Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Podwładny pani minister


Recommended Posts

- Słuchaj, a może… może zostawić na razie Adasia?

Powoli pokręciła głową przecząco.

- Zbyt entuzjastycznie się zgodził, abyś ty negocjował ten temat. Pod pretekstem, że lepiej znasz wschodnią mentalność, jak również język rosyjski. Tak samo jestem pewna, że zdawał sobie sprawę w jakie łajno ciebie pakuje, ale nawet się nie zająknął. Przecież w przypadku porażki, całe odium za komplikacje spadłoby na ciebie, no i na mnie. Dwa ptaszki ustrzelone jednym ładunkiem! Takiej nielojalności nie mogę mu wybaczyć, o tym nie ma nawet mowy! Chociaż na razie milcz i się rozglądaj. Temat jest przesądzony, pozostaje jedynie kwestia czasu.

- Jego obóz to przełknie?

- Łaski mi nie zrobi! – roześmiała się, podnosząc kartonową teczkę z biurka. – Tym zdławię jakikolwiek opór! Bezlitośnie! Przy okazji utrę nosa co niektórym kwękaczom. Niezłą rzecz mi podrzuciłeś, na premię również zasłużyłeś.

- Niech będzie. Idę w takim razie, bo stos papierów na biurku mi rośnie.

- Idź. Powodzenia!

- Dzięki! I nie złość się na mnie, kiedy czasem grzecznie sobie żartuję…

- Wyjdź!!!

 

Otwierająca drzwi sekretarka aż drgnęła, ale roześmiałem się i z wesołą miną przepuściłem ją do środka, po czym wyszedłem z gabinetu. Zanim jednak dotarłem do drzwi na korytarz, pani ponownie wyjrzała i zostałem poproszony z powrotem.

Stała przy ministerialnym biurku z niepewną miną i wyraźnie nie wiedziała jak ma się w tej sytuacji zachować. Tym bardziej, że siedząca Anna przez jakiś czas milczała.

- Jestem, pani minister! – zameldowałem, również stojąc.

- Tomek… Niestety, znowu musisz zmienić dzisiejszy kalendarz – odparła leniwie, nawet na mnie nie patrząc.

- Co się stało?

- Na szesnastą dwadzieścia mamy zaproszenie do premiera.

 

- Pan premier uważa, że ja to nie mam małych dzieci? – mruknąłem.

- Przestań! – odparła zmęczonym głosem, nie zwracając uwagi na stojącą wciąż sekretarkę. – Planowałam taką rozmowę nieco później, na moich warunkach, ale ktoś się pospieszył…

- Nie można tego przełożyć? – zapytałem naiwnie.

- Ty… opanuj się! – spojrzała z przekąsem. – Jako, że… – nagle spojrzała na sekretarkę. – Dziękuję pani! – rzuciła krótko. Sekretarka wyszła.

- W powstałej sytuacji – kontynuowała po jej wyjściu – mamy bardzo mało czasu. Do popołudnia muszę mieć kandydata na fotel Szangały. Koniec i kropka! Idź do profesora i zajmijcie się tym obydwaj. Kandydat ma być kompetentny, na pewno nie z opozycji, najlepiej jeśli będzie bezpartyjnym fachowcem. Tych partyjnych mam powyżej uszu!

- Marzenie ściętej głowy – mruknąłem. – Gdzie teraz znaleźć bezpartyjnych fachowców? I to jeszcze w parę godzin. Nawet najmądrzejsi siedzą najwyżej w korporacjach, jeśli nie mają partyjnego poparcia.

- Masz talent do rozwiązywania spraw beznadziejnych, więc działaj!

- Za co mnie to spotyka? – załkałem.

- Powiem ci prawdę, chcesz? – spojrzała mi prosto w oczy.

- Powiedz. Proszę!

- Jeśli kiedyś potrafiłeś sprawić, że ja sama… i to przez nikogo nie zmuszana… wręcz na zawołanie rozkładałam przed tobą nogi… to i z tym sobie poradzisz.

 

Powiedzieć, że mnie zastrzeliła, to nic nie powiedzieć. Ale miałem przecież dobry nastrój!

- Tej mocy już nie mam – zauważyłem beznamiętnie. – Jakoś nie mogę cię namówić na powtórkę, czyli taki argument odpada.

- Postaraj się więc przypomnieć sobie.

- Dobrze. Przyjmuję warunki! Znajdę ci idealnego kandydata, ale w zamian… wiesz co.

- W zamian możesz liczyć na premię – zaśmiała się niezbyt wesoło.

- W postaci, o której tylko my dwoje wiemy? – prowokowałem.

- Głupi… – śmiała się już swobodniej. – Idź już, bo znowu mnie zdenerwujesz.

- Ale… pokrzyczałabyś jeszcze raz, co?

 

- Tomek! – podniosła głos. – Bo wrzasnę i to zaraz!

- Dobrze już, dobrze, znowu wystraszysz cały sekretariat! – machnąłem ręką. – Co tam masz w grafiku na dzisiaj?

- Nieważne. Jeśli tylko zasygnalizujecie mi konieczność konsultacji, znajdę dla was czas. Idź do profesora i zajmijcie się tym na poważnie.

- W porządku. Jeśli na poważnie, to na poważnie. Co z Morawcem, czy nie mógłby przejąć tej tematyki? Może zastanowisz się nad zmianą podziału zadań? Skoro gość odpowiada za inne drogi w kraju…

- Po cichu ci powiem, że jego również planuję się pozbyć. Zbyt mocno wrósł w rolę i przestał pracować. Ale twój kierunek myślenia jest bardzo słuszny. Mam zamiar dokonać poważnej reorganizacji resortu, profesor od dawna się tym zajmuje. Może i przyszedł stosowny czas na takie zmiany. Przekonamy się o tym wieczorem. Na razie potrzebuję pilnie jednego zamiennika, bez tego nazwiska będę miała utrudnione rozmowy.

 

- Wyrzuć też Pawłosia, jeśli nadarzy się okazja. On się do niczego nie nadaje.

- Wiem i zgadzam się z tobą. Ale będę musiała rozłożyć wszystko na raty. Wyobrażasz sobie trzęsienie ziemi, jeśli kilku podsekretarzy odejdzie jednocześnie? Nie. Awantury nam nie potrzeba, wielkiego zainteresowania mediów również… Ach! Jak będziesz wychodził, poproś sekretariat, aby ściągnął mi tu rzecznika. Pilnie!

- Zrobione. Pa zatem! Idę, ale i tak cię lubię. Nie zapomnij!

- A ja toleruję – odpowiedziała. – Tylko toleruję!

 

No i masz babo placek. Kolejny dzień muszę spędzić na pracach nie związanych z moimi podstawowymi obowiązkami. Znowu kilka, kilkanaście osób odejdzie z kwitkiem, bo nie będę w stanie ich przyjąć. Tak zwane życie wciąż demolowało ustalenia, plany, kalendarze i gdyby nie praca takich ludzi jak Kinga oraz jej zespół, zapanowałby totalny chaos.

Wychowałem ich jednak dobrze. Kiedy byłem nieobecny, kierowali moich potencjalnych rozmówców do dyrektorów odpowiednich departamentów i sprawy przeważnie znajdowały swoje rozwiązanie. Ci najważniejsi, niestety, musieli zgłaszać się w innym terminie. I też bez gwarancji powodzenia. Nic więc dziwnego, że grono moich zwolenników wśród terenowych działaczy zupełnie nie rosło. Cóż mogłem na to poradzić? Nie potrafili zrozumieć, że to nie moja niechęć o tym decydowała, lecz okoliczności zewnętrzne. A ja nie miałem okazji ich o tym przekonać.

 

Z profesorem od dawna nadawaliśmy na tej samej częstotliwości. Kiedy przedstawiłem mu zadanie, westchnął tylko i zadzwonił do znanego mi już profesora Grodzicy. Ten z kolei obiecał skontaktować się z jakimś znajomym i po godzinie, w której Jachimiakowi zdawałem relację z przeprowadzonych negocjacji, powitaliśmy w resorcie dwóch panów. Samego Grodzicę, oraz doktora Tomasza Seboraja, jego współpracownika z zespołu.

U profesora zrobiło się ciasno, dlatego korzystając z okazji zaprosiłem wszystkich do swojego gabinetu. Nie mówiłem tego nikomu, ale od jakiegoś czasu czułem się w nim bardzo pewnie, co dawało mi pewien atut w rozmowach z różnymi osobistościami. Dawno już to zauważyłem. Dlatego i teraz chciałem w pewnym sensie jakoś zrównoważyć naukowe stopnie swoich gości. Cóż, wciąż nie dorastałem do nich wiedzą i umiejętnościami.

 

Grodzica był bez wątpienia pedagogiem znakomitym. Wiedząc, że ma przed sobą osobę o wiedzy porównywalnej najwyżej z jego studentem, przedstawił mi prowadzone przez swój zespół prace na temat reformy zarządzania resortem, w sposób bardzo obrazowy i przejrzysty. To było bardzo przydatne. Umówiliśmy się nawet, że da mi wgląd do bieżących materiałów zespołu. Z tym, że cały wykład nie posunął nas do przodu w temacie bieżącym. Ani o jotę.

- Profesorze, wszystko to jest bardzo interesujące, ale moje zadanie na dziś jest inne. Potrzebuję nazwisk, chociażby jednej osoby, która zechciałaby wprowadzić te zagadnienia w życie. Koniecznie!

- No cóż… poprosiłem o przyjazd tutaj pana doktora Seboraja w nadziei, że mógłby podjąć się tego zadania…

- Ja??? – zawołał doktor. – Nie, nie! To jest wykluczone!

 

Spojrzeliśmy z Joachimiakiem po sobie.

- Nie pytałeś pana doktora o to wcześniej? – zdziwił się Jachimiak.

Grodzica podrapał się po głowie.

- Sądziłem, że pan doktor będzie zainteresowany…

- Nie! – padła stanowcza odpowiedź. – Panie profesorze, przecież pan wie czym się zakończyła moja kariera zarządzającego w gospodarce. Było i wystarczy!

- A gdzie pan zarządzał? – zapytałem z ciekawości.

- Kilka lat temu byłem dyrektorem technicznym w generalnej dyrekcji budowy dróg. Przez prawie całe osiem miesięcy. To mi wystarczy, nigdy więcej!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 101
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

- Dlaczego, aż tak źle było?

- Pieniędzy więcej, to prawda, ale to nie jest praca dla ludzi z moją osobowością. Ja się do tego nie nadaję. Nie znam tych wszystkich gierek, podchodów, podjazdów i znać nie chcę. Wolę pracę naukową, gdzie mogę skupić się na konkretnym zadaniu i je rozpracowywać, a nie biegać z rozwichrzonymi włosami, łapiąc dwadzieścia srok za ogon jednocześnie.

