeń nie brałem już istotnego udziału. Dorotka przejęła opiekę nad bliźniakami, ja natomiast miałem okazję do przeprowadzenia kilkunastu kuluarowych rozmów. Między innymi z marszałkiem, którego powiadomiłem, że za kilkanaście dni przyjmę go w Warszawie. Województwo spełniło wszystkie kryteria i jako pierwsze otrzyma prawo do samodzielnego rozdziału funduszy wojewódzkich. A z ministrem Wacławikiem dogadałem się, że odwiezie Patrycję do Warszawy. Nie była nam już potrzebna.

Wreszcie pożegnaliśmy się ze wszystkimi i wsiedliśmy do jeepa, obierając kurs na Bieszczady. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z tego, że jeśli ktoś w kraju do dzisiaj nas nie znał, ten czas już minął. Migawki z rozmowy chłopców z prezydentem pokazały wieczorem wszystkie oficjalne serwisy informacyjne, a te bardziej niszowe zaprezentowały jeszcze więcej. Ktoś w ekipie prezydenta uznał pewnie całą sytuację za świetny materiał promocyjny i dał zielone światło, nie pytając nas o zdanie. Cóż, sam się w to wpakowałem. Niemal na własne życzenie.

 

W zasadzie mogliśmy zdążyć na miejsce jeszcze wieczorem, ale Dorotka nie pozwoliła na to. Zatrzymaliśmy się kilkanaście kilometrów przed miastem, by spędzić noc w przydrożnym motelu. Tutaj też mieliśmy okazję pooglądać siebie na ekranie telewizora znajdującego się w recepcji.

- To my, to my! – zawołali chłopcy, kiedy załatwiałem kwestie meldunkowe.

Mleko się wylało. Recepcjonistka najpierw zastygła, a potem kręciła głową spoglądając na ekran i następnie na dzieci.

- Coś się nie zgadza? – zapytała zniecierpliwiona Dorotka.

- Przepraszam… czy nazwisko doktora Tarnawy coś pani mówi?

- Owszem, to mój tato!

- Proszę pani… za te słowa szef wyrzuci mnie z pracy, ale nie polecam państwu naszej firmy. To jest przybytek dla kierowców TIR-ów! Dwa kilometry dalej, nieco w lesie, po prawej stronie jest nowy zajazd o zupełnie innym standardzie. Może nie rewelacja, ale przyzwoity! Przepraszam…

- W porządku! – Dorotka nawet się nie zdziwiła. – Masz wizytówki? – zapytała kobietę.

- Hotelowe…

- Napisz swoje nazwisko, podaj numer prywatnej komórki, niedługo do ciebie zadzwonię.

- Ja nie mogę stad wyjechać…

- Nieistotne na razie. Pisz! I dziękuję za informację!

 

Różnica była zasadnicza. Zajazd już na pierwszy rzut oka prezentował się nieźle, ciekawe tylko dlaczego tak słabo reklamował się przy drodze. Jedna, maleńka strzałka wskazywała kiepski zjazd z głównej drogi i chociaż był krótki, to przecież ściana drzew oddzielała obiekt od drogi wiodącej, zapewniając mu pewną intymność. Wielki parking natomiast mówił o tym, że wszystko zostało dobrze zaplanowane i czeka ze swoją ofertą na tych, którzy zrozumieli. Nie na wszystkich. Coś w stylu Limana. Ciekawe w czym chcą mu dorównać.

Nie dowiedziałem się tego, bo i tam zostaliśmy rozpoznani już w recepcji. Nie wdając się jednak w wymianę zdań, poprosiliśmy o zakwaterowanie, po czym niezwłocznie dotarliśmy na piętro. Dobrze, że ktoś z personelu pomógł mi z walizkami, bo chyba bym się wykończył.

Apartament tym razem zostawiłem dla Dorotki z chłopcami, sam zajmując pokój obok. Podobnie jak Helena ten naprzeciwko. Taki podział uznaliśmy za najrozsądniejszy, bo wszyscy byliśmy zmęczeni.

I spaliśmy nie najgorzej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sytuacja w domu rodzinnym Dorotki nie zmieniła się ani o jotę. Teściowa schowała się na piętrze i wciąż udawała, że nas nie zna. Pozostał Grzegorz, który widział nas wczoraj w telewizji. Chłopcy, dumni z tego faktu, obsiedli go od rana, na wyrywki relacjonując swoje wrażenia. Dorotka natomiast, korzystając z okazji, poprosiła mnie i Helenę na zewnątrz.

- Słuchajcie, kochani! Zamierzam poprosić tatę o samochód i znikam na cały dzień. Pojadę tu i tam, nie wiem jeszcze gdzie, ale bez paniki. Wrócę wieczorem i na kolację jedziemy do zajazdu. Zajmijcie się dziećmi, chociaż widzę, że dziadkowi też nieźle idzie – uśmiechnęła się.

- To jakaś tajemnica w tym co masz zamiar robić? – zapytałem.

- Nie. Po prostu nie mam sprecyzowanych planów. Zamierzam zaglądnąć do dyrektora liceum, później na parafię, dowiem się może coś o księżulku… Poza tym, chciałabym pojechać w kilka miejsc za miastem i tak zwyczajnie przystanąć, pooglądać zapomniane już nieco widoki…

- A czemu sama?

- Tak dla refleksji – spojrzała mi w oczy. – Dla higieny psychicznej.

- Ok. W porządku – wzruszyłem ramionami.

- A co z obiadem? – zapytała Helena.

- O mnie się nie martwcie, sami natomiast poszukajcie jakiejś jadłodajni. Tomek, najwyżej pojedźcie do zajazdu, tam da się coś przełknąć.

- W takim razie zapytam pana Grzegorza o rekomendacje lokali – stwierdziła Helena.

- Oczywiście. Nie wiem tylko, czy taką wiedzę będzie miał.

Kiedy odjechała, Helena również mnie wypędziła z domu. Grzegorz świetnie dawał sobie radę z chłopcami, ona sama nie miała zamiaru nigdzie się oddalać, więc rzeczywiście, byłem tu zbędny. Zabrałem auto i ruszyłem do miasta. Zostawię jeepa na parkingu i pospaceruję. Jedna z niewielu okazji do refleksji nad złożonością losów w tym zabieganym świecie.

 

Dziwne… Jak wielu ludzi zabiega codziennie, aby ze mną porozmawiać. Abym ich przyjął i poświęcił kilka minut swojego cennego czasu. Ważni i ważniejsi, różnymi metodami próbują wcisnąć się w mój kalendarz i daliby wiele, aby mi przekazać swoje pragnienia czy też zamierzenia. A tutaj… nic! Szedłem powolutku chodnikiem wdychając bieszczadzkie powietrze, mijając przy tym różne postacie i nikt nie łapał mnie za rękaw, nikt niczego nie chciał, nikomu nie byłem potrzebny! Co za ulga!

Sobotnie życie miasta nie drgało wielką intensywnością. Lato się skończyło, turyści niemal wyjechali, przyszedł czas na spokojne przygotowania do zimy. Nie było tego warszawskiego pośpiechu, tej gonitwy niemal bez celu i sensu, tutaj ludzie żyli inaczej.

 

Przystawali, spotykając znajomych przed wejściem do sklepu, rozmawiali na parkingu czy też zwyczajnie, na środku chodnika. Dziwne, ale wcale mi nie przeszkadzało, że blokowali przejście. Pewnie też o tym nie myśleli i nikt ich za to nie rugał, jak w Warszawie. Inny świat!

Zatrzymałem się na przystanku komunikacji miejskiej, by posłuchać refleksji pasażerów. Nic ciekawego jednak nie mówili. A gdy podjechał autobus, weszli do środka i zostałem sam. Nie udało się. Niedaleko był jakiś market, poszedłem więc w tamtą stronę. Tu jednak było gorzej. W okolicy głównego wejścia unosił się zapach pośpiechu, a to mnie nie interesowało.

Zrozumiałem wtedy, że nie znając miasta, nie mając planu ani nie wiedząc gdzie się udać, niczego nie osiągnę. Nikt mnie niczym nie natchnie, chociaż odpocząć mogę znakomicie.

 

Obiad ugotowała teściom przychodząca do nich kobieta, ale Grzegorz wybrał się z nami do miasta. I dobrze zrobił. Był tu znany, miał poważanie, dlatego obsługiwano nas niczym w Limanie, podpowiadając przy tym czego nie zamawiać. A po obiedzie porozmawialiśmy już w domu, chociaż nowin było niewiele. Bardziej ja musiałem opowiadać o swojej pracy, o układach i zależnościach, o swoich kompetencjach czy decyzjach, niż on o wydarzeniach miejscowych.

Było całkiem sympatycznie. Gdyby nie nieobecność teściowej, powiedziałbym, że niemal idealnie. Chłopcy nie marudzili, wyeksploatowali się już wcześniej, a teraz albo siedzieli w smartfonach, albo się zrywali, wybiegając na podwórko. Helena czasami nam sekundowała, chwilami też wychodziła, doglądając dzieci. Sielanka!

Tylko Dorotka wciąż nie dawała znaku życia.

 

Wróciła przed zachodem słońca, przywożąc w dodatku księżulka emeryta.

- Moje uszanowanie panu doktorowi! – wołał, zanim jeszcze zamknął drzwi samochodu.

- Gość w dom, Bóg w dom! – odpowiedział Grzegorz. – Prosimy, prosimy!

Siedzieliśmy wtedy na przydomowym tarasie. Było jeszcze w miarę ciepło, czas płynął leniwie i tak naprawdę myślałem już o wyjeździe. Teraz, niestety, nasz wyjazd się oddalał.

Ksiądz podszedł, przywitał się ze wszystkimi, szczególną uwagą obdarzając chłopców, a potem usiadł na wskazanym krześle.

- Czego się ksiądz napije? – zapytała Dorotka.

- Herbaty, córuchno, tylko herbaty! – zaśmiał się.

- Z prądem?

- Najwyżej odrobinę… – westchnął. Zrobiło się weselej.

Dorotka chciała się zakrzątnąć, jednak Grzegorz ją zatrzymał.

- Pozwól! – położył dłoń na jej ramieniu. – Ja przygotuję.

Zaskoczona i zdziwiona nie protestowała. Nie powiedziała ani słowa sprzeciwu, grzecznie zajmując miejsce za stołem. Grzegorz w dodatku bardzo sprawnie wypełnił swoją rolę i po chwili wszystko było gotowe.

Jeszcze z godzinę rozmawialiśmy z księdzem na najróżniejsze tematy, ale czas wyjazdu zbliżał się nieuchronnie. Nie mogliśmy zostać tutaj na noc, chociaż wiedziałem, że Justyna z Bogdanem i dziećmi nocowali bez problemów. Grzegorz oczywiście był wszystkiego świadom i zadeklarował, że odwiezie później księdza gdzie tylko będzie chciał, o to możemy być spokojni, mogliśmy więc zostawić go na miejscu.

Dorotka podjęła jeszcze jedną próbę i poszła na piętro, jednak drzwi pokoju matki zastała zamknięte. Wróciła po kilku minutach markotna i zasępiona, natychmiast podejmując decyzję o odjeździe. Brak kontaktu z matką zrekompensowała sobie żarliwymi, pożegnalnymi uściskami z ojcem. Jakby wiedziała, jakby czuła gdzieś w głębi to, co miało się wydarzyć…

 

W zajeździe zjedliśmy jedynie szybką kolację, chociaż pokoje mieliśmy zarezerwowane i opłacone. Dorotka nie chciała jednak tu zostać i musiałem jechać do Rzeszowa. Dopiero tam nocowaliśmy. A że było już późno, wymigała się od jakichkolwiek wyjaśnień pod pretekstem zmęczenia.

Niczego też nie dowiedziałem się później, następnego dnia. Nawet Helena rozkładała ręce. Było jednak oczywistym, że z wyprawy do rodzinnego domu wróciła psychicznie rozbita i nawet nie starała się tego ukrywać. A przecież jeszcze przyjechawszy z księdzem, miała niezły humor. Co się więc stało na piętrze? Czy naprawdę zastała tam drzwi zamknięte? A może rozmawiała z matką przez drzwi?

Niestety, wersji tamtych wydarzeń nie zmieniła. Zresztą, przez kilka dni w ogóle nie chciała z nami rozmawiać. Ciekawe jak było w banku, skoro w domu odwracała się nawet od Heleny i chłopców. Pewnie wszyscy chodzili po ścianach, gdyż przez kilka dni wyglądała niczym chmura gradowa. A w dodatku wieczorem odwracała się do mnie plecami i to wszystko. Wróciły ciche dni, na które zupełnie tym razem nie zasłużyłem.

 

Nasz wyjazd zaowocował jeszcze jedną niespodzianką. Po kilku dniach w moim gabinecie zjawiła się Patrycja. Na pozór nie było to niczym niezwykłym, skoro już została, miała takie prawo. Tym razem jednak coś mnie tknęło.

- Co się dzieje? – zapytałem. Jej wygląd był jakiś inny. Niezwyczajny.

- Panie ministrze… chciałam pana poprosić o wyrażenie zgody na moje odejście z pracy. Za porozumieniem stron.

- O! Dlaczego? Mogę to wiedzieć?

- Chciałabym zacząć od nowa w innym miejscu, bez tego ogona ciągnącego się za mną…

Pokiwałem głową. Myśląca dziewczyna, chociaż teraz lekko mnie wkurzyła. Wykazałem maksimum dobrej woli, a tu taki klops!

- No cóż! Nie mam prawa zmuszać pani do pozostania, jest pani wolną osobą. Skoro pani tak wybrała to ode mnie nic już nie zależy.

- Zależy dużo, bo prosiłabym pana o zgodę na rozwiązanie umowy o pracę ze skutkiem natychmiastowym, za porozumieniem stron i przekazanie do pracy w kancelarii prezydenta…

- Naprawdę?

- Tak…

- Ale teraz dałaś! No cóż, widzę, że nasz wyjazd w pobliże Bieszczadów bardzo ci się przysłużył. Nic to, dziewczyno, nie będę stawiał przeszkód na twojej drodze. Zapominasz jednak, że twoją przełożoną jest pani Kinga.

- Już z nią rozmawiałam i wysłała mnie do pana ministra.

- W porządku. Podpiszę ci zgodę, ale przyjdź razem z nią. Zaczynacie mnie zaskakiwać, a tego nie lubię.

 

Kiedy się pojawiły, Kinga dała występ jak nigdy.

- Panie ministrze, zgodziłam się na odejście pani Patrycji bez wahania.

- Dlaczego?

- Z rozsądku. Zanim u nas doszłaby do siebie, minie kilka miesięcy. Albo i tego będzie za mało. To nie ma sensu! Powiedziała mi, że dostała propozycję pracy w kancelarii prezydenta, niech więc tam idzie. Głosowaliśmy wprawdzie za jej pozostaniem w zespole, ale stwierdziłam, że to nie zdaje egzaminu. Ma rację, że chce zacząć od nowa i jeśli nikt pary nie puści, będzie miała szansę. U nas takiej nie ma, to już utkwiło w jej psychice i nic tu nie poradzimy. Nasza praca nie jest kuracją uzdrowiskową. Jeśli sama się zdołowała, nie mamy czasu ciągnąć jej za uszy. Dlatego tak będzie najlepiej i dla nas, i dla niej. Sama osobiście życzę jej powodzenia!

- Więc i ja życzę! – już się nie wahałem. – Pani Kingo! Pani musi najpierw podpisać dokumenty, a ja je wszystkie zaakceptuję, jeśli będzie tam pani podpis. Czy coś jeszcze?

- Tak, ale to później – uśmiechnęła się.

- Panie ministrze… – załkała Patrycja.

- Wiem, wiem, dziecino! Cofnę ci to upomnienie, nie będę taki straszny. Wyjdziesz od nas z czystą kartą i dobrą opinią. Zadowolona?

- Dziękuję panu!

- Pani nie ma nic przeciwko? – zapytałem po niewczasie Kingę.

- Nie, absolutnie – uśmiechnęła się. – Mam podobne zdanie.

- Cieszy mnie, że nadajemy na tej samej fali.

Zaczynałem łapać z nią podobną nić porozumienia, jaką miałem w banku z Beatką, chociaż bez tych wszystkich malutkich intymności. Zaczynała dostosowywać się dokładnie do tego, co im wykrzyczałem. Że na co dzień, to oni mają dbać o mnie, a nie ja o nich. To nadejdzie, ale będzie dopiero konsekwencją. Ciekawe, czy przypadkiem Beatka nie udzieliła jej nauk.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pod koniec tygodnia sytuacja zaczęła się normalizować. Dorotka doszła do siebie i na sobotę zaprosiliśmy do Podkowy wszystkich Dalerskich. Znaczy się, razem z dziećmi. Dawno się nie spotykaliśmy, czas był najwyższy.

Jeszcze przed naszym wyjazdem na Podkarpacie Romek zdecydował się zapoznać Dorotkę z istotą swoich podejrzeń, gdyż w pewnym momencie stanął w miejscu ze swoimi wnioskami i już nie miał się z kim konsultować. O całej sprawie musiał zawiadomić zarząd koncernu, a tego bez wiedzy Dorotki zrobić nie mógł.