- Ktoś to jednak robić musi…

- Panie ministrze! Mam otwarty przewód habilitacyjny, niewiele już czasu pozostało do jego sfinalizowania. Jeśli teraz bym to zostawił… nie, to niemożliwe! Owszem, jestem do dyspozycji w ramach konsultacji, jednak bieżące zarządzanie ludźmi nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej. To mi nie wychodzi.

- Może więc podpowie pan chociaż kilka nazwisk kandydatów? Ma pan przecież jakieś rozeznanie w branży. Zna pan ludzi…

 

- Spróbuję to zrobić. Proszę dać mi pół godziny na przemyślenia.

- Jakich warunków potrzebuje pan do tego?

- Nie, nie, żadnych! Zaraz, zaraz… Jest taki człowiek, nazywa się… Godelik chyba… Jan Godelik… chyba tak.

- Czym się obecnie zajmuje?

- Teraz to nie wiem, ale za moich czasów w dyrekcji odpowiadał za drogi warszawskie. To był właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jak się jednak potoczyła jego kariera, tego już nie wiem.

- Zaraz się o tym przekonamy.

 

Poprosiłem pilnie pana Cezarego, jednego z moich hunwejbinów i poleciłem pilnie odnaleźć tę osobę, nikogo o tym nie informując. Po kilkunastu minutach dostaliśmy odpowiednią relację. Inżynier Jan Godelik kierował jedną z głównych firm realizujących budowę metra.

- Panie Czarku, proszę odnaleźć wszelkie informacje o tym panu. Pilnie! Za pół godziny chcę mieć wydruk na biurku.

- Tak jest! – odmeldował się.

 

Dyskutowaliśmy jeszcze przez kilka minut, poprosiłem ich nawet, aby zastanowili się nad innymi nazwiskami, wreszcie Jachimiak zorientował się, że nieco mi przeszkadzają i zaprosił gości do siebie. Było mi to bardzo na rękę, gdyż wpadł mi do głowy pewien pomysł, który musiałem niezwłocznie zrealizować. Przecież podsekretarz Karol Paszko jest zorientowany w układzie warszawskim i dobrze zna tamtych ludzi. Cóż mi szkodzi zasięgnąć informacji u samego źródła?

Był w gabinecie sam i walczył z jakimiś, leżącymi na biurku dokumentami.

- Kłaniam się panu ministrowi! – podszedłem, wyciągając dłoń. – Zrób sobie przerwę, bo zgłupiejesz od tego.

- Żeby tylko… – westchnął, powstając. – Witam cię w moich skromnych progach! A cóż to dzisiaj za święto, że się tutaj sam osobiście pofatygowałeś?

- A, kurwa… nawet na sen brakuje mi już czasu. Żeby jeszcze można było się jakoś wzmocnić…

- Przecież masz zaplecze, lepsze chyba niż sam premier.

 

- Mieć, to mam. Gorzej z możliwością korzystania. I to nie tylko z tego, z innych również. Niedługo już zapomnę jak wódka smakuje!

- No nie. To jak zapomnieć o męskości.

- Ty się śmiej. Będziesz miał moje lata, to i o tym pomyślisz.

- Nie uwierzę! – chichotał. – Widziałem was kiedyś na mieście. Gruchaliście sobie niczym gołąbki, więc nic takiego raczej nie ma miejsca.

- Kiedy, gdzie nas widziałeś?

- Jeszcze końcem lata, na mieście. Nie chciałem wam przeszkadzać, bo i po co? A, słuchaj! Podobno wybieracie się na bal kostiumowy fundacji tej, tej… no, od przeszczepów szpiku. Tak?

- Owszem, skąd to wiesz?

- Stąd, że jest reklamowany dość szeroko w pewnym kręgu i kupiliśmy zaproszenie. Macie już pełny skład stolika, czy dałoby się gdzieś przycupnąć z boku? Prawdę mówiąc, nie mamy żadnego towarzystwa, jakoś nikogo ze znajomych nie udało nam się na ten bal namówić.

- No wiesz co? Czemu mówisz o tym dopiero teraz? Nie znam sytuacji, o tych sprawach decyduje moja żona, ale zaraz się dowiemy.

 

Wyjąłem telefon i nastąpiła rzadka sytuacja, kiedy przeszkodziłem jej w godzinach pracy.

- Co się stało? – zapytała z niepokojem.

- Nic. Chciałem zapytać, czy jest miejsce przy naszym stole na balu, dla pana Karola z naszego resortu. Dwa miejsca, oczywiście.

- Wariat! – odetchnęła. – Oczywiście, że jest. Zamówić?

- Bilet już ma, ale miejsce nie wiem gdzie. Pan Karol Paszko, podsekretarz stanu u nas.

- Załatwię. Coś jeszcze?

- Nie, ale znowu nie wiem kiedy wrócę do domu. Wieczorem jesteśmy z Anną wezwani do premiera.

- Dobrze, jakoś to przełknę. Dzieciaki już od dłuższego czasu przywożą nam do domu kierowcy z ambasady.

- Taki los…

- Coś jeszcze? Bo mam naradę.

- Nie, dziękuję i całuję! Kocham cię!

- Ja też! Pa!

 

- Załatwione! – oznajmiłem krótko Karolowi.

- Dziękuję serdecznie! Wiesz jak mi moja połowica od paru dni truła głowę?

- To czemu wcześniej o tym nie mówiłeś?

- Komu? Przecież ciebie i tak albo nie było, albo byłeś zajęty. Wiesz, to nie ta kategoria pilnych problemów, mimo wszystko.

- A czym się zajmuje twoja żona?

- Jest lekarzem w instytucie transplantologii, stąd też jej i moja znajomość tematu balu. Za kogo się przebieracie, możesz zdradzić?

- My? Lata dwudzieste, lata trzydzieste ubiegłego wieku, na modłę paryską. Czyli moja żona ma być frywolną panienką do towarzystwa, a ja podstarzałym dandysem. Kostiumy szyją nam w teatrze, już kilka przymiarek opuściłem, bo nie mam na to czasu…

- A my w latach podobnie. Tyle, że stroje warszawskich mieszczan. Szukamy właśnie po rodzinie i znajomych czegoś podchodzącego.

- To się świetnie zapowiada! – zachichotałem. – Większość uderza w podobną epokę. Jeden ze znajomych postanowił wyglądać niczym Al Capone i jestem pewien, że dopracuje kostium do perfekcji. Będziemy więc mieć kompletny przegląd epoki. Zobaczymy jak reszta. Na razie niewiele wiem, do balu prawie miesiąc, wszystko się jeszcze może zmienić.

- Oczywiście, że może.

 

- Karol, ale przyszedłem do ciebie nie z tym.

- Oczywiście, sorry za dygresję. Słucham, panie ministrze.

- Nie pajacuj. Szukam informacji o panu, który nazywa się Jan Godelik. Słyszałeś coś o nim?

- Do czego ci to potrzebne?

- Pokryjmy to na razie milczeniem.

- Niech będzie. Znam go osobiście, chociaż to jest może za dużo powiedziane. Wiem kim jest i kilka razy miałem możliwość z nim rozmawiać przelotnie oraz grzecznościowo. To jest w zasadzie wszystko.

- Gdzie i kiedy go poznałeś?

- Nie pamiętam, ale… to chyba było jeszcze w okresie, kiedy… tak! Godelik był niegdyś dyrektorem w warszawskim zarządzie dróg…

- Długo tam był?

- Nie, właśnie że nie! W tamtym okresie trwały przepychanki pomiędzy dzielnicami, Warszawa nie miała jeszcze statusu miasta wydzielonego, w terenie rządziły poszczególne gminy, natomiast Godelik nie godził się z tym. Chciał zarządzać całością sieci, ale to było niewykonalne. Dlatego odszedł, zniesmaczony przepychankami z poszczególnymi władcami dzielnic.

 

- A co robił potem?

- Nie wiem. Spotykałem go później na różnych imprezach związanych z budową metra, ale nie trafiła się okazja do konkretnej rozmowy. Prawdopodobnie przeszedł do jakiejś firmy budowlanej, bo fachowcem był niezłym. Nie podejrzewam, że cierpiał na brak ofert pracy.

- Tak…

- Powiedz mi, dlaczego o niego pytasz?

- Karol… na razie nie mogę – podniosłem się z fotela. – Wybacz, to nie jest moja decyzja.

- Powiedz chociaż coś o twoich negocjacjach. Myślałem, że szefowa zrobi na ten temat przynajmniej kolegium resortu…

- Kolegium… po co? Umowy są jawne, możesz się z nimi zapoznać. I znowu mało komu się podobają. Chyba nie jest też dla ciebie zaskoczeniem, że po powrocie znowu znalazłem się pod ostrzałem swoich stałych wielbicieli w parlamencie i rządzie. Jaki to niby jestem nieudacznik. Byłem w domu już wieczorem i oglądałem dziennik. Nawet się nie zająknęli o zakończeniu rozmów i podpisaniu porozumień.

 

- Nasz rzecznik jest do niczego! Użyj swoich wpływów u szefowej i go wymień.

- Podporządkuję ci go, dasz radę nim pokierować?

- Nie! Tomek! On sam powinien mieć status podsekretarza stanu, ale takiego z jajami! On i jego służby mają dbać za nas o postrzeganie resortu wśród ludu. Ma sam o tym myśleć, a nie czekać na rozkazy! Po jaką cholerę nam rzecznik, który działa na polecenie? To potrafi byle sekretarka.

- Masz odpowiedniego kandydata?

- Na razie nie szukałem.

- Więc poszukaj. Nie żartuję teraz, mówię poważnie.

- Serio?

- Jak najbardziej. Tylko tę sprawę załatwiasz ze mną i tylko ze mną. Nikomu ani słowa!

- Nawet szefowej?

- Jej tym bardziej. Ma dość zmartwień na dziś. Do premiera nie wzywają nas na ciastko i coca colę.

- Pewnie masz rację…

- Dobra. Idę już, dzięki za informacje i proszę o poufność. Wcale mnie tutaj nie było i o niczym nie rozmawialiśmy.

- Aż tak? – wyciągnął rękę na pożegnanie.

- Jeśli chcesz mnie jeszcze tutaj oglądać, to tak będzie lepiej – uścisnąłem mu dłoń.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dostępne w sieci dossier Godelika leżało już na moim biurku. Czytałem je z ciekawością. Inżynier, praktyk z niemałym doświadczeniem administracyjnym, pełnił obecnie funkcję wiceprezesa firmy Kronop. Firmy z udziałem kapitału zagranicznego, specjalizującej się w budownictwie podziemnym. To, co mi powiedział Karol, znajdowało swoje potwierdzenie. Gdyby udało się go namówić na objęcie stanowiska… byłby to niemal cud. W takiej firmie zarabiał kolosalne pieniądze, porównywalne jedynie z bankowymi.

 

Wciąż trzymając w dłoni kartkę, pomyślałem, że tylko ja jestem w stanie porozmawiać z nim odpowiednio. Ja sam, żywy przykład tego, że nie zawsze pieniądze są najważniejsze… Ech… chyba coś mi się pochrzaniło. Ale spróbować przecież warto.

Pierwsze pomysły, może i głupie, często okazują się najlepsze. Nie zastanawiając się więc dłużej, zleciłem sekretarkom pilne sprowadzenie samochodu służbowego po czym wezwałem Kingę.

- Wyjeżdżam awaryjnie do miasta, będę pod telefonem gdyby szefowa potrzebowała mnie pilnie. Poza tym dla nikogo mnie już dzisiaj nie będzie. Co nie oznacza, że nie wrócę. Gdzie będę, niech ci Czarek wydrukuje kopię danej mi informacji, jadę do tej firmy. Tylko cisza, to jest wiadomość dla ciebie i nikogo innego.

- Tak jest, szefie!

- Pa! Podobasz mi się!

- Mam nadzieję!

 

Z dotarciem do siedziby Kronop-a nie mieliśmy większych problemów. Koordynaty GPS okazały się dokładne i po niecałych dwudziestu minutach, ministerialna lancia zatrzymała się na mocno zatłoczonym parkingu przed niepozornym budynkiem.

- Proszę czekać do skutku, to może trochę potrwać – rzuciłem do kierowcy po czym wysiadłem z auta.

Krajobraz był nieszczególny. Elegancki na pozór parking był mocno ubłocony, ale co tam, przejść się po nim dało. Zwyczajne wejście do budynku, niewielka tabliczka oznajmiająca siedzibę firmy Kronop… żadnych flag, żadnych wielkich reklam… zwyczajne drzwi…

Zwyczajność skończyła się po wejściu. Elegancka portiernia, ochrona…

- Dzień dobry! Słucham pana! – zaordynował recepcjonista. – W czym mogę panu pomóc?

- Dzień dobry! – odparłem. – Moim marzeniem jest rozmowa z panem prezesem Janem Godelikiem. Zastałem go w firmie?

- Był pan umówiony na rozmowę?

- Niestety, nie. Ale mam bardzo ważne sprawy do przekazania.

 

Recepcjonista pokręcił głową, po czym nacisnął jakiś klawisz na pulpicie. Po niecałych trzech minutach drzwi znajdującej się tuż obok windy otwarły się i pojawiła się całkiem niezła dziewczyna.

- Dzień dobry panu! – wyciągnęła rękę. – Jestem Urszula Morszyńska, asystentka pana prezesa Godelika. W czym mogę panu pomóc?

- Miło mi panią poznać, nazywam się Tomasz Barycki i chciałbym przez kilka minut porozmawiać osobiście z panem prezesem Godelikiem.

- Może mi pan zdradzić w jakiej sprawie?

- Nie, to jest wykluczone.

- Hm… proszę za mną!

 

Wprowadziła mnie do niewielkiego pomieszczenia tuż przy recepcji, z dwoma fotelami i niewielkim stolikiem, na którym królował samotny, niezbyt okazały aparat telefoniczny.

- Proszę usiąść! – wskazała jeden z nich, sama zajmując drugi. – Słucham pana, co też takiego pilnego mam przekazać panu prezesowi?

- Tego nie mogę pani powiedzieć. Proszę jedynie o przekazanie panu prezesowi prośby o pilne kilka minut rozmowy – podsunąłem jej po blacie służbową wizytówkę.

Rzuciła na nią okiem i zbladła.

- Przepraszam, proszę chwileczkę poczekać…

Czekałem chyba z dziesięć minut, zaczynałem się już wkurzać, kiedy wróciła.

- Przepraszam, że tak długo to trwało, ale pan prezes był bardzo zajęty. Proszę za mną!

Na górze już nie czekałem. Doprowadziła mnie do drzwi gabinetu, otwarła je i gestem dłoni zachęciła do wejścia.

 

Niewysoki mężczyzna, z gęstą czupryną zupełnie siwych włosów siedział za biurkiem pełnym najróżniejszych papierów wszelkich formatów. Na mój widok wstał i wyszedł niemal pod drzwi.

- Moje uszanowanie panu! – wyciągnął rękę. – Czymże sobie zasłużyłem na taką wizytę, albo czym zawiniłem? Niesłychane rzeczy!

- Dzień dobry! – oddałem uścisk. – Dlaczego niesłychane?

- Prędzej spodziewał bym się ekipy kontroli z waszego resortu, a nie wiceministra we własnej osobie.

- Mam nadzieję, że nie bierze mnie pan za uzurpatora? – spojrzałem na niego uważnie, wyjmując i okazując rządową legitymację.

- Nie – odparł spokojnie, wskazując na fotele przy bocznej ścianie. – Proszę! Proszę usiąść! Pana twarz pamiętam z telewizji, a ja swoje oko jeszcze mam. Poza tym, uzurpatorzy nie jeżdżą rządowymi lanciami, to też mi doniesiono.

- Dobrzy jesteście! – pochwaliłem. – Rozpracowania auta się nie spodziewałem.

 

- Musimy sobie jakoś radzić. Czym mogę pana ministra poczęstować? Kawą, herbatą, czymś mocniejszym?

- Nie, dziękuję. Proszę nie czynić sobie kłopotów. Panie prezesie… zostawmy konwenanse na później, bo nie mam czasu. Może być?

- Jak pan sobie życzy. Słucham zatem!

- Proszę się na mnie nie złościć, ja do pana po prośbie.

- Proszę mówić!

- Panie prezesie… chciałem pana zapytać, czy przyjąłby pan posadę podsekretarza stanu w naszym ministerstwie. Przeanalizowałem pana życiorys i według mnie jest pan odpowiednim kandydatem na to stanowisko. Nie musi pan podejmować decyzji już w tej chwili, chociaż wolałbym, aby zapadła ona w miarę szybko.

- Pan? Pan mi to proponuje? A jakie ma pan umocowanie prawne?

- Panie prezesie… żadnego – odparłem bez namysłu. – Musi pan jednak wiedzieć, że na tym szczeblu nie rzuca się propozycjami dla hecy. A więc moja deklaracja pozostaje nadal wiążąca do czasu pańskiej odpowiedzi. Pożądane byłoby abym ją poznał mniej więcej do godziny szesnastej. Tak to się teraz odbywa.

 

- Zaskoczył mnie pan.

- Nie dziwię się panu. Ja pracuję w resorcie już jakiś czas i wiele rzeczy jeszcze mnie w nim zadziwia. Ma pan pozdrowienia od Karola Paszki.

- Paszko, Paszko… A! Dziękuję, dziękuję! Jeden z niewielu normalnie myślących ludzi. I fachowych.

- Też go lubię. I ma pan rację, z kompetencjami innych bywa różnie. Pewnie pan tego nie wie, ale pani minister Lechowicz i ja stanowimy w resorcie tandem. Znamy się od wielu lat, dlatego wykonuję jej zlecenia i to co panu oferuję jest takie, jakby pan rozmawiał z nią samą. Stąd wynika moja pewność siebie. Niczego nie robię bez jej wiedzy i zgody, tego może być pan pewien.

Drzwi do gabinetu się uchyliły i jakiś męski głos zawołał – Jasiu! Bardzo jesteś zajęty?

Godelik przeprosił mnie i podszedł do drzwi. Po krótkiej, cichej wymianie zdań, wrócił w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.

 

- Panie ministrze, głowa naszego przedsiębiorstwa, pan Mikołaj Omanko.

- Moje uszanowanie! – skłonił się przybyły.

- Miło mi, Tomasz Barycki – podałem mu dłoń na powitanie.

- Panie ministrze, to nie fair, że ja nie wiem o takiej wizycie w firmie, którą zarządzam.

- Ma pan zupełną rację – poddałem się. – Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że nie mam znajomości ani w urzędzie kontroli skarbowej, ani w inspekcji pracy…

- Ani w urzędzie celnym – spokojnym głosem podpowiedział Godelik.

- To nie! – zaprotestowałem. – Chociaż… tak, tam też nie mam.

 

- A gdzie pan ma? – zapytał nieoczekiwanie prezes.

- W straży granicznej. Znam u nich całkiem fajnego podpułkownika ze zgrabnym biustem.

Panowie gruchnęli niewymuszonym śmiechem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Dlatego – kontynuowałem po krótkiej pauzie – proszę mi wybaczyć naruszenie pewnych grzecznościowych zasad, jednak mój pobyt nie wiąże się dzisiaj z żadnym zakłóceniem funkcjonowania waszej firmy. Nic też nie będzie jego następstwem, przynajmniej ja o niczym takim nie wiem. Ani nie planuję żadnych ekscesów.

- Uspokoił mnie pan. No nic, w takim razie nie będę panom przeszkadzał. Później się zobaczymy – rzucił spoglądając na Godelika, ten zaś skinął w milczeniu głową. Jeszcze uścisnęliśmy sobie dłonie i prezes wyszedł, pozostawiając nas samych.

 

- A tak przy okazji pozwolę sobie zapytać, jak się panu tutaj pracuje?

- Bardzo dobrze! – odparł bez wahania. – W okresie boomu budowlanego takie wąsko wyspecjalizowane firmy jak nasza wręcz rozkwitają. Konkurencja niewielka, bo sprzęt drogi i mało zastępowalny, poza tym liczy się wiedza i doświadczenie. Takich zadań jak my, byle kto się nie podejmie, niewielu ludzi potrafi je robić. Gorzej jest, gdy inwestycje stają, wtedy kończą się zamówienia, kontrakty, a przecież sprzęt amortyzować trzeba.

- Jak na razie, na kryzys inwestycyjny w kraju raczej się nie zanosi.

- Nie ma pan racji – skrzywił się. – Pewne przepisy związane z warunkami rozliczania funduszy unijnych powodują w pewnych okresach spiętrzenia robót, a w innych zastopowanie wszelkich prac. I tak to wszystko faluje. Najpierw trzeba wykorzystać fundusze do końca roku, a w styczniu pracujemy za friko, gdyż inwestor nie ma pieniędzy na opłacenie faktury. A ludzie potrzebują chociażby na chleb.

 

- Tak, to powszechna bolączka – westchnąłem. – Coś tam udało mi się zrobić, ale pewnych spraw nie daje się przeskoczyć. Warunki narzuca Bruksela, a przekonać tamtych urzędników do zmiany zdania jest wręcz niemożliwością.

- Jeszcze jedno. Ile zarabia podsekretarz?

Wzruszyłem ramionami. – Ustawowo, czyli płaca w wysokości uposażenia poselskiego. Nie są to kokosy. Pan pewnie więcej tutaj zarabia.

- Pewnie tak… – odrzekł cicho.