Sama Dorotka wybierała się do Nowego Jorku, ale wyjazd odkładała, gdyż najpierw były pilne sprawy związane z zakończeniem inwestycji lotniczej, a za kilka dni czekał ją początek roku akademickiego i musiała być na miejscu. Na szczęście spełniła swoje obietnice i ograniczyła planowaną działalność dydaktyczną do pierwotnych założeń, czyli tylko jeden rocznik i seminarium dyplomowe, resztę zajęć rozdzielając między adiunktów i asystentów. Sprawy organizacyjne jednak, jak to zwykle na początku roku bywa, nie mogły pozostawać niezałatwione, kilka dni jej to zajmie.

 

Goście zjawili się jeszcze przed obiadem, zgodnie z założeniami, a że pogoda dopisywała, przyjęliśmy ich na tarasie. Mieliśmy w ten sposób jakąś kontrolę nad zachowaniem dzieci, biegającymi po ogrodzie. Basen na razie był dla nich zamknięty, niech się najpierw nieco zmęczą.

Lidka wyglądała na jakby odmłodzoną i weselszą niż ostatnio. Dlatego najpierw zapytałem ją o podsumowanie lata.

 

- Nieźle nam poszło, nie mogę narzekać – odparła. – Ale największe profity lato przynosi teraz gminie, a nie nam. U nas szczyty i doliny zaczynają się wyrównywać, co jest wielkim osiągnięciem, bo szczyty nie maleją, a poziom dolin rośnie. Oby tak dalej! Gmina natomiast jest tak mniej więcej trzy, cztery lata za nami. I u nich można zaobserwować pewną tendencję do wyrównywania, ale na razie rosną im przede wszystkim szczyty, doliny mniej.

- Niech się strefa zagospodaruje na dobre, a wtedy nawet doliny zapewnią im niezłe życie – zauważyła Dorotka.

- Oczywiście – Lidka zgodziła się z nią. – Parę lat jednak będą musieli poczekać. Na razie trwają inwestycje, działki budowlane zysku wielkiego nie dały, zgodnie z założeniami, ale dadzą go później. Tak samo w strefie, jak dotąd wielkiego dochodu z tego nie mają.

- To było zaplanowane – zauważyłem.

- Wiem, dlatego też mówię, że gmina najbardziej cieszy się z lata – Lidka była zgodna. – Te wpływy pozwolą im przetrwać do następnego sezonu, a co w tym okresie wpadnie ponad normę, to już czysty zysk. A mimo wszystko, wpada coraz więcej, choćby od nas. Widzę to chociażby po comiesięcznych deklaracjach podatkowych.

- W dziale promocji gminy mają dwóch młodych informatyków – odezwał się Romek. – Pomagałem im latem w napisaniu programu do wizualizacji osiąganych przychodów, z podziałem na poszczególne miesiące roku finansowego i rodzaje wpływów, z możliwością badania tendencji rozwojowych, czyli mogą wprowadzać prognozy w miejsce danych rzeczywistych. Bardzo ładne i przekonujące wykresy powstają. Dobry pomysł mieli.

 

- Czyli wszyscy zadowoleni – stwierdziłem filozoficznie.

- Nie bądź tego taki pewny – Lidka zaśmiała się ironicznie. – Na twoim miejscu nigdy nie zapominałabym o starej sentencji mówiącej, że jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny.

- Co masz na myśli? – zapytałem naiwnie.

- Jak mnie nie zabijesz, to ci opowiem.

- Przyrzekam, że wyjedziesz stąd bezpiecznie.

- Dobrze, spróbuję w to uwierzyć! Ministerstwo rozboju. Mówi ci to coś?

- Rozboju? Jeszcze nic. Co chciałaś tym powiedzieć?

- To co usłyszałeś. W piątek mieliśmy posiedzenie komisji. Wprawdzie nie na twój temat, ale kuluary nigdy nie zapominają. Któryś z regionalnych bonzów ukuł taki termin, mając oczywiście na myśli twój algorytm i walnął w szerszym gronie, że powinieneś pracować w ministerstwie rozboju, a nie rozwoju! Nie muszę chyba dodawać jak rechotali, bardzo z siebie zadowoleni.

- Pewnie nawet wiem z których regionów?

- Oczywiste, nie ma obawy pomyłki.

- Mówisz, że mi nie odpuszczają?

- Nie licz na to – pokiwała głową. – Zalazłeś im za skórę dogłębnie, a tego że wciąż jesteś niezależny, nie mogą ci darować. Trochę tak jak i mnie.

- Też zaczynasz mieć kłopoty? – zapytała Dorotka.

- A jakże! Wiesz, mój nimb nowości, świeżości, już się zużył. Przekonali się ponadto że nie mam zamiaru być jedynie kwiatkiem do kożucha i zaczynam stwarzać problemy, zadając niewygodne pytania. A to już zupełnie nie w smak starym wyjadaczom.

 

Nagle parsknęła śmiechem.

- Słuchajcie, na jednym z posiedzeń komisji pewien kretyn zawnioskował o dyscyplinarne pozbawienie mnie części diety poselskiej!

- Za co? – przerwałem jej.

- Oj tam, obdarzyłam go wiązanką godną jego intelektu, nieważne.

- I co?

- Zgodziłam się! Zaproponowałam też publicznie, aby całą sumę dać jego dzieciom. Niech sobie kupią główki od śledzi i zjedzą, by miały więcej rozumu niż tatuś!

- Ale wariujesz! – czułem się swobodnie. Przebywanie wśród tych ludzi było dla mnie odpoczynkiem.

- Zbyt hojna to ty nie jesteś. Przecież dowolny procent od zera wynosi zero! – zauważyła Dorotka. – Co ci winne jego dzieci?

- Ja mu dzieci nie robiłam. A o moich wtedy pomyślał? Niech więc i jego pociechy karmią się procentami od zera, skoro mają tak inteligentnego tatusia.

- I pomyśleć, że taką piękną rekomendację wystawiłem ci ostatnio Wacławikowi…

- Jackowi? A gdzieżeś go spotkał?

- Byliśmy przecież niedawno w strefie podkarpackiej…

- A… jasne. Jak też mogłam o tym zapomnieć. Bohaterowie dnia! Daliście wtedy czadu, przykrywając w telewizji nawet powód całej imprezy. Tego też nie są w stanie ci darować, miej się na baczności.

- Co ty mnie tak ciągle straszysz?

- Na pewno nie straszę – Lidka pokręciła głową. – Pamiętaj tylko, że zawiść w polskim wydaniu jest nieograniczona! Nie masz za sobą żadnej grupy, żadnej bandy i nikt cię nie uprzedzi o tym, że znalazłeś się właśnie w polu rażenia. Gdy nadarzy się okazja, wtedy wystrzelą i będziesz skończony! Nikt w dodatku po tobie nie zapłacze. Stado może się żreć między sobą, ale ty nie jesteś ze stada, więc zagryzą cię zgodnie, dopiero później będą walczyć między sobą. Na razie ty jesteś ich wrogiem zewnętrznym, więc zwierają szeregi i czekają na pretekst. A są cierpliwi, zapewniam cię.

- Niezła perspektywa – zauważyła Dorotka.

- Paskudna! – zgodziła się. – Prawdę mówiąc, mam już dość sejmu i tej całej otoczki, naprawdę! Zanim dojdzie się do jakichkolwiek konkretów, trzeba pogodzić tyle sprzecznych interesów…

- Można robić tak jak ja – wtrąciłem. – Przecinać węzły gordyjskie zamiast próbować je rozsupływać! Wzorem Aleksandra Wielkiego!

- Przez chwilę byłeś królem i tylko dlatego to ci się udało. Jeden, jedyny raz! Zaskoczyłeś towarzystwo, dlatego to przeszło. Spróbuj jednak powtórzyć taki manewr, a zobaczysz co się stanie. Nie radzę ci, naprawdę.

- Dobrze wiesz, że mi na tej posadzie niewiele zależy.

- Ale dopóki tam jesteś, możesz załatwić mnóstwo drobiazgów, które tym naszym wielkim działaczom przeciekają przez palce. Nie są godne ich uwagi, a bywają dokuczliwe. Skup się na nich, a wtedy sam będziesz zadowolony z efektów, niezależnie od chwili, kiedy stamtąd odejdziesz.

- W porządku, pomożesz mi w tym?

- Jeśli tylko zechcesz.

- Chcę!

- To weź nastaw tę swoją Kingę, aby mnie nie spławiała pod byle pretekstem, bo nie będę jej wciąż uniżenie prosić o możliwość rozmowy z tobą.

- Nie opowiadaj! Masz przecież do mnie numer bezpośredni.

- Z szacunku dla twojej funkcji staram się z niego nie korzystać, aby ci nie przeszkadzać.

- Niech będzie. Umawiamy się zatem, że Kinga otrzyma dyspozycje pozwalające ci na kontakt ze mną w dowolnym czasie, a w zamian będziesz moim cichym doradcą.

- Mogę być nawet głośnym – zaśmiała się. – Nie mam zamiaru kandydować w następnej kadencji, więc wszystkie ciche opinie spływają po mnie niczym po kaczce. Nie nadaję się do takiej polityki.

- Sprawdzimy twoje predyspozycje w praktyce – żartobliwie próbowałem ją zastopować.

Jednak to co w tym momencie usłyszałem, wyostrzyło moje zmysły.

- A my tak samo mamy swoją umowę! – pochwalił się Romek.

- Jaką znowu?

- Romek odchodzi z banku, pracuje tylko do końca roku – oznajmiła Dorotka.

- Naprawdę? Zdecydowałeś się? – spojrzałem na niego.

- Tak! Mówiłem ci kiedyś…

- Masz coś w planach?

- Konkretów nie mam, ale sondowałem kiedyś prezesa Zielonika, na co mi odpowiedział, że czeka niecierpliwie.

- To fakt – przyznałem. – Na mnie też podobno czeka. Tak mi co jakiś czas obiecuje.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Wbrew wielu opiniom błękitno krwistych, Zielonik jest niezłym wizjonerem w biznesie – stwierdziła Dorotka. – I bardzo solidnym. Działa na takich zasadach jak dawni kupcy, czyli jego słowo jest wystarczającą gwarancją. A słów na wiatr nie rzuca, przynajmniej ja się nigdy na nim nie zawiodłam.

- Zawieraliście jakieś umowy ustne? – zdziwiłem się.

- Wiele razy. Na spisywanie uzgodnień zwyczajnie brakowało czasu. Wiesz co? Zielonik jest teraz zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego poznaliśmy podczas balu bankowego. Wtedy mnie nie znał i nieco zlekceważył. Kiedy dałam mu kosza, a przy tym udowodniłam, że jestem lepsza w te klocki niż on, zmienił się diametralnie. Pamiętasz, że jeździł za mną na wykłady?

- Oczywiście! I próbował cię podrywać.

- Nie – zaprzeczyła. – Od tamtego czasu owszem, często prawi mi komplementy i jest bardzo miły, ale nie jest już myśliwym. Nie poluje na mnie. Kiedy rozmawiamy, a przecież nierzadko się z nim spotykam w banku, jestem tylko partnerką w rozmowach. I tak było nawet przed Alą, kiedy jeszcze nie był żonaty. Ta pamiętna sytuacja pod koniec balu czegoś go nauczyła, bo jest pojętnym gościem. Sam kiedyś przyznał, że pod wpływem pieniędzy zaczął zadzierać nosa niczym ci, którzy szybko skreślili go z listy znajomych. I właśnie dzięki mnie wrócił na ziemię. Zrozumiał, że nie tędy droga.

 

- W swoich strefowych zakładach też ma niezłe notowania – potwierdziła Lidka. – Nie jest specjalnie lubiany na zewnątrz, bo wyznacza wyższe standardy dla załóg niż inni oczekiwali. Zarówno płacowe jak też socjalne, podobnie zresztą jak i ja w Limanie. Pamiętasz, kiedyś ci mówiłam, że praca w Limanie jest marzeniem dla okolicznego ludu?

- Pamiętam. Płaciłaś więcej niż inni, fundowałaś tak zwane obrywy…

- Dalej to robię, a prezes ten sposób motywacji podchwycił, a nawet go rozwija.

- Przecież robił to i wcześniej. Te imprezy integracyjne dla swoich firm w Limanie, które finansował wcale nie skąpo…

- To nie tak – przerwała mi. – On się uczy od każdego i nie wstydzi się do tego przyznać. Teraz chce mnie wyprzedzić i namawia do sfinansowania budowy nowego przedszkola przy osiedlu, bo takie zaplecze zapewni mu lepszą stabilność kadry. Ludzie nie chcą przyjeżdżać na zapomniany koniec świata za pracą, a on potrzebuje specjalistów. Działki na budowę domu wprawdzie mają, ale co dalej?

 

- Powiedz mu, niech przyciśnie swoich dyrektorów by napisali dobry wniosek, a sam, osobiście, przyznam dofinansowanie z rezerwy ministerialnej, jeśli nie załapią się na któryś z programów wojewódzkich. Przecież to jest najlepsza droga do realizacji podobnych inwestycji! Brać gminę do spółki, pogadać z wójtem i jedziemy! To go nawet niewiele będzie kosztowało, nie licząc oczywiście starań i zabiegów. Dofinansowanie takich projektów sięga osiemdziesięciu procent wartości inwestycji. Można stworzyć cudeńko, jakiego nie ma w Europie. Z basenem na przykład, z salami do zajęć interaktywnych… Nie wiem zresztą co jeszcze, ja się na tym nie znam. Weźcie jakiegoś specjalistę od wychowania przedszkolnego i niech opracuje projekt wychowawczy przedszkola marzeń, a pieniądze się znajdą. I na projekt techniczny, i na realizację, i na wyposażenie. Dopóki jestem tu gdzie jestem. Zaszczep go takim pomysłem, a obydwoje na tym skorzystacie.

- No tak… trzeba się będzie pospieszyć.

- To nieuchronne – przyznałem. – Sam wyczuwam pewne kierunki wiatrów, chociaż wcale nie mam najlepszego węchu. Ale nawet te wiejące w kolegium mojego resortu, zbyt dobrych zapachów mi nie przynoszą.

- Nie przejmuj się – Dorotka udowodniła, że wciąż przy mnie trwa. – Zawsze możesz wrócić do banku. Ja cię przyjmę do pracy z radością!

- I to mi obniża ciśnienie w codziennych zmaganiach z ministerialną materią – zaśmiałem się, zadowolony z jej poparcia.

 

To było prawdą. Odkąd zamieszkaliśmy razem, mój stan zdrowia przestał się pogarszać. Przechodziłem regularne badania kontrolne najpierw w klinice obsługującej bank, teraz w poradniach obsługujących ministerstwo i w zasadzie nic się nie zmieniało. Brałem te swoje codzienne tabletki, tego stanu nie dało się już odwrócić, ale dawki, ku mojemu zdziwieniu, nie ulegały zwiększeniu. Taki był efekt posiadania zaplecza w postaci Dorotki i jej pieniędzy. Co nie znaczy, że nigdy nie miewałem stresujących problemów, a jakże. Szczególnie w pracy. Przyzwyczaiłem się jednak zbytnio ich nie roztrząsać, niezależnie od tego, czym mi groziły.

 

Problemy pojawiały się jednak coraz częściej. Cóż, takie jest życie. Poniedziałkowe kolegium resortu przyniosło mi nową niespodziankę, ale z tego powodu tętno wcale mi nie wzrosło.

Do naszych zwyczajnych, resortowych zadań, życie przyniosło nieoczekiwany dodatek. Nasi wschodni sąsiedzi nieoczekiwanie wprowadzili opłaty tranzytowe za przejazd obcych ciężarówek przez swoje terytorium w wysokości zbójeckiej. Do tego dołożyli uciążliwą, chociaż wyrywkową, szczegółową kontrolę stanu technicznego pojazdów oraz konieczności opłaty ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej w miejscowych firmach asekuracyjnych. Międzynarodowe ubezpieczenia straciły ważność. Dla aut osobowych stawki były wprawdzie mniejsze, ale w wysokości również bez precedensu.

W kraju podniosła się fala protestów, szczególnie ze strony firm przewozowych. Bo to w nich ta decyzja uderzała najbardziej. Musieliśmy jakoś zadziałać.

Kwestie transportowe w kraju nadzorował podsekretarz Adam Szangała, jednak to mnie Anna postanowiła obarczyć zadaniem przeprowadzenia rozmów i uzgodnień. To była jej decyzja, o którą nie zabiegałem i wcale nie była moim marzeniem. Nie powiedziała mi nawet dlaczego i skąd się wzięło takie postanowienie. Co prawda, nie miała obowiązku tego robić, ale czułem się wystawiony nieco do wiatru. A jeśli nie uda mi się niczego ugrać? Będę kozłem ofiarnym? Musiałem w dodatku przełknąć tę żabę podczas posiedzenia, kiedy o żadnych prywatnych pytaniach nie mogło być mowy. Suche ustalenia i nic więcej. Natomiast Szangała nawet nie krył uciechy, że to nie on musi jechać do Mińska i świecić tam oczami.

 

Pomagał mi później szczerze i usilnie, przedstawiając całą historię uprzednich umów jak też uzgodnień międzypaństwowych, bo przecież musiałem się jakoś do wyjazdu przygotować. Anna zleciła resortowi spraw zagranicznych awaryjne uzgodnienie mojej wizyty i z godziny na godzinę czekaliśmy na konkrety. Czasu więc nie mogłem marnować. Ustaliłem z Anną skład ekipy, Kinga dostała zadanie przedstawienie sytuacji liniom lotniczym, bo przecież niezbędne były miejsca w pierwszym potrzebnym samolocie, a ja w tym czasie uczyłem się wszystkiego o przewozach i nie tylko. Co nie oznacza, że wiele mi się później z tego przydało.

 

W środę rano wylecieliśmy do Mińska. Delegacja była oficjalna, więc na lotnisku powitał mnie przedstawiciel rządu, nawet nie starałem się zapamiętać kim jest. Ważne było to, że pojazdy z ambasady, którymi mieliśmy podróżować, miały być odtąd pilotowane przez ich służby, czyli poprzedzane samochodami uprzywilejowanymi. To było ważne, gdyż najpierw jechaliśmy do ambasady i dopiero stamtąd wybierałem się na rozmowy, a czasu nie pozostało aż tak wiele.

Po odświeżeniu się i krótkim spotkaniu z ambasadorem, oraz wykonaniu kilku głębszych oddechów, pojechaliśmy do tamtejszego resortu transportu, odpowiedzialnego za powstały bałagan. Jacyś funkcjonariusze powitali nas przy wejściu i pilotowani przez nich, o czasie dotarliśmy do celu, czyli gabinetu Walerija Worobiewa, pierwszego zastępcy ministra. Powitał nas niemal jowialnie, jeszcze w wielkim sekretariacie, po czym zaprosił do gabinetu. I tu, niemal od razu, nastąpił pierwszy zgrzyt.

 

Pan wiceminister zaplanował sobie, że usadzi nas przy długim, konferencyjnym stole, którego krótki bok przylegał do jego wielkiego biurka. Nie wiedział pewnie, że ja znam ten system. To było miejsce narad z podwładnymi! Pan i władca siedział na miejscu prestiżowym i honorowym, aby było wiadomo kto tu rozdaje karty. Reszta tłoczyła się w szeregu, po obu stronach stołu, mogąc się wypowiadać tylko wtedy, kiedy władca udzieli jej głosu. O nie! Nie ze mną takie numery!

Kiedy zachęcał nas uprzejmie do zajęcia miejsc, spokojnie spojrzałem mu w twarz.

- Panie ministrze! – powiedziałem po rosyjsku. – Nie jesteśmy tutaj petentami i nie będziemy siadać za stołem z miejscami dla pana podwładnych! Jeśli zorganizowanie rozmów na równym poziomie jest dla pana niemożliwe, to wracamy do Warszawy i tam też pana zapraszam! Zapewniam również, że nie będę próbował panu ubliżać, sadzając za stołem dla interesantów. Polski rząd, który tutaj reprezentuję, nie pozwala sobie na obrażanie oficjalnie przyjmowanych gości.

Rzucił się wtedy z zapewnieniami, że nie miał najmniejszego zamiaru nas obrażać, że za chwilę dołączy do pozostałych członków ich delegacji, którzy już usiedli po jednej stronie długiego stołu, ale pozostałem nieprzejednany. Kiedy zaś okazało się, że nie przygotowali innej sali do rozmów, wyszliśmy po prostu na korytarz.

Nasza delegacja składała się z sześciu osób. Tłumacz, stenotypistka, jakiś spec nie wiem od czego, dyrektor departamentu transportu międzynarodowego w naszym resorcie i jakiś z resortu spraw zagranicznych. Niemniej to ja byłem szefem zespołu i decydowałem o wszystkim jednoosobowo. Całą też odpowiedzialność za zerwanie rozmów wziąłem na siebie.

- Uspokójcie się! – zapewniałem. – Zaraz i tak po nas przyjdą.

Mieliśmy wprawdzie wracać do ambasady, ale któryś z doradców Worobiowa poprosił nas na chwilę do pokoju wypoczynkowego, czy też socjalnego, nie wiem nawet jak to nazwać. Podano nam herbatę i kawę w termosach, jakieś przekąski, ale nikt się na to nie rzucał. Czekaliśmy.

Po niecałych czterdziestu minutach poproszono nas do sali, gdzie można było rozmawiać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie było to łatwe. Koronnym argumentem partnerów był fakt, że polscy kierowcy jeżdżą po ich drogach głównie w tranzycie, czyli do Rosji. Oni z tego niczego nie mają, oprócz konieczności utrzymywania dróg oraz niwelowania szkód środowiskowych. A ile to kosztuje, powinniśmy dobrze wiedzieć, skoro u siebie realizujemy program budowy autostrad. Koszty są podobne i tak samo podobne jest zanieczyszczenie środowiska z tego powodu. Podkreślali przy tym, że zwiększone opłaty nie obejmują transportu docelowego miejscowego. Pojazdy realizujące przewozy do firm białoruskich miały być z nich zwolnione, ale już ubezpieczenie obowiązywało ich tak samo.

 

Odpowiedziałem, że nie mogą oczekiwać braku reakcji z naszej strony, czyli zgodnie z zasadą wzajemności, wprowadzimy dla ich kierowców podobne opłaty, oraz odpowiednie wymagania techniczne jak też ubezpieczeniowe, a wtedy znikną z naszego rynku kompletnie. Będzie to dla ich gospodarki znacznie większą stratą niż zyski z wprowadzonej opłaty i kontroli wymagań technicznych. Nasi przewoźnicy wciąż odnawiają park maszynowy, mają coraz lepsze i sprawniejsze maszyny, w przeciwieństwie do ich Kamazów, więc przyciśniemy ich normami i wtedy się okaże, kto bardziej zatruwa środowisko. Poza tym, wiele stracą wizerunkowo, nie tylko po naszej, europejskiej stronie, ale tak samo u wschodnich sąsiadów. Jest to przecież utrudnienie dla naszej wymiany handlowej z Rosją, z czego muszą chyba zdawać sobie sprawę.

- Jeśli nawet macie ciche poparcie rosyjskich władz, to tamci biznesmeni wcale wam tego nie wybaczą, chyba w to nie wątpicie! – dołożyłem na koniec z wielką pewnością siebie.

 

Próbowali szermować argumentem, że ich kierowcy są prześladowani przez polską policję, ale nie dałem się w to wciągnąć.

- Pan wybaczy! – nie wytrzymałem i zupełnie wbrew przyjętym zwyczajom, bezpośrednio zwróciłem się do gościa, reprezentującego ich resort spraw wewnętrznych. Był w składzie delegacji, chociaż nie rozumiałem dlaczego. – O takich sprawach możemy dyskutować bardzo długo, gdyż mam całkiem pokaźny arsenał osobistych doświadczeń w tym zakresie. Proszę więc nie powoływać się na takie zjawiska! Byłoby panu przykro usłyszeć jak się zachowują funkcjonariusze miejscowej milicji w stosunku do polskich kierowców. Mam w tym temacie osobiste doświadczenia z czasów, kiedy nie byłem jeszcze wiceministrem i żaden immunitet mi nie przysługiwał. Polską policję też znam i bywa, że sam miewam z nią kłopoty, nawet obecnie. To wszystko ma się jednak nijak do tematyki naszych rozmów. Nie po to tu przyjechałem i nie zamierzam bezsensownie tracić czasu!

 

Prawie dwie godziny straciliśmy na podobnych przepychankach, które nie posunęły nas w rozwiązaniu problemu ani o centymetr. Dlatego też, kiedy tłumacz podsunął mi karteczkę z tekstem bym wnioskował o przerwę, nie wahałem się ani chwili. Worobiew przystał na propozycję niemal z ochotą i na chwilę mogliśmy odetchnąć.

 

Tym razem byli przygotowani. Zaserwowano nam bogato zastawiony szwedzki stół, bo rzeczywiście, byliśmy już głodni. Była też okazja, aby członkowie delegacji porozmawiali z odpowiednikami nieco mniej oficjalnie, a z tego co się zorientowałem, wszyscy z naszych doskonale znali język rosyjski. Tak być powinno i tak było. Nikt nie czuł się tutaj obco.

Przygotowałem sobie talerzyk i spokojnie podszedłem do wolnego stolika, zupełnie się nie spodziewając, że Worobiew do mnie dołączy. Z podobnym zestawem na talerzu. Chciałem spokojnie przemyśleć dotychczasowy przebieg dyskusji, ale mi nie dano.

- Mogę panu towarzyszyć? – zagaił.

- Ależ proszę! – uśmiechnąłem się. – Pan jest tu gospodarzem!

- Nie tutaj! – zaprotestował. – To jest zona neutralna – mitygował mnie. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie żalu…

- Do pana? Dlaczego mam mieć? Doskonale rozumiem, że ma pan jakieś swoje wytyczne, tak samo jak mam je i ja. Nie przyjechałem tu reprezentować poglądów Tomasza Baryckiego, lecz interesy polskiego rządu. Pan reprezentuje inne interesy i to jest dla mnie zrozumiałe. Szkoda tylko, że nie chcecie ustąpić ani o jotę, nie sądziłem, że rozmowy międzysąsiedzkie będą aż takie trudne.

 

- Doskonale pan mówi po rosyjsku – nieoczekiwanie zmienił temat. – Bywał pan w naszym kraju?

- Kiedyś tak, chociaż najczęściej przejazdem. Przez kilka lat pracowałem w Moskwie, później sporo jeździłem po krajach na wschód od naszej granicy.

- W misjach dyplomatycznych? – ciągnął.

- Nie, zajmowałem się przede wszystkim handlem. Z kilkoma waszymi firmami również, ale to dawne dzieje. Nie wiem nawet czy jeszcze istnieją.

- Ma pan akcent moskiewski, to się daje zauważyć.

- W Moskwie brano mnie najczęściej za Litwina ze wzglądu na pewną twardość wymowy, nieważne zresztą. Co pan minister zaproponuje na po przerwie? – wróciłem do tematyki rozmów.

- A cóż nowego mogę panu zaproponować?

- Tego nie wiem. Powstaje zatem pytanie, czy w takiej sytuacji istnieje sens ponownego siadania do stołu. Chociaż leciałem do was pełen nadziei na jakieś porozumienie.

- No cóż… Nie jesteśmy krajem tak bogatym jak wy, nie mamy dotacji z unii europejskiej, musimy sami sobie jakoś radzić.

- Staram się to zrozumieć, ale proszę mi powiedzieć, dlaczego z takich opłat są zwolnione pojazdy rosyjskie? Według mnie bardziej zanieczyszczają środowisko, zużywają więcej paliwa, mają mniejszą ładowność… Dlaczego traktujecie nas tak nierówno?

- Przecież nie jest dla pana żadną tajemnicą, że nasze ogólne porozumienia gospodarcze z Federacją Rosyjską są oparte na innych zasadach niż relacje z pozostałymi krajami w Europie. Wy też inaczej traktujecie firmy niemieckie, a inaczej z mojego kraju.

 

Odbił piłeczkę, spróbowałem więc jeszcze raz zagrać znaną już kartą.

- Panie ministrze! Na pierwszy rzut oka ma pan rację. Na dzisiaj. Wyrównacie, albo co najmniej złagodzicie bilans. Na jak długo? Tożsame opłaty z naszej strony będą dla waszych przewoźników nie do przełknięcia! I obydwaj doskonale o tym wiemy. Mają zbyt stary i nieekonomiczny tabor, aby konkurować z nowoczesnymi pojazdami z zachodu. Czyli to źródło wpływów podatkowych będziecie musieli wyzerować. I co potem? Co będzie jutro i pojutrze? Nowe opłaty?

- Według mnie, wszystkie pańskie wyliczenia zupełnie nie przystają do rzeczywistości. Dysponujemy własnymi prognozami, które zupełnie inaczej naświetlają sytuację.

- Nie zapytam kto je sporządził, bo musiałbym użyć słów niestosowanych w dyplomacji – westchnąłem. – Wie pan co? Zdradzę panu pewien sekret, chce pan?

- Ależ proszę! – zaśmiał się.

Postanowiłem wyciągnąć z kieszeni asa.

- W ramach przygotowań do rozmowy z panem, przestudiowałem wiele wypowiedzi pana prezydenta waszej republiki, szczególnie tych z ostatniego okresu. I naprawdę, w żadnym z nich nie znalazłem zaleceń, aby zaognić stosunki sąsiedzkie z Polską. Czyżbym czegoś nie zauważył? Czy coś przeoczyłem? Może pan minister mi to potwierdzić?

- Ależ oczywiście! Nie jest naszym zamiarem utrudnianie wzajemnych relacji. Przeciwnie, naszym celem jest dobrosąsiedzka współpraca.

- Rozumiem. Szkoda jednak, że nie mamy możliwości zapoznania się bezpośrednio ze stanowiskiem pana prezydenta w tej sprawie.

- Uważa pan, że byłoby inne niż to, które panu przedstawiam?

- Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że pan prezydent bardziej kompleksowo rozpatruje każdą sytuację i być może znalazłby lepsze wyjście z sytuacji, niż wzajemne boksowanie się. To naszym krajom nie służy. Stracimy na tym i my, i wy. Zyskają inni, wciskając się w wolną przestrzeń, takie są realia dzisiejszych czasów.

 

- Mogę zapytać sekretarza, czy pan prezydent znalazłby dla pana chwilę czasu – zaśmiał się nieco sztucznie.

- Szkoda pańskich starań – westchnąłem. – Nie bywa tak w dyplomacji, by prezydenci znajdowali czas dla byle wiceministrów. Nawet wtedy, gdy przyjechali z sąsiedniego kraju.

Jeszcze przez kilka minut prowadziliśmy podobny dialog bez większego rezultatu, po czym przeprosił mnie i wyszedł gdzieś na chwilę. Kiedy powrócił, zaproponował rozmowę na temat budowy infrastruktury nowego przejścia granicznego, przy tym bez udziału pozostałych członków zespołów.

 

Nie wiązało się to z podejmowaniem ważnych decyzji, chodziło bardziej o ustalenie kroków wstępnych i składu ogólnego komisji wspólnej, która miała się zająć opracowaniem szczegółowego planu działań. Te rozmowy były łatwiejsze, gdyż unia miała dofinansować całą inwestycję, czyli mogłem tutaj stawiać pewne wymagania. Dlatego zgodziłem się na taką propozycję aby jakoś rozładować napięcie. Skoro nie możemy osiągnąć podstawowego celu, osiągnijmy chociaż jakiś postęp w tym, co uzgodnić możemy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szło nam całkiem nieźle. Zaakceptował moją wizję ustalania procedury, gdyż wsparłem się przy tym regułami unijnymi, które mógł poznać z dowolnego źródła. Chociażby z samej Brukseli. Nic tutaj nie było tajne, wszystkich obowiązywały takie same zasady. I kiedy dochodziliśmy już do ostatecznych ustaleń w tej kwestii, właściwie gotowego komunikatu z tej części rozmów, jakiś człowiek podszedł bliżej i podał mu karteczkę. Worobiew przeprosił mnie, przeczytał, po czym wrócił do rozmów, jakby nigdy nic. Ale mnie coś tknęło i tym razem nie potwierdziłem jego gotowości do zakończenia ustaleń w tym zakresie.

- Panie ministrze! Pan pozwoli, że skonsultuję jeszcze nasze ustalenia przed ogłoszeniem wspólnego komunikatu, dobrze?

- Tak? Skoro jest to panu niezbędne… – wbił mi małą szpilkę po czym zastrzelił swoją wiadomością.

- Panie ministrze, pan prezydent republiki jest gotów poświęcić panu kilkanaście minut, ale wyłącznie panu. Bez obecności kogokolwiek innego. Zostanie pan zawieziony na miejsce i odwieziony później do ambasady. Proszę jednak zachować pełną poufność i nie powiadamiać nikogo o tym spotkaniu. Dotyczy to również pozostałych członków waszej delegacji. Oprócz tego, na dole budynku czeka na nas grupa dziennikarzy, musimy więc przedstawić im rezultaty dotychczasowych rozmów. Z wyłączeniem tematu, o którym wspomniałem. Czy pan zaakceptuje takie warunki?

 

- Mam inną możliwość?

- Nie, raczej nie. Upublicznienie informacji o spotkaniu z panem prezydentem spowoduje, że do niego nie dojdzie, a wtedy będzie to dla pana bardzo niewygodne dyplomatycznie.

- To prawda – przyznałem po chwili namysłu. – Co w takim razie mamy powiedzieć dziennikarzom? Moim zdaniem nie osiągnęliśmy zadowalających postępów, proponuję więc ustne przekazanie krótkiej informacji, że rozmowy trwają, ale zostały zawieszone do jutra i to wszystko.

- Akceptuję taką formę, jak i treść. Czy w tej sytuacji możemy podać taki komunikat jako wspólny?

- Tak, zgadzam się, ale mam jeszcze jedno pytanie. Co mogę powiedzieć pozostałym członkom naszej delegacji?

- Na razie proszę ich o niczym nie informować. Pozostałe sprawy ustali pan z sekretarzem pana prezydenta.

- Dobrze, zgadzam się i na to – odparłem po chwili pewnego wahania.