- Też zarabiałem znacznie więcej. Ja do resortu przyszedłem z banku.

- Tak? – uśmiechnął się. – Co pan robił w banku?

- Byłem szefem zespołu doradców prezesa i dyrektorem jego gabinetu.

- No… to zarobki spadły panu znacznie?

- Oczywiście! A pracuję teraz o wiele dłużej. Nic to, kiedyś przecież doczekam się dymisji a wtedy będę przebierał w ofertach pracy.

- Wierzy pan w to?

- Nie muszę wierzyć, ja to wiem. No cóż, nie będę dłużej zabierał panu czasu, proszę się zastanowić i… nie ukrywam, że liczę na przyjęcie mojej propozycji. Dobrze by się nam współpracowało, jestem o tym przekonany.

 

Podniosłem się z fotela.

- Zapiszę panu na odwrocie wizytówki numer telefonu bezpośredniego, gdyż te widniejące na awersie łączą jedynie sekretariat. Proszę zadzwonić do mnie przed godziną szesnastą. Koniecznie!

- Nieważne z jaką odpowiedzią?

- Tak! To jest bardzo ważne. Ta godzina jest graniczna.

 

Już miałem się pożegnać, już niemal wyciągałem dłoń, kiedy odezwał się jeszcze raz.

- No dobrze, ale… jeśli nawet, to… nie znam zakresu swoich przyszłych obowiązków.

- Tu jest pewna trudność, przyznaję. Otóż to się nie będzie pokrywało z zakresem zadań pańskiego poprzednika. Instytut Gospodarki jest na etapie końcowym opracowywania nowej organizacji pracy resortu i podział zadań ulegnie zmianie. Tym niemniej, będzie to pewnie infrastruktura i strategia transportowa, komunikacyjna, może też energetyczna, departament największych inwestycji, może coś jeszcze innego. Ale wszystko jest do dyskusji, podległość departamentów każdorazowo ustala pani minister. Jeśli coś wybitnie nie będzie panu leżało, to można się przecież dogadać.

- Rozumiem.

- Dziękuję w takim razie za rozmowę i… do usłyszenia przed szesnastą!

- Ja również dziękuję! – uścisnęliśmy sobie dłonie. – Do usłyszenia i do zobaczenia!

 

„Do zobaczenia?” – myślałem, wracając do samochodu. Czyżby już się zdecydował?

W całkiem niezłym nastroju, jeszcze po drodze zadzwoniłem do Eweliny. Wszystko się nadal przeciągało, ale tu także zapachniało niewielkim optymizmem. Rzeczoznawca zachwycał się autem i obiecywał przyspieszyć przegląd. Za tydzień, dwa, procedura miała szansę wreszcie się uskutecznić i będę mógł odebrać ZIS-a. Ech, tylko gdzie i kiedy nim jeździć?

 

Wydarzenia nabierały tempa. Zaraz po powrocie zdałem Annie krótką relację z wyprawy. Słuchając, aż kręciła głową z niedowierzaniem.

- Też masz pomysły. Jechać do firmy w godzinach jej pracy…

- Źle, że z nim rozmawiałem?

- Nie w tym rzecz. Czy pomyślałeś, że jego przełożony może go teraz naciskać, aby jednak nie odchodził?

- Zawsze może tak zrobić.

- Tylko inaczej jest, jeśli naciska się zdecydowanego, a inaczej osobę jeszcze niepewną.

- Ja zagrałem wprost, tak jak ty ze mną.

- No, powiedzmy. Trudno jednak. Mleko zostało nalane, teraz zobaczymy czy się aby nie rozleje. Przygotuj mi… a właśnie. Skąd wziąłeś materiały o nim?

 

- Jego droga zawodowa jest na oficjalnym portalu firmy. Zdolny gość, wynalazca różnych technik wiertniczych, przez kilka lat pracował w Niemczech w firmie specjalizującej się w budowie maszyn do drążenia tuneli. Tam nawiązał kontakty z największym europejskim wykonawcą podobnych prac, a po powrocie do kraju reprezentował go przy organizowaniu najpierw polskiego oddziału, a później samodzielnej firmy. Ma jakieś udziały w tym biznesie.

- Dużo?

- Nie wiem, trzeba będzie sprawdzić. Ale nawet jeden procent oznacza co najmniej kilka milionów złotych. To przedsiębiorstwo nie jest takie małe.

- Jakie są jego relacje z prezesem?

- Na pierwszy rzut oka koleżeńskie, ale to mogą być jedynie pozory. Nie rozumiem też, dlaczego sam nie został prezesem, który z kolei jest zawodowym menadżerem. Ekonomistą.

 

- Zmobilizuj swoją drużynę i z wszelkimi materiałami bądź u mnie za kwadrans szesnasta. Tylko nie zapomnij telefonu!

- Nie zapomnę. Idę teraz coś zjeść.

- Też muszę zamówić catering, bo jeszcze nie jadłam.

- To chodź do mnie, mam pizzę i to nie ze sklepu.

- Upieczona w domu?

- W Talizmanie. Parę minut w mikrofalówce i będzie gotowa.

- A wystarczy ci, bo jestem głodna?

- Wystarczy. Są trzy, resztę miałem zamiar zamrozić na wszelki wypadek.

- To już nie to.

- Zgadzam się, dlatego zapraszam dziś.

 

Kiedy wpół do czwartej zadzwonił telefon a na ekranie ujrzałem nieznany mi wcześniej numer, domyśliłem się kto dzwoni.

- Tomasz Barycki, proszę!

- Jan Godelik się kłania. Panie ministrze, nie zmienił pan zdania?

- Ja? W żadnym wypadku.

- W takim razie moja odpowiedź jest twierdząca. Jestem gotów przyjąć pana propozycję. Jednak mogłoby to nastąpić nie wcześniej niż za tydzień, gdyż jestem zobowiązany do zakończenia pewnych spraw tak, by nie zostawiać za sobą w firmie bałaganu.

- Świetnie, bardzo się cieszę z pańskiej decyzji! Natomiast co do kwestii daty powołania, wszystko jest do ustalenia, chciałbym jednak jeśli to możliwe, aby zaglądnął pan do nas możliwie szybko, najlepiej już jutro. Przedstawię pana pani minister i już bezpośrednio z nią uzgodni pan dalsze szczegóły techniczne. Da pan radę?

- Sądzę, że tak.

- Proszę więc zadzwonić wcześniej na drugi telefon z awersu wizytówki, to jest numer moich asystentek. Będą uprzedzone o pańskim przyjeździe i wszystko będzie przygotowane.

- Dobrze. Do zobaczenia zatem, do jutra!

- Do zobaczenia, kłaniam się.

 

Humor poprawił mi się zdecydowanie. Wydałem jeszcze stosowne dyspozycje, po czym udałem się do Anny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wybrała dzisiaj podróż we dwoje, moim jeepem. – Przynajmniej nie zapomnisz na mnie poczekać, gdyż prawdopodobnie nie będziesz uczestniczył w całości spotkania.

- A tak właściwie, to po co ja tam jadę?

- Masz premierowi zdać relację z rozmów. Do czego jest mu to potrzebne, tego nie wiem. Wzmiankę o tobie dodał na koniec mojej z nim rozmowy, więc dzisiaj nie ty będziesz głównym tematem. I dlatego przewiduję, że podziękuje ci wcześniej. Musisz jednak na mnie zaczekać.

- Dobrze, będę czuwał.

 

O wyznaczonej godzinie zjawiliśmy się w sekretariacie premiera. Drzwi do gabinetu były otwarte na całą szerokość, premier natomiast stał przy oknie z filiżanką w dłoniach i zawzięcie dyskutował z jakimś mężczyzną. Wszystkiemu przysłuchiwali się minister Domagała, rzucający jakieś krótkie uwagi i jeszcze jeden gość, raczej milczący.

Domagała zwrócił wzrok w kierunku drzwi, a ujrzawszy nas, opuścił grupę.

- Proszę wejść, prosimy!

Wtedy i premier nas ujrzał. Postawił filiżankę na biurku i podszedł się przywitać.

 

- To melisa, panie premierze? – zapytała Anna z niewinnym uśmieszkiem.

- Gorzej! To jest mięta – odwzajemnił uśmiech. – Ale melisa również by mi się przydała.

- Mam zapas w biurku, następnym razem wezmę ze sobą.

- Dziękuję za troskę, dziękuję! Proszę, wejdźcie dalej i prosiłbym, byście państwo usiedli przed ekranem – wskazał dłonią na stół narad w głębi gabinetu, na którym królował rzutnik z podłączonym do niego laptopem.

- To potrwa niedługo, dwie minuty z kawałkiem – wyjaśniał Domagała, idąc za nami. – Zależy nam szczególnie, aby pan Tomasz zapoznał się z tym materiałem, dlatego głos będzie nieco wzmocniony i to w oryginale, bez polskiego przekładu. Proszę wszystko dokładnie oglądać, o wnioskach porozmawiamy później. Gotowi?

- Tak…

- A więc startuję.

 

Przyglądałem się wszystkiemu z dużym zdziwieniem, szczególnie sobie. Była to bowiem telewizyjna relacja z podpisania porozumień w Mińsku, zmontowana zapewne dla potrzeb ich dziennika. Komentarz odredakcyjny przedstawiał temat jako sukces władz białoruskich, a krótka wypowiedź Worobiewa tylko to potwierdzała. Przyznawał wprawdzie, że strona białoruska odroczyła bezterminowo wprowadzenie opłat tranzytowych, ale w zamian jakoby uzyskali duże ustępstwa polskiej strony przy realizacji nowych inwestycji przygranicznych, w tym nowego połączenia z planowaną autostradą północ – południe. Całość była jedną, wielką manipulacją, pozbawioną wszelkich konkretów. Typowa propagandowa sieczka.

- Powtórzyć? – zapytał Domagała, kiedy materiał się skończył.

- Tak, poproszę! – odpowiedziałem spokojnie.

I znów to samo. Walerij na sto procent jeszcze nie wiedział co wtedy podpisał. Był bardzo z siebie zadowolony.

- Jeszcze raz? – odezwał się Domagała.

- Nie, wystarczy – westchnąłem. – To z ich głównego dziennika?

- Tak – rzucił krótko. – Czyli możemy wrócić do pana premiera.

Wskazał nam z Anną miejsca naprzeciw obydwu nieznanych mi panów, sam zaś zajął miejsce obok nich, tuż przy najważniejszym biurku. W ten sposób wszyscy mieli wgląd w moją twarz, łącznie z szefem rządu, siedzącym u szczytu.