 

Kiedy wsiadłem do eleganckiej limuzyny z niebieską „migałką”, jak nazywają na wschodzie pojazdy uprzywilejowane, w towarzystwie muskularnego pana w przyciemnionych okularach, który nie miał zamiaru się przedstawiać, ogarnęły mnie małe wątpliwości. Co ja naprawdę robię? Miałem umocowanie rządowe do rozmów z wiceministrem, ale nie do rozmowy z prezydentem! Po powrocie będę musiał sporządzić o tym informację, ale czy zostanę za to pochwalony? A jak premier uzna, że złamałem zakaz kontaktowania się z nim? Chociaż… oni też pewnie nie będą rozgłaszać, że prezydent przyjął byle wiceministra…

Cholera wie co z tego wyjdzie. Ale czy mogłem postąpić inaczej? Jeśli trafiła się okazja…

 

Samochód wyjechał poza miasto i wyłączył sygnał dźwiękowy. Wreszcie zapadła cisza aż mi w uszach dzwoniło. Po chwili, niespodziewanie zjechaliśmy z głównej drogi na wąską, nie oznakowaną dróżkę, prowadzącą przez gęsty, sosnowo – brzozowy las. Nawierzchnię miała jednak równiutką jak stół, sunęliśmy więc niczym motorówka na wodzie przez jeszcze kilka kilometrów. Wtedy samochód zwolnił i zaraz się zatrzymał. Posterunek przy bramie musiał ją otworzyć.

Kiedy wysiadłem, podszedł do mnie jakiś mężczyzna, przedstawił się jako sekretarz prezydenta i uścisnęliśmy sobie dłonie. Mężczyzna wprowadził mnie do środka eleganckiej, ogromnej daczy, otworzył jakieś drzwi i zaanonsował. Sam nie wszedł dalej, lecz uprzejmym gestem pokazał, abym to zrobił sam. A kiedy przekroczyłem próg, drzwi się zamknęły.

 

Prezydent republiki, wąsaty bat’ka, znany z fotografii na całym świecie, siedział w fotelu salonu, niedaleko płonącego kominka. Ubrany był, powiedziałbym po domowemu. Nie znałem się na spodniach, tutaj potrzebna byłaby jakaś kobieta, ale wzorzysty sweter rzucał się w oczy. Na pewno nie wełniany, ale nie miałem pojęcia z jakiej przędzy. Znając pobieżnie wschodnie wyroby w tej materii, najlepsze zresztą na całym świecie, nie miałem wątpliwości, że ma na sobie najlepszą markę. Niekoniecznie reklamowaną w telewizji. Tym bardziej, że na nogach miał futrzane, syberyjskie kamasze, takie za kostki. W nich nogi nie miały prawa mu zmarznąć.

 

Kiedy go pozdrowiłem, podniósł się z fotela i skierował w moją stronę.

- Proszę, proszę, mamy zatem gościa! – wyciągnął rękę.

Przedstawiłem się pełnym zestawem informacji o sobie, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie. Nie odpowiedział taką samą prezentacją, uznał ją pewnie za zbędną.

- Pan jest pierwszym zastępcą ministra? – upewniał się tylko.

- Tak – potwierdziłem krótko.

- To ilu tych wiceministrów macie w resorcie?

- Oprócz mnie jest jeszcze sześciu – odparłem swobodnie. Dziwne, ale nie czułem przy nim onieśmielenia.

- Rozbudowaną macie biurokrację – odrzekł. – Proszę usiąść! – gestem dłoni wskazał fotel przy niskim stoliku, na którym stała patera z owocami. – Zrobię panu herbatę, napije się pan?

- Z przyjemnością – odparłem, zajmując wskazane miejsce. – Ale to nie jest aż tak wielka biurokracja – zaoponowałem, wracając do tematu.

 

Po prawej stronie kominka stał wielki samowar. Prezydent z dużą wprawą przygotował dwie filiżanki napoju, po czym jedną z nich postawił przede mną. Nie przestawał przy tym rozmawiać.

- Czym pan uzasadni swoją tezę?

- Zakresem zadań, jakimi się zajmujemy. Proszę zwrócić uwagę, że nasze ministerstwo ma ponad trzydzieści departamentów zajmujących się każdą dziedziną infrastruktury państwowej. U nas nie ma oddzielnych ministerstw budownictwa, komunikacji, łączności, gospodarki morskiej czy też żeglugi, oraz pochodnych. Wszystkie ich zadania wypełnia jeden resort. Przez nasze ręce przechodzą ponadto wszystkie fundusze rozwojowe, nad podziałem których pełnimy nadzór. Wszyscy podsekretarze stanu mają co robić, zapewniam pana prezydenta!

- No tak… – usiadł naprzeciwko. – W takim razie wasz minister powinien mieć rangę co najmniej wicepremiera.

 

- To akuratnie jest pani, ale zgadzam się z panem prezydentem. Jej ranga jest duża i być może niedługo tak się stanie, że zostanie wicepremierem. W kwestiach gospodarczych rzeczywiście, wszystkie nici skupiają się w naszym resorcie, więc waga naszych działań i odpowiedzialność jest ogromna.

- No tak, tak… Długo pan pełni swoją funkcję?

- Nie, zaledwie od kilu miesięcy. Ale wcześniej przez ponad rok byłem doradcą pani minister, mogę więc powiedzieć, że jakieś tam doświadczenie mam.

- To słuszna droga – zauważył. – Proszę, nie słodzi pan? – podsunął mi kryształową cukierniczkę.

- Nie, dziękuję. Odzwyczaiłem się od cukru.

- Cywilizacja? – zaśmiał się.

- Nie tylko – skosztowałem naparu. – Cukier zabija ten właściwy aromat, który panu udaje się wydobyć z surowca. Bardzo przyjemna herbata i bardzo smaczna. A samowar śliczny!

 

- Proszę, proszę! Pan z Polski jest taki uprzejmy… A ja już myślałem, że polskie babcie naprawdę straszą mną wnuki wieczorami, kiedy te nie chcą iść spać.

- Pan prezydent raczy żartować – odparłem swobodnie. – Nie spotkałem się dotąd z takim stwierdzeniem, nawet wypowiedzianym żartobliwie. Nie, nie! Taka opinia jest nieprawdziwa i nie ma miejsca.

- Przecież nie powie pan, że wasze gazety pisują o mnie pozytywnie.

- Powiem więcej, pisują w ogóle bardzo mało, nad czym ja osobiście ubolewam.

- Dlaczegóż to? – spojrzał ze zdziwieniem.

- Przecież jesteśmy sąsiadami! Chcemy tego czy nie, to i tak mamy wspólną granicę. Wielu naszych obywateli ma rodziny po jej drugiej stronie, rodziny które chcą się od czasu do czasu odwiedzać, spotykać, wypić razem herbatę i tak dalej…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Ktoś im tego broni?

- Formalnie nie, ale zawsze jest tak, że można coś ułatwiać, albo utrudniać.

- A czym wam utrudniam takie odwiedziny, co? – rzucił nieprzyjaźnie.

- Panie prezydencie…

- Chwileczkę! – przerwał mi ostro. – Wasza, polska organizacja próbuje demonstrować jawnie nielojalność wobec władz miejscowych i mamy to tolerować? Wy takie zachowania u siebie tolerujecie?

- Panie prezydencie…

- Nie skończyłem jeszcze! Z Niemcami jesteście w jednym sojuszu, niby się przyjaźnicie, ale na istnienie mniejszości polskiej wam nie pozwalają, a i organizację mniejszości niemieckiej próbujecie pacyfikować, że bądź zdrów! Jakoby z powodu braku wzajemności. Czyli wam wolno, a mnie już nie?

- Panie prezydencie, mogę coś powiedzieć?

- Niech pan mówi! – zamilkł wreszcie.

 

- Ja tej tematyki w ogóle nie znam i nie potrafię się ustosunkować do pańskich stwierdzeń. Wspominając kwestię odwiedzin, miałem na myśli problemy techniczne z tym związane, czyli rozbudowę przejść granicznych, by stwarzały zarówno odpowiednie warunki pracy dla funkcjonariuszy państwowych, wykonujących swoje obowiązki, jak też ułatwiające naszym obywatelom podróż oraz cywilizowane przejście wymaganych procedur. To chyba leży we wspólnym interesie, mam nadzieję.

- To jest oczywiste… – uspokoił się nieco, a wtedy pozwoliłem sobie na więcej.

- Z tego co się natomiast orientuję, żadne władze mojego kraju nie podważały nigdy faktu, że wszyscy członkowie, jak to pan prezydent był uprzejmy określić, polskiej organizacji, są obywatelami republiki białoruskiej! I jako jej obywatele są zobowiązani podporządkować się prawu miejscowemu. Ja się nie spotkałem z inną interpretacją!

- A co wypisują wasze gazety? Co opowiadają w telewizji?

- Przepraszam pana prezydenta, ale polski rząd nie kontroluje treści gazet, przez co sam miewa czasem kłopoty. Czasy kontroli publikacji przeszły u nas do historii. Instytucja cenzury nie istnieje, dlatego rząd nie posiada żadnych instrumentów, aby wpływać na treść artykułów zamieszczanych w niezależnych wydawnictwach.

- Powiedzmy… – mruknął, wyraźnie niezadowolony – No dobrze. Czyli według pana, wasze babcie nie straszą mną dzieci, a gazety pisują o nas zbyt rzadko. Bilansując, co tak naprawdę chciał pan przez to powiedzieć? – wrócił do poprzedniego tematu.

 

- Nie wiem jak to określić… – byłem nieco skonfundowany. – Zastrzegając, że teraz prezentuję stanowisko swoje, a nie rządu, wolałbym spotykać w prasie więcej informacji o różnych wspólnych działaniach i niekoniecznie tylko gospodarczych. To może być rywalizacja sportowa i to niekoniecznie na najwyższych szczeblach, może prezentacje kulturalne, muzyka, teatr czy balet. Przecież aby się dobrze rozumieć, wypadałoby lepiej poznać sąsiada!

- Banały pan opowiada – wtrącił lekceważąco. – Zachłysnęliście się tym zachodem, bo dał wam parę euro i teraz udajecie, jak to się z wami liczą. Jacy jesteście tam ważni!

- Krzykaczy można spotkać pod każdą szerokością geograficzną i nie jest to tylko polska specyfika – odparłem. – Zawsze są głośni, więc się wydaje, że mają wielkie znaczenie. Ale niekoniecznie tak jest. Widzi pan prezydent, dopóki nie znałem wschodu, też różnie o nim myślałem, gdyż propaganda wrogości jest dość skuteczna. Chociaż i na nią jest sposób.

- Zmienił pan poglądy? Od kiedy?

 

- Od czasu mojego pierwszego pobytu w Rosji. Poznałem wtedy miłych i uprzejmych ludzi, ciekawych świata, gotowych bezinteresownie pomagać… A był to czas, kiedy w polskich gazetach Moskwę przedstawiano jak Nowy Jork z czasów prohibicji. Czyli strzelaniny na ulicach, wszędzie rozboje i przestępczość. A ja chodziłem codziennie po tamtych ulicach i ani razu nikt do mnie nie strzelił. Ani w moim otoczeniu. Taka była rzeczywistość.

- Nie trafił pan na rozliczenia! – roześmiał się.

- Jednak przez kilka lat to testowałem! – odpowiedziałem mu podobnie żartobliwie. – A moi znajomi robili wielkie oczy, kiedy dowiadywali się, że tam mieszkam. Niemal zawsze słyszałem, że nie mieliby takiej odwagi.

- No dobrze, miał pan szczęście… to z czym pan do nas dzisiaj przyjechał?

- W sensie celu przyjazdu? Główną kwestią jest nowe rozporządzenie w sprawie opłat i warunków tranzytu do Rosji, ale też sprawa przebudowy przejścia granicznego staje się coraz bardziej pilna. Powinniśmy powołać wspólną komisję specjalistów, którzy zajmą się trudnymi uzgodnieniami spraw techniczno - organizacyjnych.

 

- Komisję powołujcie, a opłaty musimy wprowadzić, bo utrzymanie dróg też kosztuje. Naszych również! Powinien pan o tym wiedzieć.

- Wiem, panie prezydencie, jednak w takiej sytuacji będziemy zmuszeni do potraktowania waszych kierowców odpowiednio.

- A niby jaką krzywdę im zrobicie? I tak płacą za przejazdy waszymi autostradami kolosalne pieniądze!

- Za autostrady płacą wszyscy, nasi kierowcy również, czyli panuje równość. A wasi nie płacili za przejazd drogami krajowymi, a teraz będą musieli to robić. Proszę mnie zrozumieć, nie będziemy mieli innego wyjścia! To z kolei spowoduje, że wypadną z rynku przewozów, ich usługi staną się zbyt drogie dla spedytorów.

- Skąd ta pańska pewność?

- Ona wynika ze struktury taboru. Nasi przewoźnicy zainwestowali niemałe pieniądze w nowoczesny park samochodowy. W dzisiejszej sytuacji jest to jeden z najlepszych w Europie. Ale zakupili go na kredyt, który muszą spłacać w terminie. Podyktują więc takie stawki, że wasi kierowcy ich nie wytrzymają, nawet przy waszym tanim paliwie. Moi specjaliści mają przygotowane prognozy i prezentacje, uwzględniające sytuację, kiedy będziemy zmuszeni wprowadzić równoważne retorsje w opłatach. Bo tak się stanie, jeśli się nie porozumiemy.

- Odważycie się?

- Nie będziemy mieli innego wyjścia. Tym bardziej, że wasze rozporządzenie zwalnia z opłat przewoźników rosyjskich, co jest jawną dyskryminacją drugiego sąsiada.

- Dla nich też wprowadzicie opłaty?

- Tego nie wiem, na razie nie analizowaliśmy takiej możliwości.

 

Był to blef, cały departament transportu od kilku dni ślęczał nad tym zagadnieniem.

- No dobrze… A co by pan teraz zrobił będąc na miejscu Worobiewa? Co by mi pan zaproponował, będąc moim podwładnym?

- Przede wszystkim zawieszenie terminu wprowadzenia tych postanowień w życie. Następnie konsultacje międzyrządowe w celu wypracowania wspólnego stanowiska.

- Które będą się ciągnęły przez dziesięć lat?

- Przepraszam, pan prezydent pytał o moje zdanie…

- Rozumiem, rozumiem… – uśmiechał się. Wstał, podłożył drew do kominka, po czym spojrzał w moją stronę. – No cóż, koniaku nie mam, więc pana nie poczęstuję, ale mam za to nasz, swojski kwas chlebowy. Skorzysta pan z propozycji?

- Bardzo chętnie! – odpowiedziałem.

 

Bat’ka znowu osobiście się zakrzątnął i po chwili na stoliku znalazł się dzbanek z lekko brunatnym napojem i dwie wysokie szklanice. Napełnił je osobiście, po czym gestem dłoni zachęcił do spróbowania zawartości. Napój był naprawdę smaczny.

- Pyszne! – pochwaliłem.

- I po co wam ta cała coca cola? – zapytał retorycznie. – Mamy swoje, słowiańskie napitki, sprawdzone i uznane receptury wszelakiego jadła, po co więc promocja czegoś odległego? Nieznanego naszej tradycji i naszej ziemi?

- Zgadzam się z panem prezydentem. Bardzo chętnie poznam też nazwę producenta tego napoju, by kupić od niego jakąś partię, chociażby dla własnego użytku.

- Zbyt dużo pan by chciał! – roześmiał się.

- Dlaczego?

- A po co to panu?

- Przed awansem do struktur rządowych, byłem współwłaścicielem firmy, której byłoby to bardzo przydatne.

Roześmiał się głośno i swobodnie.

- No dobrze, zapyta pan później mojego sekretarza. Jeśli panu powie, to ja się zgodzę.

- Dziękuję panu prezydentowi. Muszę też wyznać, że w moim domu jadamy przede wszystkim potrawy tradycyjne. Pani, która prowadzi nasz dom jest świetną specjalistką w dawnych tematach kuchennych.

- To jest ta sama pani, którą parę miesięcy temu ratował pan w Lidzie z rąk bankowych oprawców? – rzucił swobodnie, a ja zdrętwiałem.

 

- O! Zdaje się, że zostałem zdekonspirowany…

 

Śmiał się tak wesoło, jakby usłyszał najlepszy dowcip.

Mnie jednak do śmiechu nie było. Szczęka opadła mi jeszcze niżej, kiedy sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej plik banknotów. Było to pięć sztuk studolarówek, które demonstracyjnie przeliczył, po czym wyciągnął dłoń z nimi ku mnie.

- Proszę! – powiedział. – Zwracam to panu i proszę nie próbować więcej korumpowania naszych funkcjonariuszy! Rozumie pan? Proszę je zabrać! To są pańskie, brudne pieniądze!

Miał minę kata, więc wziąłem, co innego mogłem zrobić?

- Panie prezydencie… – głos mi drżał nieco, ale musiałem zmienić temat. – Czy mógłbym mieć do pana prośbę?

- Co znowu? – wpatrywał się niechętnie.

- Zbliża się święto zmarłych, kiedy tradycyjnie w Polsce ludzie odwiedzają groby swoich bliskich…

- Jest taki okres – potwierdził. – Pozwalamy wtedy waszym obywatelom nawet na wjazd bez wiz.