 

- Poprosiłem pana tutaj – zagaił premier – aby spróbował pan skomentować obejrzaną relację. Wszyscy tutaj obecni, a ci panowie są moimi doradcami – wskazał siedzących – znamy z grubsza przebieg prowadzonych przez pana rozmów. Wiem też, że spotykał się pan z ich prezydentem. Poza tym dokonano wstępnej analizy podpisanych przez pana porozumień, w których prawdę mówiąc, nie znaleziono jakichś błędów i wciąż nie bardzo wiemy na czym polega ten duży sukces strony białoruskiej. Może poczynił pan jakieś ustalenia czy obietnice, które nie są nam znane? Jakie jest pana zdanie o tej relacji?

- Według mnie, materiał jest typową propagandą sukcesu – odpowiedziałem spokojnie. – Musieli wycofać się z chęci obłożenia nas daninami, a przecież nie jest miło przyznawać się do porażki. Czymś to trzeba było polukrować!

- No tak, takie wytłumaczenie jest najprostsze. Z drugiej jednak strony, otrzymaliśmy dość mocne sygnały, że strona białoruska sonduje możliwość otrzymania od nas pewnego wsparcia finansowego w zamian za bliżej nieokreślone ustępstwa na rzecz strony polskiej. Czy pan spostrzegł coś takiego w trakcie rozmów? A może domyśla się pan czego mogą dotyczyć?

- Tak, znamy temat – wtrąciła Anna. – Panie ministrze! – zwróciła się do mnie. – Proszę zrelacjonować zarówno sam przebieg negocjacji, jak i prowadzonych konsultacji w resorcie oraz poza nim. Również kwestię powodów przełożenia terminu trzeciej rundy i naszych ustaleń. Wszystko od samego początku i to dokładnie!

- Rozumiem – odpowiedziałem i zwilżywszy wargi zacząłem mówić.

 

Nawet o tym jak Anna zdefiniowała mi zadanie na ostatnią rundę, polecając nie przejmować się skutkiem nie zawarcie porozumienia tranzytowego. Nie przyznałem się jedynie do tego, że omawiałem wszystko również z Dorotką. Powiedziałem jedynie, że zasięgałem u niej informacji o stanie białoruskich finansów. A kiedy zakończyłem, przez chwilę panowała sterylna wręcz cisza.

- Tak… – przerwał ją premier. – Panowie, macie jakieś pytania?

- Może ja… – odezwał się jeden z obecnych. – Wspomniał pan, że poprosił żonę o zorientowanie się w stanie finansów białoruskich. Skąd pana żona może mieć podobne dane?

- Jest prezesem dużego banku, ma więc stały dostęp do wszelkich serwisów tematycznych. Może również zlecać różnym agencjom uzyskanie pewnych danych. To jej chleb powszedni.

- Dziękuję.

 

- Ja mam inne pytanie – ożywił się drugi. – Wracając do oglądanego przez pana na wstępie materiału, czy pana zdaniem, ich zadowolenie mogło wynikać z tego, że nie wiedzieli jeszcze o zastosowanym przez pana wybiegu i uzupełnieniu tekstu porozumienia?

- Oczywiście, że tak! Jestem tego nawet pewien!

- Czyli to jednak nie była tylko propaganda, lecz głębokie przekonanie o sukcesie, prawda?

- A skąd dziennikarze mieli znać prawdę? Powiedziano im, że sukces, to sukces! Bo Worobiew mógł w ten sukces wierzyć naprawdę. Przez chwilę.

- Ruchy kadrowe powinny nam wiele wyjaśnić – zauważył Domagała.

- Zgadza się – odpowiedział mu premier. – Ktoś jeszcze?

Nikt się nie zgłaszał.

 

- A pan minister? – zwrócił się do mnie. – Chciałby pan coś jeszcze dodać?

- Ostatnie życzenie? – zaśmiała się Anna.

- No nie… – premier spojrzał na nią niby z przyganą, ale kąciki ust rozjechały mu się w uśmiechu. Atmosfera stała się jakby cieplejsza.

- Nie, dziękuję. Nic mi się nie przypomina – poczułem się zobowiązany odpowiedzieć.

- Ja również nie mam więcej pytań – premier wstał z fotela, więc i pozostali się podnieśli. – Aha, przedłużenie okresu obowiązywania małego ruchu granicznego było całkiem dobrym pomysłem, wezmę go pod uwagę. A na dzisiaj już dziękuję! – podszedł i na pożegnanie uścisnął mi dłoń. – Panom chyba również – widziałem jak obrzucił ich wzrokiem. – Chyba, że macie do mnie coś jeszcze?

- Nie, nie dzisiaj – odparli zgodnie.

- Panią minister i ciebie Jurku poproszę jeszcze o pozostanie na kilka minut.

 

Miałem więc okazję do swobodnej pogawędki z obydwoma panami podczas wychodzenia z gmachu na parking.

- Niezły myk im pan zrobił na pożegnanie – zaczepił mnie jeden. – Nie bał się pan?

- Czego miałem się bać?

- Że się zorientują i odmówią podpisania nowego tekstu.

- To oni mieliby problem. Gdyby natomiast próbowali wymusić pierwszy wariant, to ja bym odmówił podpisu.

- I też mieliby problem – roześmiał się drugi.

- Dokładnie tak! – zgodziłem się. – Obojętnie co by się za tym nie kryło, co w tym braku lokalizacji schowali, taki tekst nie miał prawa zostać zatwierdzony. Popełniłbym jeszcze większy błąd niż mój poprzednik. I to świadomie, bo siadając do trzeciej rundy rozmów, wiedziałem już o jego ułomności.

- To prawda. Nie pogłaskano by pana.

- Dzisiaj też nie mieliście panowie zamiaru mnie głaskać – zauważyłem.

 

- Nieprawda! – zaprzeczył stanowczo jeden. – A przynajmniej nie my. Drażnił nas tylko fakt, że nie potrafimy znaleźć logiki w ich postępowaniu. Kiedy nasze służby zwróciły uwagę na ten materiał i dostarczono nam nagranie, zachodziliśmy w głowę, co to wszystko miało oznaczać, stąd wzięła się prośba o pomoc do ministra Domagały.

- Nie do wszystkich informacji przekazywanych premierowi mamy dostęp, nie wszystkie nasze sugestie są przyjmowane a to spotkanie zostało rozbudowane nie na naszą prośbę.

- To czym się panowie zajmujecie?

- Jesteśmy członkami zespołu doradców premiera. Proszę – podał mi wizytówkę. Po chwili uczynił to drugi więc i ja się obydwom zrewanżowałem.

- Oj! – w pewnej chwili naszła mnie refleksja. – Miło nam się rozmawia, ale jeszcze chwila i odjechałbym bez szefowej. A przypominała, żebym na nią zaczekał!

Pożegnaliśmy się więc i obydwaj odjechali, każdy swoim samochodem, a ja wróciłem do gmachu. Zaskoczyli mnie. Spodziewałem się, że są funkcjonariuszami kontrwywiadu co najmniej, a okazali się analitykami zespołu doradców premiera. A może to kamuflaż?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Anna nie miała ochoty na powrót do pracy, zupełnie tak samo jak i ja. Odwiozłem ją więc do domu, ale chociaż indagowałem w trakcie jazdy, nie zdradziła tematu poufnej rozmowy z premierem i ministrem Domagałą.

- Na razie nie jest to istotne – bagatelizowała. – Ważne, że zupełnie nieoczekiwanie umocniłeś zarówno moją, jak i swoją pozycję, zatem wszystko jest w najlepszym porządku.

- Dobre i to – mruknąłem w odpowiedzi.

 

Czyli nie miała zamiaru wprowadzać mnie aż tak głęboko w ministerialne sekrety. Trudno! Znam swoje miejsce w szeregu, wypada się z tym pogodzić. A może została zobowiązana do dyskrecji? W porządku, jakoś to przełknę.

Na łono rodziny wracałem jednak w niezłym humorze, chociaż było już po osiemnastej. Czas u premiera szybko upłynął.

 

Mimo późnej pory, chłopcy kończyli dopiero spożywanie domowej kolacji, dopieszczani kulinarnie przez Helenę. Dorotka niby im towarzyszyła, ale zamiast nakrycia, na stole przed nią spoczywał laptop, który intensywnie eksploatowała. Na mój widok nawet się nie ożywiła.

- Cześć tata! – chłopcy nie mieli wielkich, życiowych problemów.

- Witajcie, skarby! A cóż to za brewerie u nas zapanowały? – zdziwił mnie cały obrazek.

Helena skomentowała moje słowa nieznacznym wzruszeniem ramion i wycofaniem się do kuchni, Dorotka natomiast nawet nie oderwała oczu od ekranu.

- Mama przegrała nasze pieniądze! – beznamiętnie zameldował Pawełek, między jednym kęsem a drugim.

- Wszystkie? – nie zmieniłem nawet tonu głosu.

Wiadomość była absolutnie groteskowa. Rzuciłem okiem na żonę, jednak to wszystko chyba do niej nie dotarło, bo nawet nie zmieniła pozycji.

 

- Nie wszystkie. Połowę – skorygował go Piotruś.

- Czyli coś nam jeszcze zostało – wręcz się ucieszyłem. – Mogę zatem spokojnie do was dołączyć, prawda?

- Tatuś, ale my już kończymy.

- A gdzie się spieszycie?

- Też chcemy do komputerów! – zawołał Pawełek.

- Niech idą – poparła go Helena. – Napracowali się dzisiaj, mogą teraz posiedzieć.

- Ale wcześniej do łazienki, dobrze? Przebierzcie się i umyjcie już, żeby później nie było kłopotów ze zmęczeniem.

- Dobrze, tatusiu.

- Podać panu kolację? – dociekała Helena.

- Tak, poproszę! Tylko najpierw sam odwiedzę łazienkę.

 

Kiedy wróciłem do salonu, przed Dorotką również stało nakrycie, laptop zaś spoczywał na krześle obok.

- Obudziłaś się? – zapytałem.

- Obudziłam, obudziłam – powitała mnie, kwaśno uśmiechnięta. – Musiałam dokończyć część analizy, nie chcę ponownie wracać do tego fragmentu.

- Za dużo obowiązków na siebie wzięłaś, zluzuj trochę!

- Przyganiał kocioł garnkowi – odpaliła. – Ty też obiecywałeś po wakacjach wracać do domu o normalnej porze.

- Dzisiaj i tak poszło nieźle. Obydwoje z Anną zostaliśmy zaproszeni do pana premiera i to bez możliwości skorzystania z prawa odmowy. Wróciłem, nawet nie zaglądając do resortu.

 

- Już cię wyrzucił z pracy, czy jeszcze nie? – zapytała obojętnym głosem.

- Ano nie i co bardziej interesujące, podobnego rodu pomysły przeszły mu raczej na dłużej. A co u ciebie? Chłopcy twierdzą, że przegrałaś ich pieniądze…

- Jakie „ich”? – zaprotestowała. – Ich pieniądze są święte i nietykalne! Nawet gdybym chciała je tknąć, to nic z tego! Nikt już nie ma prawa z nich skorzystać, dopiero oni sami, kiedy dorosną. A przegrałam… owszem, przegrałam. Pieniądze przeznaczone na inwestycje kapitałowe, którymi dotąd obracałam. Znaczy, część tych pieniędzy.