- Właśnie… a czy możliwym jest przedłużenie tego okresu? Siedem dni to trochę mało, można by rozładować tłok na przejściach…

- A ile by pan chciał?

- Uważam, że czternaście dni byłoby dobrze przyjęte przez naszych obywateli.

Pokiwał głową po czym odrzekł. – Zastanowię się, czy warto.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W ambasadzie czekano na mnie z niepokojem, ale nikomu nie chciałem opowiadać gdzie mnie wywieźli. Zamknąłem się tylko z ambasadorem w jego gabinecie, zdając mu relację ze spotkania.

 

Ochroniarze bat’ki nie sprawdzali mnie pod kątem posiadania broni, chociaż nie wątpiłem, że przez jakąś bramkę gdzieś musiałem przechodzić. I w przypadku podejrzeń zrobiliby to. Tak jednak nie było, a że zachowałem przytomność umysłu, to jeszcze w samochodzie włączyłem w swoim bankowym telefonie funkcję dyktafonu. I całą rozmowę z prezydentem nagrałem. Nie da się ukryć, że sprzęt bankowy był o klasę lepszy niż ten, który przysługiwał mi oficjalnie, jako sekretarzowi stanu w polskim rządzie. Ambasador był zachwycony jakością nagrania.

 

Zaraz też wezwał kogoś, prawdopodobnie oficera wywiadu, wolałem się jednak nie upewniać. Gość po uzyskaniu mojej zgody skopiował nagranie, sprawdził jego kompletność, po czym zalecił mi skasowanie oryginału. I to w jego obecności, co też wykonałem.

Odpowiadało mi to. Było rzeczą oczywistą, że po powrocie będę musiał sporządzić notatkę dotyczącą spotkania i ogólnej treści rozmowy, ale w tej sytuacji nikt nie będzie mnie już nachodził. Służby będą miały materiał kompletny, więc dadzą mi spokój. Gorsze natomiast było to, że w temacie mojej wizyty, nic nie posunęło się do przodu. Żadnej obietnicy nie uzyskałem i nic nie wskazywało na to, że takowa będzie. Chyba przyjdzie mi wyjechać z pustymi rękami.

Pod pretekstem zmęczenia, szybko pożegnałem ambasadora i udałem się do hoteliku ambasady. Dzień był zbyt obfity w wydarzenia.

 

Leżąc później na swoim łóżku, biłem się z myślami, gdyż sen nie przychodził. Co on, do jasnej cholery, chciał mi powiedzieć tymi dolarami? Że kontroluje wszystko? Że ma służby sprawniejsze niż nasze? A niby do czego było mi to potrzebne? Jeśli uważał, że w czymkolwiek ustąpię teraz podczas negocjacji, to się grubo pomylił! Teraz na pewno nie ustąpię! Tym bardziej, że nasze służby mają nagranie i na pewno zostanę zapytany o tamtą sytuację, to nie będzie tajemnicą, ani hakiem na mnie. Dobrze, że Anna pokierowała mną wtedy i wyjeżdżałem za wiedzą resortu spraw zagranicznych. Przynajmniej za to nie skopią mi rzyci…

 

Strategię dalszych rozmów, w ramach zespołu, ustalaliśmy dopiero przy śniadaniu. Temat przebudowy przejścia był ważny, przekazałem więc dyrektorowi departamentu transportu dotychczasowe ustalenia z Worobiewem, po czym wydałem zalecenie dokończenia uzgodnień. Ja się z tego wyłączałem, pozostawiając sobie temat nękania ich sprawami tranzytu. Jeśli rozmowa nie będzie przynosiła efektu, jeszcze dzisiaj mieliśmy wrócić do kraju. Ambasada trzymała rękę na pulsie i kwestie miejsc w samolocie miały być pod kontrolą, nawet gdyby trzeba było opóźnić wylot samolotu.

Tak zdeterminowani, pojechaliśmy do ich ministerstwa, oczywiście w asyście „migałek”.

 

Początkowo nic nie zapowiadało zmian. Przypomnieliśmy jedynie stanowiska stron, jakimi zakończyło się wczorajsze spotkanie, wspólnie z Worobiewem przekazaliśmy pozostałym członkom delegacji dotychczasowe uzgodnienia dotyczące przebudowy przejścia, po czym przyjęliśmy zgodnie, że dalsze uzgodnienia techniczne zejdą na niższy szczebel. Wtedy też Worobiew zaproponował, byśmy zasadniczą rozmowę kontynuowali tylko we dwóch. Bez tłumaczy i sekretarzy. Cóż miałem zrobić? Zgodziłem się. Może tu tkwiła jakaś szansa?

W takiej sytuacji wróciliśmy do jego roboczego gabinetu. Nie posadził mnie jednak za stołem dla podwładnych lecz zajęliśmy miejsca w fotelach, przy bocznym stoliku okolicznościowym.

 

Był bardzo ciekawy jak przebiegło moje spotkanie z prezydentem i przez jakiś czas nie mogłem się zorientować, czy mówi prawdę, czy też blefuje. W pewnej jednak chwili odblokowałem myśli i zdałem sobie sprawę, że nie ma szans, aby prezydent tłumaczył mu się ze spotkania ze mną. Jego niewiedza była zatem autentyczna.

- Panie ministrze, moja rozmowa z panem prezydentem tak właściwie dotyczyła spraw bardzo ogólnych. Powiedziałbym nawet, że tylko grzecznościowych. Zostałem potraktowany uprzejmie, za co panu prezydentowi bardzo dziękuję. Jednak w żadnym sensie nie była to rozmowa o jakichkolwiek ustaleniach międzyrządowych. Nie oczekiwałem tego zresztą, znam swoje miejsce w szeregu. Nie jestem dla pana prezydenta równorzędnym partnerem do takich rozmów. Zresztą, nie mam takich upoważnień, ani kompetencji. Dlatego też, wyjadę stąd z wielką satysfakcją, chociaż rozumiem, że nie będę mógł się publicznie chwalić rozmową z panem prezydentem republiki.

- No właśnie, chciałem pana o to prosić.

 

- To oczywiste, chociaż chyba pan rozumie, że jesteśmy tylko urzędnikami. A więc i ja muszę o tym fakcie powiadomić władze mojego kraju.

- To nieważne, proszę tylko o to, aby ta informacja nie przedostała się do przestrzeni publicznej.

- Tak się stanie. Wszystko zostało objęte klauzulą poufności. Zaręczam to panu.

- Możemy zatem spokojnie wrócić do tematu naszych rozmów – uśmiechnął się. – Napije się pan czegoś?

- Czemu nie. Co pan zaproponuje?

- Coś, czego zapewne jeszcze pan nie zna, czyli mołdawski koniak.

- Nie docenia mnie pan – uśmiechnąłem się. – Bardzo zacny trunek, kilka jego gatunków degustowałem kiedyś. I to w pokaźnych ilościach.

- Naprawdę? – nie dowierzał i spoglądał na mnie ze zdziwieniem.

- Ależ oczywiście – potwierdziłem. – Z przyjemnością też powrócę do dawnych wrażeń smakowych.

- Przyznam, że wolę pić to, niż francuskie brandy…

 

- I słusznie. Brandy stoi znacznie niżej, nie jest warte zainteresowania. Ja natomiast jeśli już, to najczęściej pijam wódkę. Naszą, krajową żubrówkę. Chociaż tak ogólnie, nie mam teraz czasu na rozrywki takiego typu. Najczęściej sam prowadzę samochód, więc o alkoholu nie ma mowy.

- Nie przysługuje panu wóz służbowy? – zdziwił się.

- Przysługuje, a jakże. Wolę jednak jeździć swoim, lepiej się w nim czuję.

- A czym pan jeździ?

- Amerykańskim jeepem Grand Prix. Zna pan taki model?

- Nie…

- To jest komfortowy samochód terenowy, z limitowanej serii przeznaczonej dla wysokich oficerów amerykańskiej armii. Bardzo wygodny i bezpieczny niemal w każdych warunkach terenowych, jak też pogodowych. Przyzwyczaiłem się do niego.

- A skąd taki nabytek u pana? Cywilnego urzędnika państwowego przecież?

- Żona mi kupiła – wyznałem ze spokojem. – Mnie na coś takiego nie byłoby stać. Dużo pan zarabia na stanowisku wiceministra?

- Niespecjalnie – skrzywił się. – Ale cóż, trzeba sobie jakoś radzić.

- Sam pan widzi. W Polsce również urzędnikom nie płaci się kokosów, ale ktoś pracować musi. To co, wrócimy do konkretnej rozmowy?

 

Jeszcze przez godzinę rozmawialiśmy praktycznie o niczym. Na początku zastrzeliłem go prośbą o podanie statystyk wypadków powodowanych przez polskich kierowców, drążąc temat szalonego wzrostu stawek ubezpieczeniowych i podstawy ich wprowadzenia. A że takimi danymi nie dysponował, więc rozmowa utknęła. Worobiow wezwał kogoś, polecając odszukanie i przygotowanie konkretnej informacji a potem czekaliśmy, gdyż dalej nie było sensu się posuwać. Wypiliśmy jeszcze po dwa koniaki zanim pracownik wrócił, wręczając mu kilka kartek papieru.

Przeglądnął je jeszcze na stojąco, jakby się bał, że cokolwiek zobaczę, po czym tylko jedną z nich zatrzymał w rękach, resztę wkładając do teczki na biurku. Z tą kartką wrócił na fotel, po czym położył ją na stoliku.

- Proszę! – podsunął w moją stronę.

 

Wypadków w roku ubiegłym było kilkanaście. Podane były sumy szkód ogólnych, w rozbiciu na straty w pojazdach, straty w ładunkach, koszty dochodzeń i podobne bzdety. Nie było natomiast najważniejszego. Czyli strat, których pokrycia nie obejmowało ubezpieczenie z tytułu zielonej karty, opłacanej przecież przez przewoźników dodatkowo dla ich kraju.

- Panie ministrze! – odezwałem się. – Jaki czas zajmuje przejazd ciężarówki przez wasz kraj? To są dni, tygodnie, czy miesiące?

- Proszę sobie nie żartować! – żachnął się.

- Żartować nie mam zamiaru. Proszę zauważyć, że wszystko co pan przedstawił, obejmują ubezpieczenia już istniejące. Firmy asekuracyjne na całym świecie mają swoje porozumienia i dają sobie z tym radę, nie dokładając do interesu. Jeśli teraz weźmiemy do analizy wasze rozporządzenie, to żądacie opłaty ubezpieczenia w wysokości połowy składki naszej polisy całorocznej, chociaż przemieszczanie się pojazdu przez wasze terytorium trwa dzień, najwyżej dwa. Nie widzi tu pan przesady?

 

- Ubezpieczenie jest czternastodniowe – zauważył.

- I co z tego? Kto w tranzycie spędzi tutaj dwa tygodnie? A przecież przy następnym kursie przyjdzie mu opłacać to wszystko ponownie. Nie! Na to nie będzie naszej zgody i zapowiadam panu, że w ciągu dwóch dni po moim powrocie ukaże się nasze rozporządzenie, które dokładnie wyczyści rynek z waszych przewoźników! Po co więc mamy jeść tę żabę? Zamiast krok po kroku układać sąsiedzką współpracę, będziemy się bawić wbijaniem sobie nawzajem kolejnych szpilek? Przecież to nie ma sensu!

Edytowane przez wykrot
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Tym niemniej, nasz ubezpieczyciel poniósł duże straty na wypłacie odszkodowań.

- Nie robiłem mu audytu więc nie wiem, na ile takie stwierdzenie jest prawdziwe. Poza tym przyczyny strat bywają bardzo różne. Skąd wiadomo, że to polscy kierowcy przynoszą mu straty?

- Przecież rozporządzenie dotyczy wszystkich przewoźników, niezależnie od kraju.

- Ale rosyjskich nie dotyczy!

- To zwolnienie wynika z umów dwustronnych, już to panu mówiłem.

- Powtórzę więc, przyglądnijcie się raczej zarządowi firmy ubezpieczeniowej, bo to co tutaj prezentuje, nie ma ani rąk, ani nóg.

- Firma była kontrolowana przez odpowiednie służby, proszę się o to nie martwić.

 

- Panie ministrze… – rozłożyłem ręce. – W takiej sytuacji nie widzę sensu prowadzenia dalszych rozmów. Zapowiadam tylko, że jeśli wasze rozporządzenie wejdzie w życie, nasz rząd zastosuje kroki adekwatne. Bez względu na inne konsekwencje.

- Jakie konsekwencje ma pan na myśli?

- Z tego co wiem, nasz rząd zamierzał zwrócić się do władz waszego kraju z propozycją wydłużenia tradycyjnego okresu zawieszenia obowiązku wizowego na okres przed i po Święcie Zmarłych. Chcieliśmy wydłużyć czas na odwiedziny grobów bliskich, aby rozładować kolejki na przejściach jak też korki na drogach. Miałem nadzieję, że nasze porozumienie będzie sprzyjało i tym uzgodnieniom, bo przecież po to jesteśmy, by obywatelom naszych państw ułatwiać życie, a nie utrudniać.

- Rozumiem. Co zatem pan proponuje?

- Przede wszystkim zawieszenie wejścia w życie waszego rozporządzenia, a następnie przeprowadzenie rozmów z wyliczeniami, które mogłyby cokolwiek uzasadnić. Jeśli nawet zgodzimy się na cokolwiek w tym zakresie bez retorsji, to wszystkie takie posunięcia będą musiały mieć mocną podstawę w wyliczeniach.

- Mamy wam przedstawiać bilans kosztów utrzymania dróg? – zapytał ironicznie.

- Nie byłoby to takie głupie! – odparłem przekornie. – Proszę mi podać jaki procent ruchu na waszej drodze tranzytowej stanowią pojazdy na polskiej rejestracji? Przecież macie takie dane.

- Mamy, owszem. Ale nie będą publikowane.

 

- Nie muszą być. Sami też potrafimy to wyliczyć, chyba się pan orientuje.

- Owszem, ale co pan chce tym powiedzieć?

- Tylko to, że podobnie jak wy, liczyć umiemy. Panie ministrze! Proszę o zawieszenie tego rozporządzenia, a na dalszy ciąg rozmowy zapraszam do Warszawy, w terminie dla pana dogodnym. Sądzę, że im szybciej tym lepiej, ale datę wybierze pan. Może tak być?

- Stawia mnie pan wręcz pod ścianą… – westchnął.

- Nie, nieprawda! – odparłem. – Jest na odwrót. Proszę mnie wysłuchać! Czy zdarzyło się coś takiego pomiędzy naszymi krajami by zaogniać wzajemne relacje? Przecież nie! Dlatego wydaje mi się, że ktoś niezbyt dokładnie przygotował materiały do tego rozporządzenia, a władze podjęły decyzję na ich podstawie, nie przyglądając się wszystkiemu dokładnie.

- Będzie lepiej, jeśli nie będzie pan sięgał zbyt głęboko – ostrzegł.

- Nie mam takiego zamiaru – zrozumiałem przytyk. – Wyjście które proponuję, pozwala wam zachować twarz i jednocześnie pokazać światu, że kierujecie się zdrowymi zasadami. Nie mam zamiaru ujawniać dziennikarzom szczegółów naszej rozmowy, proponuję, byśmy tekst komunikatu dla nich uzgodnili wspólnie i to wszystko. Jakiekolwiek inne pytania omijamy, powołując się na fakt, że rozmowy trwają i nie są zakończone. Jak to się panu podoba?

Nie odpowiedział, siedząc przez chwilę w milczeniu. Nagle sięgnął po butelkę, napełnił kieliszki niemal po brzegi, po czym ujął swój.

- Zgadzam się! Wypijmy za pomyślność naszej dalszej współpracy!

 

Ech, jakież deja vu! Ostatnio piłem taki koniak dziesięć, albo i piętnaście lat temu, w gabinecie mołdawskiego dyrektora jednego z kombinatów i tak samo zagryzaliśmy go rosyjskimi czekoladkami. Przy czym toast jaki wygłosił, również brzmiał identycznie. Poezja!

 

Moja rozmowa z prezydentem wzbudziła zainteresowanie służb rządowych i z lotniska zostałem odwieziony bezpośrednio do gabinetu ministra Domagały. Był w nim również jakiś gość, którego minister przedstawił mi jako pułkownika Janickiego. Jakimś cudem znali już treść rozmowy z prezydentem, ale byli ciekawi moich osobistych odczuć i spostrzeżeń.

- Pan pułkownik jest tu służbowo, dlatego proszę się nie krępować – zachęcał mnie Domagała.

- Mam nadzieję, że nie dostanę po uszach za samowolę – poddałem się już na wstępie.

- Pan ma jakąś tendencję do robienia wokół siebie zawirowań, ale… – zaśmiał się, raczej niewesoło. – Ale to nic, sytuacja może okazać się przydatna. Rzadko się zdarzają podobne hece, jednak kto wie? Może coś, kiedyś, z tego wyniknie. Ja wysnuwam wniosek, że idzie ocieplenie w naszych relacjach międzysąsiedzkich, a to jest ważne.

 

- Proszę jednak nikomu i nigdy nie ujawniać, że miał pan w takiej sytuacji włączony dyktafon – odezwał się gość. – I nie jest to żart! Gdyby ten fakt poznała druga strona, znalazłby się pan w bardzo niezręcznej sytuacji. Poza tym, wszelkie zyski z tego powodu odeszłyby w niebyt. Nigdy, nikomu proszę o tym nie wspominać! Nawet własnej żonie! Rozumie mnie pan?