- Dużo?

- Ponad dwa miliony… – westchnęła. – Prawie trzy…

- Dolarów?

- Kasztanami się nie gra na nowojorskiej giełdzie! – zirytowała się.

 

- Spokojnie! Może w takim razie zrobisz sobie przerwę? – wystrzeliłem, chociaż zupełnie nie miałem pojęcia jak często zlecała jakiekolwiek transakcje.

- Może i zrobię… – odparła już ciszej. – Muszę wcześniej dojść do przyczyn. Dlaczego tak się stało? Tomek, to jest pierwszy raz, kiedy przegrałam, rozumiesz? Rozumiesz to? – była tak podekscytowana, że aż odłożyła sztućce. – Pierwszy raz! Nigdy jeszcze nie przestrzeliłam aż tak w prognozach! Całe szczęście, że nie wysłałam rekomendacji dla domów maklerskich, bo straty banku poszłyby w dziesiątki milionów dolarów, jeśli nie setki! Byłabym ugotowana!

- Weź na luz, proszę!

- Nie mogę… wybacz… muszę to wszystko jakoś przetrawić…

- Zjedz chociaż spokojnie kolację!

- Nie, dziękuję, nie mam ochoty… dziękuję! – podniosła się z krzesła. – Pójdę się położyć na kilka minut, tylko proszę, nie przeszkadzaj mi.

- Dobrze, będzie jak chcesz.

 

Kolację dokończyłem w towarzystwie Heleny.

- Pani coś z tego rozumie?

- Niewiele – odpowiedziała po namyśle. – Wiem tylko, że nie jest to problem pieniędzy. Dorotka straciła część funduszy dawno przeznaczonych na ten cel, czyli na przegraną. Od dawna to przewidywała i tak naprawdę, można powiedzieć, że do tej sytuacji była przygotowana. Więc nie o pieniądze tutaj chodzi. Ma ich znacznie więcej. Więcej, niż się nawet panu wydaje. I są one zupełnie bezpieczne.

- Kiedyś mi powiedziała, jeszcze w Pokrzywnie za czasów Johna… Jechaliśmy wtedy chyba z chłopcami gdzieś na zakupy i ja prowadziłem samochód… – wspominałem. – Po drodze sprawdzała coś w smartfonie i nagle zaczęła wykrzykiwać, że wygrała. Nie rozumiałem tego i zapytałem co, wtedy zaczęła się krygować, a potem wypaliła, że milion dolarów! Na rynku Forex, najbardziej agresywnym i niebezpiecznym, czego wtedy jeszcze nie wiedziałem.

- Też nie wiem co to jest, ale tę nazwę znam – przyznała Helena. – Obstawiała tam od wielu lat. Nie wiem co to za toto lotek, ale… nie wiem, czy mogę… a niech tam! Powiem panu. Przez ten czas wygrała tam masę pieniędzy!

 

- Ile? – spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

- Tego to już nie wiem, o liczbach nie wspominała. Ale to są miliony! Prawie zawsze gdy wygrała, to podeszła mnie uścisnąć, uśmiechnąć się, okazać zwyczajnie, że jest zadowolona i szczęśliwa.

- Często tak było?

- Trzy, cztery razy w miesiącu… Mawiała, że na więcej nie ma czasu.

- No tak… Tylko że tam można dziesięć razy wygrać i za jeden raz przegrać wszystko, a nawet jeszcze więcej.

- Dorotka nie przegrała wielkiej sumy, to jej nie grozi i nie o to chodzi.

- Więc o co?

- Tego właśnie nie wiem. Coś się stało, czego nie rozumiem, ale jest to bardzo groźne i niebezpieczne – aż ściszyła głos.

- Gdzie? W pracy?

- Nie… o pracy nic nie wspominała. Nie wiem, naprawdę nie wiem! Ale coś mi się tutaj nie zgadza i nie potrafię tego zlokalizować.

 

- Niech mnie pani nie straszy – uśmiechnąłem się. – Dzisiaj w pewnym sensie umocniłem swoją pozycję w resorcie, może w końcu zacznę wracać wcześniej do domu…

- Warto by było! – pokiwała głową. – Bo wasze dzieci już całkiem przesiąkną Ameryką. Aż się zdziwiłam, że rozmawiali dzisiaj z panem po polsku.

- Dlaczego?

- A niby jak ma być inaczej? Rano odbiera ich samochód z ambasady, odwozi samochód z ambasady, a jeszcze dwa razy w tygodniu są zabierani ze szkoły przez jakiegoś konsula i on sam wiezie ich po zajęciach, wraz ze swoim synem na te gokarty, czy jak im tam. I dopiero po wszystkim, podobnie jak dziś, wracają do domu. Kiedy mają rozmawiać po polsku? Z kim? Aż dziw, że jeszcze nie zapomnieli mowy! Stracicie dzieci takim systemem wychowania.

- No tak…

- A tak, tak! Jeszcze dwa, trzy lata, kiedy zaczną dorastać, będziecie tracili z nimi kontakt. Zbliża się bardzo ważny okres w ich życiu.

- To prawda… cóż! Wcześniej będzie koniec kadencji sejmu, premier tak czy inaczej poda rząd do dymisji, a wtedy odejdę z podniesionym czołem. Gdybym zrezygnował już teraz, miałbym poczucie rejterady. Że zadania mnie przerosły, że nie potrafiłem…

 

- Oj wy, mężczyźni! – Helena pokiwała głową. – Panowie! Zarzucacie kobietom strojenie się w pawie piórka, a sami co robicie? Wasze piórka inaczej wyglądają, to prawda, ale ich sens jest dokładnie taki sam.

- Nie będę się z panią kłócił, chociaż zupełnie się z tym nie zgadzam. Dorotka nie jest ze mną dla pawich piórek! Nie miałem takowych, kiedy się poznaliśmy.

- A może to się panu tylko tak wydaje? – zaśmiała się. – Kto to wie?

Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, postanowiłem więc ominąć problem.

- Zapytam o to Dorotkę. Może mi powie coś nowego?

 

- Tylko nie dzisiaj! – żachnęła się. – Jej teraz potrzebny jest spokój, troska i miłość. Bez wielkich szaleństw! Niech pan będzie bardzo delikatny, bo w tym krysztale powstały jakieś naprężenia. Trzeba je powoli rozprowadzić, aby nie pękł. Uderzenie rozsypie wszystko!

- Rozumiem, postaram się.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kiedy wszedłem do sypialni, ujrzałem Dorotkę leżącą na plecach, wpatrzoną niewidzącym wzrokiem w sufit. W swojej ulubionej, półprzezroczystej nocnej koszuli z jedwabiu. Znaczyło to, że wcale nie planowała powrotu do salonu i nie chciała z nikim rozmawiać.

Podejrzewałem coś podobnego, dlatego wieczorne ablucje wykonałem wcześniej, przed wejściem do sypialni. Teraz byłem gotowy do snu, tak samo jak i ona.

- Jak się czujesz, Słoneczko? – zapytałem z troską, zajmując miejsce obok niej.

- Paskudnie – nie zmieniła pozycji. – Nie wiem co się dzieje i niczego nie rozumiem. Nigdy w życiu czegoś takiego nie przechodziłam.

- Może to emocje po przegranej? – podpowiadałem.

- Może… – odparła cicho.

- Pojedźmy na weekend nad jezioro, co? – zaproponowałem.

- Niemożliwe – odparła sucho.

- Dlaczego tak mówisz?

 

Niespodziewanie odwróciła się na bok, twarzą ku mnie.

- We czwartek wieczorem, bezpośrednio po pracy, wylatuję do Oslo. Biorę tam udział w sympozjum i wygłaszam referat. Bardzo ważna dla mnie sprawa!

- Trudno, ale proszę bardzo.

- Wiesz co?

- Nie wiem…

- Jedź z chłopcami nad jezioro. Mało cię ostatnio widują…

- Wiem. Zaniedbujemy ich. Helena też mi to zarzuca.

- Niestety, tak ono i jest… – przyznała. – Załatwiłam w ambasadzie to co mogłam, ich kierowcy chłopców zabierają i odwożą…

- Helena wspominała mi o tym.

- Czyli wiesz. A ja mam również wyrzuty sumienia i też sobie powtarzam, że jeszcze rok, najwyżej dwa… Jedź z nimi, bądźcie razem chociaż wtedy, kiedy masz taką możliwość.

- Pytali mnie niedawno o swoje wierzchowce – uśmiechnąłem się.

 

- I świetnie! Następne weekendy może już będę miała wolne… Poczekaj! Chyba pamięć zaczyna mi szwankować. Dzisiaj zadzwoniła Agata, że bursztyn jest już wysłany i jutro, najdalej pojutrze powinien być u Joasi.

- Jak? Co ty mówisz? – aż usiadłem. – Jakim cudem? Był już przetarg?

- Bez przetargu – odpowiedziała beznamiętnym tonem.

- Niemożliwe! – zdumiałem się. – Złamali prawo?

- Nie wiem. Aga mi mówiła, że wszystko jest w porządku.

- Ale trzeba przynajmniej zapłacić?

- Już zapłaciłam.

- Ile? Muszę ci to oddać.

- Nic nie musisz. Policzyli wszystko w cenie złomu, drobiazg.

 

- Nie żartuj! Skąd taka wycena?

- Tomek! Co cię to obchodzi? Chciałeś bursztyn więc go masz! I nie wtykaj nosa dalej niż potrzeba. Sprawa jest załatwiona, zakończona i wystarczy. A teraz daj buzi oraz wyłącz światło! I bardzo cię proszę, dzisiaj już mi nie przeszkadzaj. Jestem bardzo zmęczona…

- A mogę cię chociaż objąć?

- Tomek… pewnie, że tak! – przytuliła się na chwilę. – Tylko chciałabym już zasnąć, więc nie budź mnie.

- Nie masz… ochoty?

- Nie…

- Więc śpij, skarbie, dobranoc!

- Dobrej nocy!

 

Niestety, rano nie było ani trochę lepiej.

 

Sprawa bursztynu nie dawała mi jednak spokoju. Jeśli za sprawą Agaty dokonano jakiegoś przekrętu, kiedyś może wyjść na jaw kto był nabywcą, a dociekliwi dziennikarze już znajdą moje powiązania z Joasią. Mam się więc bać, czy nie bać?