- Tak, oczywiście! Czy zastrzeżenie dotyczy również mojej pani minister?

- Tak! W tej chwili tak! Na razie to nie ma prawa wyjść poza krąg osób, które już o tym wiedzą. Dobrze pan zrobił nie informując o wszystkim pozostałych członków delegacji i tak ma to pozostać.

- Rozumiem.

- Niestety, oprócz zrozumienia, musi pan podpisać również oświadczenie, że został pan o takim obowiązku poinformowany.

- Dobrze, nie widzę problemu.

 

Rozmawialiśmy jeszcze przez kilkadziesiąt minut o przebiegu rozmów, musiałem też zdać im dokładną relację z historii ratowania Heleny, za co oczywiście, nie zostałem pogłaskany.

- Sam pan się przekonał, że niektóre nieprzemyślane działania potrafią odbić się czkawką i to po wielu miesiącach.

- Niestety, tak.

- Proszę o tym nie zapominać i nigdy więcej nie próbować naruszać prawa miejscowego. To zawsze zostanie wykorzystane przez drugą stronę.

- Zdaję sobie z tego sprawę, nauczkę i naukę zapamiętam.

- No cóż! – odezwał się Domagała. – W takim razie nie będę pana już dłużej zatrzymywał. Gratuluję sukcesu w rozmowach, bo z tego co widzę, do łatwych nie należały. W sekretariacie czeka na pana kierowca, proszę więc odpocząć, a jutro będziemy się zastanawiać co dalej. Dziękuję panu i przepraszam za tak obcesową formę powitania w kraju, ale nie miałem wyjścia, musiałem to zrobić!

- Nie widzę problemu. Zawsze jestem do pana dyspozycji.

 

Z Dorotką porozmawiałem dopiero w łóżku, kiedy już nacieszyliśmy się sobą nawzajem. Miałem świetny humor, wydawało mi się, że mimo wszystko dałem sobie radę, ale moja żona nie podzielała tych wniosków.

- Tomek, uważaj! Coś mi tu wyjątkowo nie gra.

- W którym miejscu? O czym myślisz?

- Wygląda na to, że twoja wyprawa po Helenę została później dokładnie odtworzona przez tamte służby.

- Mnie to też zdziwiło, ale przecież kilka razy pytałem już Helenę, czy dziewczyny nie skarżyły się na jakieś prześladowania. Niczego takiego jednak nie potwierdziły.

- Nie musiało tak być. Mogli nawet nie odebrać od tego milicjanta twojej łapówki. Ważne, że wymusili na nim informację o niej.

- Ale po co? Przecież nikt nie wiedział, że to mnie Anna zleci prowadzenie rozmów.

- Nieprawda! Miałeś rozmawiać o przebudowie przejścia, stąd i twoja wiza służbowa. Przecież już wtedy ją miałeś.

 

- Słusznie, zgadza się. Czyli wiedzieli, że kiedyś jednak przyjadę. Ale co mogą chcieć osiągnąć w tym temacie?

- Tego nie wiem. Tym niemniej zadali sobie wiele trudu, a tego nie robi się bez powodu. Czyli czegoś od ciebie zechcą. Twoim zadaniem teraz jest próba odgadnięcia, co to może być.

- A ja im potwierdziłem zejście negocjacji na niższy szczebel…

- Może nawet o to im chodziło, żebyś nie miał czasu zajmować się wszystkim. Uznali, że twoi podwładni nie wyłapią niuansów i wtedy będą górą. Zwróć na to uwagę, a jeszcze lepiej sprawdź wszystko dokładnie przed podpisaniem. Może oni obawiają się ciebie w tym temacie?

- Możesz mieć rację.

- Samych swoich ustaleń też nie możesz uznać za wielki sukces. Odroczenie rozmów tak naprawdę niczego ci nie daje. Worobiew przyjedzie do Warszawy, spuści nieco z tonu i będziecie zadowoleni, że coś tam udało się wam ugrać. Ale to będzie duży błąd! Oni celowo przesadzili, żeby mogli później zejść nieco z wymogów. Tutaj też nie daj się wpuścić w maliny! Grają wysoko, jednak nie ustępuj, bo nie o to gra idzie. I zastanów się. Po co bat’ka spotkał się z tobą?

- Nie mam pojęcia.

 

- Prosiłeś o to?

- Nie przesadzaj – roześmiałem się. – Kudy mi do bat’ki!

- Właśnie! Ty jedynie zasugerowałeś coś takiego, a oni już czekali na takie stwierdzenie.

- Myślisz, że to był istotny powód sztywnego stanowiska i przedłużania rozmów? By mnie doprowadzić do wypowiedzenia podobnej sugestii?

- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby rzeczywiście tak było.

- No dobrze, załóżmy, że to jest faktem. Ich celem było doprowadzenie mnie do bat’ki. Osiągnęli to, a wtedy mnie obejrzał, poczęstował herbatą i co może z tego wynikać?

- Nie wiem, ale podejrzewam, że Worobiew będzie w Warszawie tak samo sztywny jak wcześniej. Będą chcieli zmusić ciebie do kolejnej rundy rozmów w Mińsku i dopiero wtedy się dowiesz o co im chodzi. W Warszawie na pewno nie osiągniecie żadnego porozumienia.

- To jest możliwe. Muszę jutro wybrać się do Cichockiego, niech mnie oświecą nieco bardziej w relacjach i wszelkich planach.

- To też, ale spotkaj się lepiej z ministrem Rogalskim, z kancelarii prezydenta. Jest bardzo dobrym fachowcem w sprawach wschodnich.

- Znasz go?

- Oficjalnie. Kiedyś z nim rozmawiałam. Bardzo kompetentny gość.

- Ech, zostawmy to już – poczułem się zazdrosny i przygarnąłem ją do siebie. – Nie dam cię nikomu i tak! Śpijmy więc!

- Jakoś się od ciebie nie wyrywam, więc mnie tylko nie uduś! – zachichotała.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Znowu zaczął się bardzo pracowity okres w moim życiu, kiedy miałem niewiele czasu dla chłopców, jadałem w pośpiechu, a do domu wracałem coraz później. Przeważnie jedynie na noc. Nawet sobota tym razem nie była dla mnie dniem wolnym.

Doktor Wacław Rogalski okazał się świetnym znawcą problematyki wschodniej, ale nie posunął mnie w domysłach ani o jotę. O spotkaniu z bat’ką mu nie wspomniałem, narzekałem jedynie na sztywność ich stanowiska. Nic to nie dało. Pomysłów miał wiele, może nawet zbyt wiele, gdyż niczego nie potrafiłem dopasować do moich wyobrażeń. A sprawa stawała się pilna, gdyż teraz strona białoruska naciskała na szybkie wznowienie rozmów. Dlaczego się tak spieszyli?

 

Z Worobiewem spotkałem się już w poniedziałek następnego tygodnia i przeżyłem niemiłe zaskoczenie. Był jeszcze bardziej nieprzejednany niż w Mińsku. Może rozdrażniłem go tym, że zastopowałem niemal końcowe uzgodnienia dotyczące budowy przejścia pod pretekstem, że muszę je jeszcze przeanalizować? Może zadecydowało coś innego? Nie wiem. W każdym razie nasz prezydent nie miał zamiaru go przyjmować. W sumie, po dwóch dniach dość niezbornych rozmów, mimo moich starań, rozstaliśmy się z niczym i wszystko wyglądało na to, że Dorotka miała rację. Bitwa rozegra się w Mińsku, tylko wciąż nie wiedziałem, czym we mnie wtedy wystrzelą.

 

Narada w gabinecie Cichockiego z udziałem Anny, wiceministra Gawędzkiego z resortu spraw zagranicznych oraz kilku analityków rządowych, tak samo nie przyniosła żadnej odpowiedzi. Uzgodniliśmy tylko stanowisko rządu, że nie ma mowy o zgodzie na jakieś małe obniżenie stawek i zaakceptowanie ich ruchu. To nie wchodziło w grę. Jeśli będą nadal podtrzymywać swoje stanowisko, to wprowadzamy kroki odwetowe. Anna miała zlecić naszym departamentom pilne opracowanie stosownego rozporządzenia i z takim mniej więcej nastawieniem wybierałem się do Mińska.

Przyszło mi jednak odwołać wyjazd delegacji, a sprawcą zamieszania była znowu Dorotka.

 

- Posłuchaj uważnie! – powiedziała mi wieczorem, przed planowanym dniem wyjazdu. – Zasięgnęłam informacji w światku bankowym o sytuacji naszych sąsiadów i naszły mnie niejakie wątpliwości. Że oni robią dobrą minę do złej gry, a tak naprawdę mają w kartach same blotki.

- Co masz teraz na myśli?

- Sytuację finansową ich budżetu. Ich budżet się nie domyka, nie mają pieniędzy. Macie takie informacje?

- Przecież tego nie kryją, stąd się wzięło ich rozporządzenie o wprowadzeniu nowych opłat tranzytowych. Poza tym dodrukują sobie, to umieją robić.

- Ta kwestia jest prawdopodobnie blefem! Tak naprawdę nigdy nie liczyli, że przełkniecie tę pigułkę. Zdają sobie sprawę, że na pewno stracą na tym, więc po długich negocjacjach jego postanowienia zawieszą bezterminowo, muszą przecież zachować twarz.

- Więc po co im była ta żaba?

- A jak myślisz, czego chcą od ciebie?

- Tego właśnie nie wiem.

- Tak sobie myślę… że szukają w tobie sojusznika. I lobbysty. Zostałeś sprawdzony, postraszony, ale i pogłaskany, zachęcony…

- W jakim sensie?

- Zobacz… zastanówmy się! Zadali sobie sporo trudu, aby odtworzyć twoją podróż po Helenę, przy czym zrobili to w białych rękawiczkach. Bo nasze dziewczyny niczego nie zauważyły. Ja Helenie wierzę, dlatego im również. Nie są ich agentkami, to jest dla mnie oczywiste.

 

- W porządku, ja im niczego nie zarzucam.

- Tym niemniej zebrali o tobie informacje i trzymali je na później. Do czasu kiedy okażą się przydatne. Według nich, taki czas właśnie nadszedł, stąd też pewna demonstracja wobec ciebie, a także ich determinacja.

- Po co? Mam być ich rzecznikiem?

- W pewnym sensie również. Posłuchaj! Spróbuj wczuć się w położenie kontrpartnera! Ich tegoroczny budżet trzeszczy w szwach, na nowe wydatki nie mogą sobie pozwolić, a czeka ich duża inwestycja drogowa. Jeśli jeszcze w tym roku nie znajdą na nią wkładu własnego, unijna dotacja może im przejść koło nosa, a wtedy zostaną z ręką w nocniku! Według mnie to jest ich priorytet i główny cel, chociaż nie wykluczam czegoś jeszcze.

- Ale co ja mam z tym wspólnego?

- Zasadnicze pytanie. Na co tutaj liczą? W czym będziesz nie tylko mógł im pomóc, ale będziesz wręcz do tego zmuszony! To staje się kwestią zasadniczą. Musimy teraz jeszcze raz dokonać analizy całego przebiegu negocjacji, bo coś nam stale umyka. Worobiew nie mógł być zadowolony z tego, że nie pozwoliłeś zakończyć w Warszawie uzgodnień w temacie komisji. W niej pewnie ukryli jakiś kruczek, obawiają się teraz, że go wyłapiesz. Ale jest jeszcze inna opcja. Muszą zdobyć pieniądze i pilnie potrzebują kredytu! Sondowali na razie najróżniejsze warianty, chętnych jednak nie ma. Unijne banki nie są zainteresowane taką współpracą, a rosyjskie wymagają gwarancji. Ktoś musiałby im taki kredyt poręczyć.

 

- I co, ja mam być poręczycielem?

- Nie żartuj! – roześmiała się. – Ale może być tak, że pod koniec negocjacji zostaniesz postawiony pod ścianą. Albo polski rząd zgodzi się na udzielenie im gwarancji, albo opłaty zostaną wprowadzone w życie. Ty w każdym razie będziesz umocniony w przekonaniu, że nie masz innego wyjścia i zostaniesz w Polsce ich lobbystą.

- Przeceniają moje możliwości.

- A mają inne wyjście? Próbują! A może mają na ciebie jeszcze innego haka? Kto to wie? Może sięgnęli do czasów twoich wypraw handlowych? Może jakiejś Tamarze albo innej Oksanie zrobiłeś dzieciaka i zechcą cię skompromitować?

- Nie ma takiej opcji, chyba że wiatropylnie – odparłem.

- Niech tam! Poza tym, jesteś dla nich pożądanym rozmówcą, chociażby z tego powodu, iż zajmujesz się funduszami unijnymi. Spodziewam się, że będziesz teraz o nie pytany i być może otrzymasz jakąś propozycję współpracy.

- Ja? Ja nie mam dla nich czasu!

- Ale mógłbyś na przykład objąć patronat i wysłać do Mińska jakiegoś fachowca od tych spraw aby przeprowadził szkolenia. Oni za to zapłacą, będą jednak chcieli mieć pewność, że dostają towar w pierwszym gatunku.

- To jest już bardziej realne.

 

- A widzisz! Powiedz mi jeszcze jak przebiegają twoje polskie rozmowy na temat via Carpatia. Osiągnąłeś coś szczególnego?

- Jest planowana konferencja w Wilnie, przy okazji litewskiego przewodnictwa w Unii. Ale nie znam stanu przygotowań.

- Sąsiedzi znają te plany?

- Nie wiem, pewnie tak. To nie jest jakąś wielką tajemnicą, chronioną przed wywiadem.

- Podejrzewam, że zależy im na dobrym skomunikowaniu się z tą trasą o wiele bardziej, niż o tym mówią. Oni nie są głupcami, doskonale zdają sobie sprawę, że innej szansy wylotu na zachód i południe mieć nie będą. Dlatego i dla nich jest to zagadnienie strategiczne. Cóż jednak mają zrobić, kiedy krótkie majteczki finansowe nie pozwalają im zająć miejsca przy głównym stole rozmów.

- Wiesz co…

- Mianowicie?

- Tak myślę o tym co mówisz…

- Nie wierzysz w taki scenariusz?

- Nie o to chodzi. Wygląda na to, że ja od dawna jestem ich lobbystą, bo skomunikowanie tras wybraliśmy w takim miejscu, aby im też było wygodnie.

 

Dorotka roześmiała się.

- Widzisz, jak dobrze wybrali? Wiedzą o tym? Teraz jednak zastanów się mocno i zgłoś swoim szefom te spostrzeżenia. Być może, że to będzie również w polskim interesie, ale nie próbuj sam o tym decydować. To muszą zaakceptować ci najwyżsi! Inaczej możesz sobie narobić kłopotów.

- To oczywiste, ale w takim razie, o jutrzejszym wyjeździe nie ma mowy.

- Bywa! To jest do przełknięcia dla obydwu stron i to bez utraty honoru. Odwołaj więc wyjazd i zajmij się dalszymi konsultacjami. Szczególnie z resortem finansów, bo dotychczas tego wariantu zupełnie nie braliście pod uwagę.

- Tak będzie, słoneczko! Co ja bym bez ciebie zrobił! – przygarnąłem ją do siebie.

 

Kiedy rankiem zjawiłem się w gabinecie Anny, zrobiła wielkie oczy, zdumiona.

- Co ty tu jeszcze robisz? Miałeś lecieć do Mińska!

- Odwołałem wyjazd. Wszystkie służby już wiedzą o mojej decyzji, a podjąłem ją dlatego, że muszę z tobą porozmawiać!

- Stało się coś?

- Nic konkretnego, mogę usiąść?

- Siadaj. I melduj!

 

Zrelacjonowałem jej moją wieczorną rozmowę z Dorotką i przedstawiłem sugerowane wnioski. Anna nie przerywała mi, ale minę miała nieodgadnioną.

- Tomek, posłuchaj mnie uważnie – rzuciła sucho, kiedy zakończyłem przemowę. – Nie usłyszałam, że te wnioski wysnuła twoja żona, gdyż w innym przypadku musiałabym taki fakt zgłosić służbom kontrwywiadu. Pan wiceminister rozgłasza stan negocjacji międzyrządowych we własnym łóżku, niesłychane!

- Przestań!

- To ty przestań! Jeśli komuś o tym piśniesz, to ja nie mam zamiaru cię bronić.

- Aniu, wiem o tym! Pomińmy to jednak i skupmy się na konkretach.

Siedziała w fotelu i milczała, kręcąc głową.

- Doprowadzisz mnie kiedyś do palpitacji serca…

- Wolałbym doprowadzić cię jeszcze raz do ciekawszych odgłosów. Żebyś tak pokrzyczała…

- Przestań, kurwa mać! – zerwała się nagle. – Kiedyś się doigrasz!

- Przepraszam, już milczę.

Zapadła cisza, którą wykorzystałem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Aniu, potrzebuję twojej pomocy.