Mimo nawału obowiązków, dodatkowych rozmów z Godelikiem i Anną, jakoś znalazłem czas i sprawdziłem odpowiednie rozporządzenie. Niestety, wciąż obowiązywało. Przemycany towar przeznaczony do użytku wewnętrznego, wobec którego sąd orzekł przepadek na rzecz skarbu państwa, był utylizowany. Jeśli natomiast przepadek dotyczył przedmiotów trwałych, były zbywane wyłącznie na przetargu nieograniczonym. Inne formy sprzedaży były wykluczone. Czyli sprawa nie była czysta, będę musiał porozmawiać z Agatą.

 

Umówiliśmy się, że przyjedzie na weekend do Pokrzywna. Nie widziałem w tym niczego nadzwyczajnego, mimo nieobecności Dorotki. Chłopcy ją znali, a przecież wybieraliśmy się do stadniny. Dobrze będzie pobyć razem przy okazji i posiąść jakąś konkretną wiedzę. Tym bardziej, że tylko od niej mogłem się dowiedzieć czegoś istotnego o własnej żonie. Miałem przynajmniej taką cichą nadzieję, wzmocnioną faktem, że Joasia już dwa dni temu podziękowała mi za przesyłkę. Czyli moje marzenie się spełniło.

 

Agata przyjechała już w piątek, niedługo po nas. Wieczory były teraz długie, pod strzechą było zbyt zimno na dłuższy pobyt, dlatego przez jakiś czas posiedzieliśmy w domu z dziećmi i Heleną. A kiedy chłopcy poszli spać, zaproponowałem pójście do sauny.

Tam również początkowo nie było ciepło. Posadziłem ją więc na kanapie a sam walczyłem z systemami ogrzewania, aby przygotować kabinę i otoczenie do dłuższego pobytu. Dopiero gdy sprawy przygotowawczo - techniczne były już poza mną, poprosiłem o pełną relację z operacji „bursztyn”.

To co wtedy usłyszałem, nie brzmiało zbyt optymistycznie.

 

- Żebyś wszystko dobrze skojarzył – zagaiła – muszę ci naświetlić sytuację od początku. Z celnikami znamy się nie od dziś i wszystko wiem od nich. Dobrze jest to wymyślone, nie ma dwóch zdań.

- Właśnie.

- Nie sądź, że tylko ty tak kupujesz, ten scenariusz jest używany zawsze, kiedy trafia się coś ciekawego. Oczywiście, nie zawsze daje się zastosować, ale… Radzą sobie jakoś.

- Opowiadaj, bo nie mogę uwierzyć.

- Dobrze, a więc na początek w skrócie. Wszystko zaczyna się od stwierdzenia przemytu. Zakwestionowany towar wędruje wtedy do depozytu, a odpowiednie organy wszczynają dochodzenie. Jeśli w grę wchodzi niewielka przemycana wartość, są to organy celne. A jeśli wielka, sprawę przejmuje prokurator. W tym akuratnie przypadku tak właśnie było. Cały towar pozostawał do dyspozycji śledczych i stanowił dowód sądowy. Celnicy nie mogli go nawet tknąć.

Sytuacja zmienia się jednak w czasie, gdyż sądy z reguły orzekają przepadek towaru na rzecz skarbu państwa. I wtedy, z chwilą uprawomocnienia się wyroku, celnicy stają się jego dysponentami.

- No i wystawiają wszystko na przetarg – próbowałem podpowiedzieć.

- Ano właśnie! – pokiwała głową. – Myk polega na tym, że nie wszystko.

 

- Czyli łamią prawo?

- Nie łamią.

- Ale tak pisze w rozporządzeniu.

- Rozporządzenia trzeba umieć czytać! Posłuchaj jak to wszystko wygląda, czyli wróćmy do sądu. Jak myślisz, czy orzekając, sąd bierze pod uwagę wartość przemytu?

- Uważam, że tak.

- I słusznie! Trudno też zakładać, że sąd jest głupi. Czyli takiego układu nie zakładamy. A jednak, w tej sprawie, sąd w określaniu wartości przemytu posłużył się ceną złomu bursztynowego i nikt się od wyroku nie odwołał! Dlaczego? Czy wszyscy są głupcami? Przecież jego realna wartość jest dziesięć razy większa! Przynajmniej dziesięć razy.

- No nie, oskarżony grałby wtedy na swoją niekorzyść. Większa wartość to wyższy wyrok.

- Tak jest! Czyli on zachował się logicznie. A prokurator?

- Tego nie wiem.

 

- Wbrew pozorom, prokurator również zachował się logicznie. I już ci wyjaśniam, o co w tym wszystkim chodzi. Otóż, oczywiście, zarówno sąd jak i prokuratura, mają możliwość ustalenia rzeczywistej wartości przemycanego towaru. Sami zresztą te wielkości dobrze znają. Ale nie są w tym zakresie ekspertami! Ich zdanie, ich ocena, zupełnie się nie liczy. Mogą natomiast powołać biegłych, żeby takie zadanie wykonali.

- Czemu więc tego nie robią?

- To jest kluczowe pytanie w tej sprawie! A odpowiedź - banalnie prosta. Bo za te prace trzeba by zapłacić! Z budżetu ministerstwa sprawiedliwości! Teraz pomyśl, jak dla potrzeb sądowych taka wycena kilku worków bursztynu mogłaby wyglądać? Ekspert bierze każdy okruch do ręki, fotografuje z kilku stron, waży, opisuje wygląd, ewentualne skazy i tak dalej. Wiesz ile by to trwało i jaką sumę by sobie zażyczył za taką usługę? Prokuratora, który by coś takiego zarządził i zlecił, wykopaliby jutro na zbity pysk! Podobnie jest z sądem. Dlatego prokurator milczy, do skazania winnego dobra jest nawet ogólnie znana cena złomu i to mu wystarcza! Odhaczy sprawę i ma spokój! A że wyrok mógłby być nieco wyższy… Ma to bardzo daleko w… nosie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- No dobrze, to prokurator i sąd. A co ma do tego urząd celny?

- Właśnie. Wspomniałam już, że od chwili uprawomocnienia się wyroku, cały towar, a wraz z nim niemały ból głowy, przechodzi do dyspozycji celników. Prokurator się cieszy, bo doprowadził do skazania, sąd się cieszy, gdyż wydał niekwestionowany wyrok, a problem pozostał i mają go teraz celnicy. Niczym gorący kartofel! Oni też, żeby wystawić towar na sprzedaż, muszą mieć jego wycenę! Bo ktoś im może zarzucić, że narazili skarb państwa na straty.

Przecież to całe, śliczne rozporządzenie, dotyczące obowiązkowych przetargów, nie wzięło się z powietrza! Ktoś zadbał o to, żeby nie było sprzedaży dla znajomych, bo przecież wtedy „państwo ponosi straty”. Jakie straty, ja się pytam? Przecież sprzedaż towarów przemycanych i tak stanowi dochód nadzwyczajny! Ale moje zdanie pomińmy.

- Czyli jak, aby taki bursztyn wystawić na przetarg, urząd celny musiałby mieć jego wycenę?

- Poczekaj, powoli. Jeśli chciałby to wszystko sprzedać hurtem na przetargu, to naraża się na zarzut niedbałości. W grę wchodzi zaniżona akcyza, zaniżone cło, zaniżony VAT, ale jest również coś jeszcze. Coś o wiele groźniejszego.

 

Musisz wiedzieć, że w branży bursztynowej działa w kraju zaledwie kilka podmiotów. Są w dodatku wycwanione i nie w ciemię bite, skoro jeszcze przetrwały. To nie jest przeciwnik typu pana Kazia z usługami budowlanymi. I teraz, nieistotne jest, kto wygra przetarg i za jaką cenę. Każdy z pozostałych licytujących będzie mógł zaskarżyć do sądu urząd celny o nieuczciwe wpływanie na konkurencję rynkową. I domagać się kompensaty poniesionych strat.

- A z jakiej paki?

- Otóż właśnie! To jest wąska branża. Oficjalne wprowadzenie na rynek tak dużej ilości taniego bursztynu może wywołać na nim niemałe perturbacje, zatem będą mieli spore szanse na wygraną. I wtedy urząd celny nie tylko uwikła się w długoletnie procesy z małymi nadziejami na sukces, ale poniesie też ich koszty, koszty ekspertyz biegłych, a na koniec będzie zmuszony wypłacić nie tak znów małe odszkodowania! Wyobrażasz sobie taką perspektywę? Który dyrektor urzędu zaryzykuje taki scenariusz?

- No tak… A chcąc wszystkiego uniknąć, musiałby wcześniej zlecić taką samą wycenę, której wcześniej uniknął i sąd, i prokurator.

- Dokładnie! I za nią zapłacić! Już nie z funduszy resortu sprawiedliwości! Weź też pod uwagę, że wprowadzając na rynek krajowy bursztyn z wyceną realną, urząd musiałby złożyć u samego siebie, zabezpieczenie celne na akcyzę, cło i VAT. Bez gwarancji odzyskania takiej sumy. Bo trudno powiedzieć, czy i kiedy znaleźli by się chętni do zakupu wszystkiego za pełną cenę.

- Poczekaj, nie ogarniam…

 

- Stary handlowiec i nie rozumie? – zaśmiała się. – Przecież do czasu uprawomocnienia się wyroku, towar znajduje się wprawdzie na terytorium polskim, dlatego może być dowodem w sprawie karnej. Ale wtedy, w depozycie, jest poza polskim obszarem celnym, prawda?

- Tak, to jest oczywiste.

- Właśnie. Gdy jednak celnicy będą chcieli towar sprzedać, muszą go wtedy na obszar celny wprowadzić! A bez kasy nie da się tego zrobić! Trzeba wszystko opłacić tak samo, jak czyni to każdy inny podmiot gospodarczy. Im wyższa cena, tym wyższe naliczone stawki! Prawo dotyczy ich wtedy tak samo, jak wszystkich innych w obrocie gospodarczym. Nie ma litości!

- Aaa… To takie buty…

 

- Fiskus tak skonstruował przepisy, żeby mu broń Boże jakiś okruszek nie przepadł. No i strzelił sobie w kolano! Tomek! Dyrektor urzędu całował mnie prawie po rękach, kiedy przyszłam do niego z waszą ofertą zakupu całego towaru.

- Chrzanisz! Naprawdę?

- Oczywiście! Zdjęłam mu z głowy potężny problem, który od paru dni spędzał mu sen z powiek. Ależ się cieszył!

- Dlaczego?

- Nie rozumiesz tego?

- Nie bardzo…

- Więc teraz posłuchaj. Dawna wiadomość telewizyjna o przechwyconym przemycie nie przeszła bez echa. Zainteresowani dokładnie śledzili przebieg całej sprawy i zaraz po wyroku zaczęły wpływać pierwsze oferty nabycia całego towaru. Oczywiście, po cenie złomu. Mieli jednak pecha, gdyż ja już wcześniej z nim rozmawiałam i przedstawiłam o wiele lepsze dla wszystkich rozwiązanie. Cała jego zaleta polegała na tym, że oferent gwarantował wywóz towaru za granicę, a więc kwestia rozregulowania krajowego rynku nie weszła w grę. Nikt nie mógł mieć podstaw do zaskarżenia jego decyzji!