- Bezczelny! – rzuciła jeszcze, chociaż widziałem, że główne ciśnienie z niej zeszło. – Rozpieprzyłeś mi teraz cały dzień! – warknęła po chwili milczenia. – Wracaj do siebie i przeanalizuj tekst o budowie przejścia, a ja spróbuję coś zorganizować w pozostałych kwestiach. Niczego nie obiecuję, nie wiem kogo teraz znajdę i kto będzie miał czas.

- Dziękuję. Te wszystkie spostrzeżenia o których wspomniałem, śmiało możesz zapisać na swoje konto, bez wspominania o mojej żonie.

- Wyjdź! Opuść to pomieszczenie!

- Jak pani sobie życzy!

 

Paskudna sytuacja. Niepotrzebnie ją zdenerwowałem. Cóż, chwilami wciąż mi się wydawało, że obydwoje mamy po dwadzieścia parę lat i wystarczy kilka miłych słów, żeby znów poszła ze mną do łóżka…

Wróciłem do gabinetu, po czym wezwałem naszego dyrektora od spraw przebudowy przejścia, by przedstawił mi ustalony stan uzgodnień technicznych i projekt porozumienia.

 

Na pozór wszystko wyglądało zwyczajnie. Punkt po punkcie sprawdzałem zarówno wersję polską, jak i rosyjską, bo rosyjski był językiem urzędowym u naszych sąsiadów i wszystko się zgadzało. Niektóre punkty były wprawdzie niemal kuriozalne, ale dotyczyły absolutnych drobiazgów, typu zapewnienia bezpieczeństwa i bezpłatnych wiz dla członków ich komisji technicznej, uzgadniającej projekt budowlany w strefie nadgranicznej, miejscu połączenia tras, lub zapewnienia im posiłków podczas pobytu w tej strefie. Dla mnie było to oczywiste, gdyż w tym miejscu nie było odpowiedniej infrastruktury i należało wykarmić również naszych ludzi, ale niech tam. Skoro chcą być pewni…

Dyskutowaliśmy przez ponad godzinę, bez żadnego efektu. Wezwałem nawet tłumacza rządowego, aby sam porównał obydwie wersje, doszedł jednak do zbieżnych wniosków. Wyłapał wprawdzie jedną literówkę, poza tym wszystko się zgadzało. Porozumienie miało całkiem normalną postać. Nie pozostało mi nic innego jak tylko mu podziękować i się poddać. Jeśli sąsiedzi coś tutaj ukryli, zrobili to bardzo sprytnie. Nie potrafiłem tego znaleźć.

 

Anna nie dawała znaku życia, wezwałem więc Kingę, aby podciągnąć sprawy bieżące. Zdała mi relację z tego co się dzieje, ja z kolei przedstawiłem jej sytuację i problemy, które mogą wyniknąć z awaryjnej zmiany mojego kalendarza, po czym zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać, jak ten cały chaos uporządkować. Na dodatek zgłosiła mi usilną prośbę podkarpackiego marszałka, bym zamiast wręczać mu tutaj w resorcie upoważnienie do dysponowania wojewódzkim funduszem pomocowym, zechciał przyjechać do nich na taką uroczystość. No i miałem zagwozdkę.

Wyjazd oznaczał stratę całego dnia, z drugiej jednak strony, marszałek na to zasługiwał. Jako pierwsi w kraju spełnili wszystkie wymagania z tym związane, więc jakaś wizerunkowa uroczystość przecież i mnie by się przydała! Również jako promocja funduszy w ogóle.

 

- Co o tym myślisz? – zapytałem.

- Pan Rafał twierdzi, że to byłoby dla nas korzystne.

Rafał miał na pewno dokładniejsze informacje.

- Termin jest dowolny, czy określony?

- Wyznaczony. Za całe dziesięć dni. Mają wtedy zaplanowane jakieś lokalne sympozjum o tematyce rozwojowej, wszystkich szczegółów nie przygotowywałam, ale mogę to zrobić.

- Nie, szkoda twojego czasu. Czyli tak. Rafał ma poznać cały program dnia, ma wiedzieć kiedy i gdzie mnie oczekują, kiedy mam zabrać głos i w jakiej sytuacji. Ma też przygotować mi tezy i konspekty wystąpień, jeśli takowe są przewidziane. Pojedzie ze mną i to wszystko chcę usłyszeć dopiero w samochodzie, gdyż dopiero wtedy będę miał czas. Do wyjazdu niech się też szykuje pani Monika. Ma znać wszystkie dane o województwie i przewidzieć jakie informacje i kiedy będą mi potrzebne.

- Tak jest.

 

- Dobrze. A teraz zostawmy sprawy bieżące i porozmawiajmy trochę luźniej. Napijesz się kawy?

- Nie, dziękuję! A o co chodzi?

- Weź to! – podałem jej polski tekst porozumienia. – Idź teraz na fotel, usiądź wygodnie i powoli przeczytaj. Możesz kilka razy.

- A później?

- Później mi powiesz, co w tym porozumieniu jest nienormalnego. Co według ciebie nie powinno się w nim znaleźć, albo czego brakuje. Oczywiście, ta rozmowa nie może wyjść poza te cztery ściany, ani na razie ty z tego gabinetu, rozumiemy się?

- Tak, oczywiście.

- Idę teraz się przejść i coś zjeść, bo głowa mi już puchnie, a ty nie wpuszczaj tu nikogo. Potem dam ci chwilę oddechu. Wrócę za jakieś pół godziny, dobrze?

- W porządku.

- Jeśli będziesz chciała, to częstuj się tym co znajdziesz. W barku są napoje i jakieś ciastka, sam dobrze nie wiem co.

- Dziękuję, nie trzeba.

- Masz prawo do zmiany zdania – podkreśliłem wyraźnie, po czym wyszedłem.

 

Musiałem odetchnąć, powiedziałem jej prawdę. Ponadto nie chciałem aby zadawała mi jakieś pytania przed zapoznaniem się z całością. To mogłoby zakłócić jej postrzeganie, liczyłem bowiem, że jako osoba z zewnątrz zobaczy to, czego nam się dostrzec nie udaje.

Kinga była inteligentną i sprytną dziewczyną, Dorotka wiedziała co robi, otwarcie ją promując, a ja w intuicję mojej żony wierzyłem bez zastrzeżeń. Przekonałem się ponadto, że była wobec mnie lojalna. Sam wyciągnąłem ją z urzędniczego niebytu i jak dotąd nie miałem powodów do narzekania. Jeśli musiałem komuś zaufać, to była dobrym adresem.

 

Przerwa niewiele zmieniła w mojej ocenie sytuacji i chociaż trwała nieco dłużej niż zapowiadałem, z dużą niecierpliwością wracałem do gabinetu. Tu niestety, też nie było niespodzianki.

- Jak efekty? – zapytałem niecierpliwie, zamykając drzwi.

- No cóż… – westchnęła apatycznie, podnosząc się z fotela.

- Siedź, proszę! – skinąłem ręką.

- Niczego podejrzanego tu nie widzę – usiadła ponownie. – Według mnie, nawet tak zwyczajnie, a nie rządowo, porozumienie jest wyważone i symetryczne. Jedno, co mi się tu nie całkiem podoba, to brak procedury postępowania w przypadku sporów związanych z połączeniem tras.

- Granicą jest środek rzeki, więc taka kwestia nie występuje – wyjaśniłem. – Ważne, że doszło do porozumienia w sprawie budowy mostu. On wszystko determinuje, a jak się do niego podłączą, to już nie nasza sprawa. To ich terytorium, ich problemy i sami muszą dbać, aby spełnić wymogi Brukseli.

 

- A tak w ogóle, gdzie on ma zostać zbudowany?

- To jest określone w założeniach wstępnych, uzgodnionych jakieś dwa lata temu. Miejsce nazywa się „Pusztunia”. Taka wioska po tamtej stronie granicy. Z naszej strony podobnej blisko nie ma, więc ten kryptonim się przyjął i został uznany za oficjalny.

- Właśnie. Hasło „Pusztunia” przewija się często, ale szczegółów jego usytuowania w porozumieniu nie ma.

- Co??? – rzuciłem się na tekst, wręcz wyrywając jej z ręki.

Ale nawet nie musiałem w niego zaglądać, dziewczyna miała rację.

 

- Ja pierdolę… Ale zaćma!!! Kinga! Przy najbliższej wypłacie dostaniesz solidną premię, a teraz buźka na sznurek! Żeby ci się coś przypadkiem nie wypsnęło, bo zamorduję! Jasne?

- Tak, szefie! – uśmiechnęła się, wstając z fotela. – A za co ma być ta premia? Niczego na razie nie rozumiem…

- Nieważne! Ja pieprzę!… Ale dalibyśmy plamę! – zacząłem nerwowo spacerować po gabinecie.

- Szefie, jestem jeszcze potrzebna?

- Możesz iść… – oddychałem ciężko. – Tylko milcz, na Boga!

- Tak będzie! – zapewniła.

 

Kurwa mać! Jak mogłem to przeoczyć??? „Pusztunia” była lokalizacją wstępną, określoną warunkowo przed kilku laty z zastrzeżeniem, że będzie wymagała potwierdzenia w trakcie dalszych negocjacji. Z czasem ten kryptonim przyjął się jako określenie całości inwestycji i nikt już nie zawracał sobie głowy dalszymi uzgodnieniami, gdyż strona białoruska nie zgłosiła sprzeciwu. Uznano więc, że porozumienie obowiązuje. A przecież tak nie było!!! Białoruś nie potwierdziła tej lokalizacji!

 

Polskie instytucje rządowe spokojnie wywłaszczyły tereny pod przyszłą budowę i wszystko poszło normalnym trybem. A teraz… Nasi partnerzy mogli się wypiąć i powiedzieć jutro, po podpisaniu przeze mnie umowy, że pod pojęciem „Pusztunia” oni rozumieją teren na przykład dwa kilometry dalej. Bo przeanalizowali sytuację i wybrali lepsze miejsce. Albo w drodze znaleźli jakieś ślady kamiennych kręgów sprzed tysiąca lat. Ja zaś miałem podpisać porozumienie gwarantujące im swobodę postępowania… O ja pierdolę! Ale mnie chcieli wmanewrować!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Usiadłem, próbując opanować nerwy i po raz kolejny przeliterowałem cały tekst propozycji porozumienia. Tak… wszystkie ustalenia dotyczyły wyłącznie hasła „Pusztunia”, a nie konkretnej, geograficznej lokalizacji inwestycji. Wszystkie drobiazgi i kłótnie były zatem blefem, odwracającym uwagę od zasadniczego celu, czyli zachowania asa w rękawie.

Po podpisaniu tego porozumienia, już jutro mogliby nas szantażować! Albo zgadzamy się na ich jakieś nieznane teraz warunki, albo oni nie zgadzają się na poprzednią lokalizację. I wtedy my również tracimy dotację, gdyż nie będziemy w stanie dotrzymać warunków jej wykorzystania do końca roku. Cholera by ich wzięła! Sąsiedzi, job jego mać!

Oni nie mieli takich problemów, bo nie musieli wywłaszczać gruntów. Żaden problem dla ich geodetów wytyczyć na mapach nową trasę, a przynajmniej udać, że takowe opracowanie mają. Nasze wywłaszczenia i poniesione koszty okażą się wtedy zbędne, więc ktoś powinien za to beknąć. Ktoś, kto zgodził się na takie rozwiązanie… Czyli ja!

 

Wypadłem wręcz z gabinetu, udając się do Adasia Szangały. Był zajęty, jednak nie miałem zamiaru się tym przejmować i mimo sprzeciwu szefowej sekretariatu, wszedłem nieproszony na jego teren. Adam prowadził jakąś nasiadówkę, kiedy jednak mnie zobaczył, zarządził przerwę.

- Co się stało? – zapytał cicho, podchodząc bliżej.

- Weź ich czymś zajmij, potrzebuję cię na trzy minuty. Natychmiast!

- W porządku! – odparł i po minucie zaprosił mnie na zaplecze gabinetu.

- Co się stało? – powtórzył.

- Adam! Powiedz mi, czy po zawarciu wstępnego porozumienia ze stroną białoruską o budowie przejścia, kiedy ustalono lokalizację o nazwie „Pusztunia”, były później jeszcze jakieś inne negocjacje?

- Hm… – mruknął, milcząc przez chwilę. – Nie przypominam sobie nic takiego i według mnie takowych nie było.

- Adam! To nie jest zgaduj-zgadula, opanuj się! Za błędną informację zapłacisz głową! Ja nie żartuję!

- Ile mi dajesz czasu? – spojrzał z niedowierzaniem.

- Kwadrans. Najwyżej kwadrans! – odwróciłem się na pięcie i wyszedłem, nie czekając na jego reakcję.

 

Czas był najwyższy, żeby porozmawiać z Anną. Tylko gdzie ona jest i co robi? Kurwa! Podsekretarz stanu odpowiedzialny za drogi, nie jest pewny stanu negocjacji z sąsiadami? To co on tutaj robi? Ja w kilka miesięcy musiałem poznać całą tematykę unijnych dotacji, chociaż obejmując stanowisko byłem zielony niemal jak szczypiorek… Ja pierdolę! Lubię go, ale tu jest potrzebny ktoś inny. Oj, Adaś, będziesz musiał sobie poszukać innej pracy…

Nabuzowany jak stodoła zajrzałem do sekretariatu Anny. Była u siebie, ale cóż z tego! Nic mi to nie dało, gdyż przyjmowała jakąś delegację krajowych stowarzyszeń. Nie wypadało mi się w to mieszać, więc zostawiłem tylko informację, że awaryjnie potrzebuję z nią rozmawiać i wróciłem do siebie. Kurwa mać! Miała rozjaśnić mi stanowisko negocjacyjne, a zajmuje się pierdołami…

W międzyczasie Adaś wysłał informację potwierdzającą. Żadnych późniejszych negocjacji ani uzgodnień nie było. Czyli to ja miałem wszystkim czyścić buty… Ładnie to sobie wymyślili! Ciekawe kto z polskiej strony mnie w to wszystko wmanewrował. Jaką rolę odegrała przy tym Anna? Czy wiedziała, w co mnie pakuje? Kurwa mać! Kinga dostanie taką premię, że wszystkim oczy zbieleją! Ta dziewczyna uratowała mnie przed kompletną kompromitacją! Nie wzięli jej pod uwagę…

 

- Kłaniam się pani minister! – rzekłem, wchodząc do gabinetu Anny. – Wreszcie można tutaj odetchnąć!

- Coś ci dolega? – zapytała z jawnym przekąsem.

- Owszem i to niemało. Wiele spraw mnie jątrzy niczym ropne wrzody na pośladkach!

- Dość interesujące. Tym niemniej ja nie jestem lekarzem pierwszego kontaktu, więc może byłbyś uprzejmy zwrócić się w tych sprawach do innej poradni?

- Aniu… nie przyszedłem tutaj z pierdołami! – przeciąłem temat na wstępie. – Albo mogę na ciebie liczyć, tak jak mi kiedyś obiecywałaś, albo tu i teraz składam rezygnację. Wybieraj!

- O! Ostro zaczynasz. Słucham więc, w czym mogę ci pomóc?

- Przepraszam… mam wrażenie, że chcesz się mnie pozbyć.

- To jest twoja wersja. Siadaj lepiej i przestań marudzić, bo mam niewiele czasu.

- Ty też siadaj w takim razie i słuchaj mnie uważnie! – nie bawiłem się w uprzejmości.

 

Przedstawiłem jej całą sytuację i o dziwo, nie przerwała mi ani jeden raz. Dopiero kiedy zapadła cisza, spokojnie wezwała sekretarkę.

- Nie ma mnie dla nikogo, proszę odwołać wszystkie dzisiejsze tematy, oraz wezwać pilnie pana ministra Szangałę oraz profesora Jachimiaka. Natychmiast!

Kiedy pani wyszła, postanowiłem wykorzystać chwile sam na sam.

- Aniu, skąd się wzięła moja nominacja na negocjatora? Kto ci to zasugerował?

- Sarnicki, szef komisji infrastruktury, a i Szangała również. Dałam się wpuścić w maliny, przyznaję.

- Nic to, przynajmniej coś wiem. Sarnicki jest z Wielkopolski?

- Tak. Byłam nawet zadowolona, że przestał na ciebie nadawać. Jakby już pogodził się z tamtą twoją samowolą.

 

- Czy teraz znał to wstępne porozumienie?

- Oczywiście! Ma wgląd we wszystkie tego typu dokumenty, nie może być inaczej. Ale tego zagrania nie mógł przewidzieć, inaczej byłby to niemal sabotaż. Uważam, że bardziej liczył na twoje potknięcie ze względu na brak doświadczenia. Był jednak bardzo przekonujący, kiedy na komisji omawiano problem budowy i prawdę mówiąc, o tobie rozmawialiśmy jedynie w kuluarach. A i to tak raczej mimochodem. Mimo to skutecznie, jak się okazuje, zaszczepił mnie taką myślą. Trudno, decyzję podjęłam ja i ja za nią odpowiadam. Na szczęście wyszło na to, że miałam rację…

Do gabinetu wszedł Szangała, a tuż po nim Jachimiak.

- Proszę usiąść! – Anna wyglądała na grzeczną, ale kącik jej ust drgał. To nie zapowiadało niczego dobrego dla rozmówców.

- Panie ministrze, pan prowadził rozmowy dotyczące lokalizacji „Pusztunia”, zgadza się? – nie czekała nawet, żeby odetchnął.

- Tak, ja.

 

- Proszę nam przypomnieć, skąd w jego tekście wzięła się klauzula o możliwości zmiany uzgodnionego miejsca budowy mostu?

- Strona białoruska nie zdawała sobie sprawy z narzuconej przez Brukselę konieczności wcześniejszego wykonania badań archeologicznych w terenie i wszystkich związanych z tym konsekwencji. Mogło się okazać, że teren będzie niedostępny pod tym względem na długie lata, dlatego zostawiliśmy sobie jakąś furtkę.

- Dlatego zgodził się pan na włączenie do umowy tekstu o możliwości innej lokalizacji?

- Tak, wyłącznie dlatego. Uzgodniliśmy również, że mają na to rok.

- Czy taki zapis znalazł się w umowie?

- Nie, nie widziałem potrzeby. W ogóle, taka możliwość była znikoma, na tym terenie ani w okolicy niczego wcześniej nie stwierdzono, więc zmiana była wyłącznie teoretyczna.

- Możliwość znikoma, jednak oni zadbali o odpowiedni fragment?

- Chcieli się zabezpieczyć przed Brukselą, nie mają przecież zbyt wielkich doświadczeń w tym zakresie.

- A my mamy… i w umowie nie określono dokładnego terminu, kiedy taka opcja im przysługuje…

- Umawialiśmy się na rok, nie dłużej.

- Gdzie tak pisze?

- No… rzeczywiście, tego nie zapisaliśmy.

- Kto wtedy prowadził z panem rozmowy ze strony białoruskiej? – wtrąciłem.

- Wiceminister Wadim Szucki. Z tego co się orientuję, jest teraz ambasadorem gdzieś w Azji. Gdzie dokładnie, tego nie wiem.

- No cóż… panu już podziękuję! – Anna nie bawiła się w bon ton. A kiedy wyszedł, głęboko westchnęła. – Czyli będziemy mieć wakat…

 

- Też o tym pomyślałem, kiedy zadałem mu pytanie o ewentualne, prowadzone później jakieś inne rozmowy lub ustalenia. Musiał to sprawdzać.

- Gdyby tylko… ale ta kropla przepełniła kielich. Kurwa, same problemy...

- Na czym polegają? – zapytał Jachimiak.

- Tomek… – gestem dłoni zachęciła mnie do zabrania głosu.

Zrelacjonowałem profesorowi całą sytuację, łącznie z bieżącym stanem negocjacji. Słuchał cierpliwie i spokojnie, nie przerywając, ale kiedy zakończyłem, od razu miał pytania.

- No dobrze, a co według pana chcą tym osiągnąć?

- Właśnie! To jest pytanie nad którym łamię sobie głowę od kilku dni.

- Z całej powstałej sytuacji wynika, że wprowadzenie rozporządzenia o nowych opłatach jest zwyczajną zasłoną dymną, którą rozpostarli nad właściwym celem negocjacji.

- Tak, teraz też tak myślę. Porozumienie wstępne, a właściwie jego niedoskonałość, pozostawiło im furtkę, z której niechybnie zamierzają skorzystać. Tylko jak skorzystać? Tego nie wiemy. Mamy wprawdzie domysły, że nie mają środków na wkład własny…

 

- Tomek! – wtrąciła Anna. – Rozmawiałam o tym z finansami. Taka opcja absolutnie nie wchodzi w grę. Nie ma takiej możliwości! Do końca roku w budżecie nie ma rezerwy na podobne przypadki. Nawet gdyby groziło to załamaniem całego procesu inwestycyjnego.

- Czyli tutaj jest jasność – skrzywiłem się.

- Chyba, żeby prezes narodowego banku udzielił im takich gwarancji, czego na dwieście procent nie zrobi. Nawet rządowi takowych nie udziela, więc to również jest wykluczone.

- Rozumiem.

- A ja mam takie pytanie… – wtrącił profesor.

- Tak?

- Skoro pan nie podpisał jeszcze porozumienia technicznego, to co stoi na przeszkodzie, aby wprowadzić do jego tekstu uściślenie geograficzne? Jeśli zdefiniuje pan „Pusztunię” to zniknie możliwość gry tym argumentem, a pan będzie miał możliwość sprawdzenia intencji partnerów. Jeśli nie wyrażą na to zgody, to całe porozumienie będzie funta kłaków warte i nie widzę możliwości negocjowania z nimi czegokolwiek, bo grają nieczysto. Mam rację?

- Zdecydowanie.

 

- Tylko niech pan nie wyskoczy od razu z takim żądaniem. Warto ich potrzymać w jakiejś niepewności. Niech się im wydaje, że łapią już Boga za nogi. Radziłbym panu prowadzić teraz rozmowy przez dwa, albo nawet trzy dni, spierać się o opłaty tranzytowe, ubezpieczenia i tak dalej. I niech mówią! Jak najwięcej mówią! O czym chcą, ale spraw technicznych proszę nie poruszać. Dopiero na koniec, tak właściwie przed samym podpisaniem umowy, poprosi pan o dołączenie do tekstu geodezyjnej lokalizacji „Pusztunii”.

- I to będzie twój cel! – poparła go Anna. – Na porozumienie w kwestii tranzytu w ogóle nie zwracaj uwagi, chociaż oczywiście, rób dobrą minę i próbuj jednak coś ugrać. Nasze rozporządzenie jest już niemal gotowe i mam zgodę premiera na jego wprowadzenie. Zanim zdążysz wrócić, wszystko będzie przygotowane na cacy. Całą resztę już znasz. Żadnych pożyczek nie będzie, ani nawet gwarancji, to jest wykluczone! Przynajmniej nie podczas negocjacji z tobą.

- A jak cała inwestycja padnie z tego względu?

- Mogli się martwić wcześniej. Mogli nie pokazywać nam rzyci, kiedy upominaliśmy się o Polaków. Niech się nauczą myśleć z wyprzedzeniem.

 

- W kwestii mostu nauczyli się…

- Tak, żeby kogoś wyimpasować! – zauważył profesor. – Pani minister ma rację! Wschód nie lubi miękkich partnerów, pan również powinien to wiedzieć.

- Oj wiem, wiem! – zaśmiałem się. – Ale poprawiliście mi już nastrój, będę teraz znacznie spokojniejszy.

- Czyli lecisz jutro do Mińska? – zapytała Anna.

- Tak, dłużej czekać nie wypada. Dzisiaj za przyczynę odwołania podałem przytomnie ważne sprawy rodzinne, więc nie powinni nabrać jakichś podejrzeń. Jestem dobrej myśli.

- Więc proszę wstać i się odwrócić – powiedział nieoczekiwanie profesor.

Niczego nie podejrzewając zrobiłem jak chciał i nagle, w dolnej części pleców poczułem wcale nie grzecznościowego kopniaka.

- To na szczęście! – Jachimiak mitygował się roześmiany, obronnym gestem wyciągając przed siebie dłonie.

Anna zachodziła się ze śmiechu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z Mińska wracałem z tarczą. Wymęczony, skacowany, w nieco pomiętym garniturze, ale mocno zadowolony, że dałem im jednak radę. Osiągnąłem wszystko, co było do ugrania i to dzięki wskazówkom profesora! Niby takie proste, ale sam bym na to nie wpadł.

Kluczem do sukcesu okazało się rozłożenie tematów negocjacyjnych według przewidywań Jachimiaka. Moja propozycja, aby umowę techniczną odłożyć do podpisania na później, kiedy zrobimy to z pełnym ceremoniałem, została przyjęta niemal z aplauzem, a cały zapał dyskusyjny skoncentrowaliśmy na rozmowach o opłatach tranzytowych.

 

Cóż tu można było nowego dodać. Wszelkie argumenty zostały podniesione już wcześniej; tabele, wyliczenia, prognozy… nasi eksperci mielili słowa i niczego ciekawego już nie słyszałem. Prawdę mówiąc, nudziłem się jak mops. Dlatego nie miałem oporów, kiedy na drugą rundę rozmów zostawiliśmy delegacje samopas i we dwóch zamknęliśmy się w gabinecie Worobiewa na parę wódek.

Żadnych rozmów o tranzycie nie było. Obydwaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to wszystko jest wyłącznie grą i nie próbowaliśmy już niczego udawać. Walerij był w moim warszawskim gabinecie, miał okazję zachwycić się barkiem, jego zawartością i funkcjami, dlatego nie udawaliśmy teraz niczego. Obydwaj zmęczeni sytuacją, a jednak z jakąś nicią wzajemnego zrozumienia, po prostu zabijaliśmy czas. Na wschodnią modłę. Dyskutując o polowaniach, o Syberii, o problemach z dziećmi… Wielkich rezultatów oczywiście to nie przyniosło i w podsumowaniu dnia wydaliśmy tradycyjny komunikat, że rozmowy trwają.

 

Następny dzień nie zapowiadał zmian. Wszyscy byli zniechęceni, widziałem to po twarzach naszych negocjatorów, ale nie pozwalałem na rezygnację i zalecałem czujność. Nikt z delegacji oczywiście nie wiedział o moich zamysłach i pewnie obdarzali mnie w myślach stekiem wyzwisk, ale wziąłem to pod uwagę i nie miałem zamiaru się poddawać. Kiedy zaproszono nas na obiad, wiedziałem, że zaraz po nim nastąpi ostateczne starcie. Dlatego wzorem rycerzy, prawie nie jadłem. Obciążony żołądek namawia do lenistwa, a ja musiałem tego uniknąć.

I bingo! Worobiew ponownie mnie zaprosił i po wymianie wielu grzecznościowych zdań zaproponował, że zgodzą się bezterminowo zawiesić wprowadzenie swojego rozporządzenia, ze względu na konieczność dokonania głębszej analizy wszystkich okoliczności. Zaproponował przy tym, żeby obydwa porozumienia zostały podpisane jednocześnie, niby dla lepszego wizerunku medialnego obydwu naszych państw.

 

Nie miałem nic przeciwko temu, chociaż zauważyłem mimochodem, że o porozumieniu technicznym jeszcze nie rozmawialiśmy.

- Ale wasi eksperci zgodzili się na poszczególne warunki?

- Nie mam zastrzeżeń do wynegocjowanych uzgodnień! – odparłem. – Tym niemniej, przed podpisaniem ostatecznej wersji powinienem chociażby przeczytać tekst porozumienia, aby nie dawać swoim podwładnym złego przykładu. Panie ministrze! Rozmawiamy przecież o porozumieniach międzyrządowych a nie zakupie skrzynki jabłek!

- Tak, oczywiście… tak… – uśmiechał się. – Proszę bardzo! Nie mam nic przeciwko temu!

 

Kiedy dołączyłem do naszego zespołu, przedstawiono mi obydwa teksty i zabrałem się za czytanie. Zapanowało ożywienie, zmęczeni ludzie pragnęli odetchnąć i czekali już tylko na mają akceptację. To wszystkim wydawało się pewne. Takie też wrażenie robiłem, chociaż z premedytacją odłożyłem tekst umowy technicznej na bok i najpierw zająłem się porozumieniem o zawieszeniu opłat tranzytowych.

Było krótkie i treściwe, od nas wymagało jedynie uwagi oraz gwarancji, że adekwatnych opłat nie wprowadzimy dla nich bez uprzedzenia. To mogłem podpisać już dawno. Takich zamiarów nasz rząd nie miał. Kiedy więc planowano już fanfary, zabrałem się do studiowania porozumienia technicznego.

Worobiew odszedł gdzieś, zapewne by dopilnować przygotowań do ceremonii, a kiedy rzuciłem wzrokiem dookoła i go nie ujrzałem, postanowiłem działać.

 

- Kto jest szefem zespołu negocjatorów strony partnerskiej? – zapytałem nagle naszego dyrektora.

- Jest tutaj! – wskazał mi niepozornego gościa w garniturze, stojącego tuż obok.

- Coś jest nie tak? – zapytał niemal bezbłędną polszczyzną i pochylił się nad stolikiem.

- Techniczne niedopatrzenie. We wstępie brakuje powołania się na umowę sprzed dwóch lat, dotyczącą lokalizacji węzła i mostu „Pusztunia”. Takie uzgodnienia zostały dokonane już wcześniej, ale powinny się znaleźć również tutaj. Obecne porozumienie jest kontynuacją tamtego, należałoby to zaznaczyć.

- Tak, tak! – zapewnił skwapliwie – znam tamtą umowę.

- Wystarczy krótki akapit, że określenie „Pusztunia” dotyczy miejsca uzgodnionego i tutaj podać wspólną sygnaturę tamtej umowy. To wystarczy – machnąłem lekceważąco ręką. – Nie będziemy przecież przerabiać teraz całego tekstu!

I stał się cud! Mężczyzna odwrócił się na pięcie, podszedł do stolika technicznego i po dosłownie kilkudziesięciu sekundach przyniósł cztery nowe egzemplarze porozumienia. Sprawdziłem je dyskretnie, chociaż z dużym biciem serca… jest! Lokalizacja „Pusztunia” została potwierdzona! W miejscu, gdzie była zaplanowana!

 

Porozumienia zostały następnie podpisane pod okiem telewizyjnych kamer. Walerij wcale nie zauważył uzupełnień w tekście.

 

W kraju natomiast nie powitały mnie fanfary. Kiedy następnego dnia zameldowałem się u Anny i zdałem szczegółową relację, przynajmniej ona pogratulowała mi sukcesu.

- Zamknąłeś na jakiś czas gęby swoich i moich oponentów, co w tobie cenię. Stworzyłeś mi przy tym okazję do przeprowadzenia pewnych zmian kadrowych. Znasz kogoś, kto może zastąpić Szangałę?

- Nie. Nie pytaj mnie o sprawy kadrowe, bo sam jestem znikąd i naprawdę nie mam żadnych znajomości nawet na średnich szczeblach. Nie widzę też możliwości promowania kogokolwiek ze swoich znajomych, chyba, że w grę wejdzie Lidka. Ona poradzi sobie ze wszystkim.

- Przynajmniej wiem na czym stoję. Lidce już dawno proponowałam stanowisko, ale nie ma na to ochoty.

- Dziwisz się jej? Za mało płacisz.

- A co ja mogę?

- Otóż to! Obydwoje wiemy, na czym stoimy. Powiedz mi lepiej jak wygląda sytuacja po burzy?

- A jak ma wyglądać? Dziennik chyba oglądałeś, a jak nie, to skorzystaj z sieci.

- Niczego ciekawego według mnie w nim nie było.

- No właśnie! Według tak zwanej opinii publicznej, ślimaczyłeś się z prostymi rozmowami przez całe trzy rundy i ugrałeś tyle, że jest tak jak było przedtem. Czyli niczego nie osiągnąłeś. Temat nie wart nawet wzmianki we wiadomościach.

 

- To się nazywa sprawiedliwość! – westchnąłem z goryczą. – Nawet nie ma się komu i jak pochwalić, że ograłem ich niczym przedszkolaków! Widziałaś teksty?

- Tak. Niektórzy przychodzą do pracy wcześniej niż ty, więc podrzucili mi kopie na biurko z samego rana – postukała palcem w leżące na biurku dokumenty.

- Nie masz zastrzeżeń?

- Tak dokładnie to się jeszcze nie wgryzłam, ale wygląda to dość solidnie.

- Powiedz mi w takim razie, kto wie o tej pułapce, którą na nas zastawili?

- Masz mnie za samobójczynię? Ten argument wyciągnę dopiero przy wniosku o dymisję Szangały. Wcześniej muszę jednak znaleźć kogoś na jego miejsce.

- Finansom nie mówiłaś o szczegółach? – zdziwiłem się.

- Uważasz, że miałam się chwalić podłożoną miną z opóźnionym zapłonem? Gdyby ta sprawa wyciekła na zewnątrz przed podpisaniem tej umowy, to ani tobie by się już nie udało, ani ja nie byłabym pewna swojego miejsca. W tym świecie nie ma sentymentów.

 

- No tak… Mimo wszystko chciałbym, aby zarówno Jachimiak jak i moja Kinga, otrzymali premie nadzwyczajne z twojej puli. I to już przy najbliższej wypłacie. Solidne premie!

- Dostaniecie, ty też. Tylko nie wiem za co Kinga.

- To Kinga zwróciła moją uwagę, że „Pusztunia” w tekście porozumienia nie ma ścisłej lokalizacji. Było tylko odwołanie się do definicji tej nazwy, zamieszczonej w porozumieniu wstępnym. Tak naprawdę – zaśmiałem się – zapytała mnie z ciekawości, gdzie konkretnie ma być zbudowany most i wtedy mnie oświeciło. Ale bez niej nigdy bym tego nie odkrył! Tak jak bez profesora nie wpadłbym na właściwą taktykę prowadzenia rozmów. Zdała egzamin!

- Zaletą dobrego szefa jest otaczanie się właściwymi ludźmi. Złóż wnioski dla nich, o ciebie zatroszczę się sama.

- Ależ dziękuję! Nie robiłem tego dla premii!

- Nie drażnij mnie już. Pomyśl o nowym kandydacie, może wpadnie ci coś do głowy. I na razie nie chwal się niczym do nikogo, z wyjątkiem profesora. Nie było go rano, więc pewnie nie zna rezultatów porozumienia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...