 

- No dobrze, a cena? Jakaś kontrola resortowa nie zarzuci mu pozbycia się problemu wręcz za darmo?

- Na jakiej podstawie? – spojrzała na mnie z przekąsem. – Przecież cena towaru figuruje w wyroku sądowym! Prawomocnym! Kto będzie śmiał podważyć decyzję niezawisłego sądu?

- Ale jaja…

- A widzisz! Sąd jest sądem! Ale to jeszcze nie wszystko! Skoro towar nie został wprowadzony na polski obszar celny, to wszelkie krajowe rozporządzenia w ogóle go nie dotyczą! Tak orzekli prawnicy i to najlepsi. Przetargi są obowiązkowe w kraju, a nie poza nim! Dlatego bursztyn opuścił skład bez pobytu w polskim obszarze celnym, po czym udał się w świat. Na podstawie decyzji dyrektora Urzędu, która jest całkowicie zgodna z prawem! Towar został opłacony, państwo ma jakiś przychód… Może nie najwyższy, ale przecież nie poniosło żadnych kosztów nadzwyczajnych! I żadne inne koszty już mu w przyszłości nie grożą! Odpowiada ci to?

- Ależ numer… Powiedz mi jeszcze kto jest tym oficjalnym oferentem, skąd tę firmę wzięłaś? Nie było innych chętnych?

- Byli, oczywiście, było kilka ofert. Ale dyrektor wiedział ode mnie kto ma towar nabyć. A nazwę firmy podała mi twoja żona. Skąd ją wzięła, tego nie wiem, ja jej wierzę bez zbędnych słów. Dlatego ją o to pytaj.

 

- Ostatnio mam z tym pewne trudności, ale zapytam.

- Przecież wróci, marudo. Wyjechała tylko na konferencję naukową. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z całej operacji?

- Oczywiście, że zadowolony, zachwycony i wdzięczny. Mogę ci za to nawet umyć plecy, a także zrobić masaż. Idziemy się wygrzać?

Odpowiedź niemal mnie zmroziła.

- Nie da rady. Do kabiny z tobą nie pójdę, nie będę cię epatowała nagością.

 

- Dlaczego? To po co ja tu grzeję?

- No wiesz co? Z żonatym, samotnym mężczyzną? Nie będę cię wodziła na pokuszenie! A do łóżka nie pójdziemy, przecież wiesz.

- Właśnie nie wiem, liczyłem na to – odpowiedziałem bezczelnie.

- Więc nie licz już i wyłącz ogrzewanie, robi się zbyt ciepło.

- Jasne… Żona ze mną nie sypia, bo ty jej wystarczasz…

- Tomek, nie traktuj mnie jak obiekt seksualny, przecież wiesz, że tego nie lubię!

- Tak, bo ty masz zasady! – wkurzyłem się. – Wy zawsze macie zasady! Swoje własne, a nam gówno do tego!

- Nie irytuj się i nie bluźnij!

 

- A niby dlaczego? Pieścisz się z moją żoną, bo takie masz zasady, ale nigdy nie pytałaś mnie o zgodę! Bo takie masz zasady! Moja żona spotyka się z tobą bez mojej wiedzy, ze mną nie sypia, ale co cię to obchodzi? Ty jesteś szczęśliwa! Takie masz zasady! W porządku, kurwa mać, pójdę więc do burdelu!

- Weź sobie tam od razu abonament na noclegi, bo nie wyobrażam sobie byś później wrócił do jej łóżka.

- Widzisz. Wychodzi na to, że jednak gówno was obchodzę! Tak jedną, jak i drugą!

- Pieprzysz teraz jak potłuczony! Czego ci odmawiałam, kiedy byłeś z nami? Narzekasz?

- Aga… zastanów się jak to wygląda z mojej strony i powiedz co mi to dało. Że zamiast w Dorotce skończyłem w tobie? Niech będzie, jakiś smaczek w tym był. Ale tylko przyprawa, a nie główne danie! W zamian uznałyście, że macie już moją pełną akceptację i hulaj dusza! Spotykacie się beze mnie, robicie co chcecie, ja się kompletnie przestałem liczyć! Czuję się zapomniany.

- Pieprzysz bez sensu!

 

- Tak? Dorotka już tydzień sypia obok mnie, a nie ze mną, czyli ty jej wystarczasz!

- Gówno prawda! – wrzasnęła. – Owszem, widziałam się z nią ostatnio kilka razy, ale tylko rozmawiałyśmy! Na łóżko nie miała ochoty.

- Jasne… czyli to znowu moja wina…

- Chodź, cholero, chodź! – wstała, zdejmując bluzkę. – Chodź! Ulżysz sobie, bo nie możesz wytrzymać kilku dni.

Zreflektowałem się.

- Przepraszam cię. Aga… ubierz się i nie rób mi łaski, bardzo cię proszę! Zupełnie nie o to mi chodzi!

- Więc o co? Chcesz mnie przelecieć? Proszę bardzo! Ale zrobisz to tylko jak z deską, na współpracę nie licz!

- Nigdy nie chciałem cię ot tak przelecieć, to nie moim stylu. Aga! Chyba potrafisz zrozumieć, że dziwek w łóżku mógłbym mieć na kopy! Nigdy ich jednak nie szukałem, ani nigdy do mojego łóżka nie miały dostępu. Byłem wierny swojej żonie do czasu spotkania z tobą, a wszystko co później, też miało jej akceptację. Twoją zresztą również.

- Owszem, kiedyś już o tym rozmawialiśmy.

 

- I guzik z tego. Teraz, kiedy cię potrzebowałem, bo Dorotka z nieznanych mi powodów nie chce ze mną sypiać, pokazałaś mi wała i jest mi przykro. Ty po prostu tego nie rozumiesz, myślisz tylko o niej. Ja się nie liczę, chociaż jestem jej drugą połową.

- Przesadzasz teraz, a przecież nie jesteś dzieckiem. Tomek! Czy ty uważasz, że kobieta jest automatem? I cipkę ma gotową na zawołanie? Uważasz, że twoja żona nie ma prawa do gorszych momentów w życiu? Że może nie mieć ochoty na seks? Nie dajesz jej takiego prawa?

- Przecież daję! Sądziłem jednak, że jakieś zrozumienie znajdę u ciebie! W końcu zaczęłaś mnie wyręczać w pewnych sprawach, dlatego oczekiwałem chociaż małej rekompensaty.

- Źle trafiłeś. Poza tym nie mam ci czego kompensować. Z Dorotą owszem, spotykałam się ostatnio kilka razy, ale na krótko i o łóżku nie było mowy. Też jestem zaniepokojona jej stanem, tym nagłym zmęczeniem, na które zaczęła się skarżyć. A ponadto, spróbuj i mnie zrozumieć. Nie lubię w łóżku facetów i kiedy pojawiają się takie propozycje, to u mnie działa automat. Ja się nie zastanawiam, nie myślę, spojrzę najwyżej czy już szykować się kopnąć w jaja, czy wystarczy gościa wykpić.

 

- Dobrze, zostawmy to. Nie chcesz, to nie. Napijesz się czegoś konkretnego?

- Wreszcie mówisz rozsądnie – uśmiechnęła się, trochę jakby z przymusem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po wypiciu kilku kieliszków nalewki zmieniła jednak zdanie i sama zaproponowała, byśmy poszli do kabiny. Nie oznaczało to wcale zmiany jej podejścia do łóżka, przez cały czas zachowywała wobec mnie dystans. Przebierała się zasłonięta, do kabiny wchodziliśmy w prześcieradłach, tam wchodziła na najwyższą półkę, bym nie musiał oglądać jej nagiej, a na drogę do jeziora również się okrywała. Jedynie podczas kąpieli była golutka, tam jednak jej ciało skrywała woda. I po wyjściu na schodki, natychmiast okrywała się ponownie.

 

A podczas przerw poza kabiną, rozmawialiśmy zupełnie po przyjacielsku, roztrząsając zarówno nasze problemy rodzinno – towarzyskie, jaki i polityczne, czy też rządowe. Agata miała dobre informacje, nieco inne niż ja, dlatego rozmowa z nią była bardzo pożyteczna. Opowiedziałem jej o negocjacjach i naszych problemach, więc obiecała mi rozglądnąć się za osobą kandydata na naszego rzecznika prasowego. Poza tym umówiliśmy się, że zapisze mnie na imprezę otwierającą sezon łowiecki, gdyż miała w tych sferach lepsze kontakty. Ja musiałbym zawracać głowę Bogdanowi.

Najwięcej czasu poświęciliśmy jednak Dorotce. Niestety, mieliśmy podobne spostrzeżenia dotyczące jej stanu, ale żadnych wniosków nie potrafiliśmy wyciągnąć. Dowiedziałem się tylko, że Romek miał całkowitą rację i amerykańscy spece potwierdzili jego spostrzeżenia dotyczące podmiany układów scalonych w bankowych serwerach.

 

Dostał za to niezwykle wysoką premię nadzwyczajną, oraz pełną, tradycyjną odprawę. I to bez konieczności przestrzegania okresu karencji. Mógł więc podjąć nową pracę od razu po odejściu z banku, na co wobec członków zarządu zgadzano się niesłychanie rzadko. Ponadto odchodził z banku już w końcu października, a więc dwa miesiące przed uprzednio ustalonym terminem. Zielonik pewnie zacierał ręce, zaś Dorotka niekoniecznie. Zadania Romka ktoś przecież wykonywać musiał, a tego kogoś jeszcze nie było.

 

Była już na lekkim rauszu, kiedy wspomniałem o swoim przeciążeniu pracą.

- Tomek, nie licz na to, że będzie lepiej! – oświadczyła, z wielką pewnością siebie. – Ja też próbowałam sobie robić jakieś postanowienia, ale to jest kierat! Zawsze ktoś się z czymś przypieprzy i nie ma siły, musisz być na miejscu i pilotować temat do końca. A jak próbowałam szefów ograniczać, to usłyszałam, że po to mam nienormowany czas pracy, aby być do dyspozycji wtedy, kiedy szef uzna iż jestem potrzebna. W praktyce wychodzi, że jestem potrzebna zawsze.

- Ale to jest tragedia! Ja wciąż podziwiam Johna, byłego męża Dorotki i mojego obecnego zięcia, że potrafił pracować przez trzy i pół dnia w tygodniu kierując dużym bankiem i nigdy nie miał zaległości. Rozmawiałem z nim o tych sprawach jeszcze przed latem. Dziwił się wtedy, że nie mam czasu na zajmowanie się dziećmi.

- Taka to nasza, polska specyfika. Nie ma etatów dla personelu pomocniczego i człowiek musi sam walczyć z głupstwami, zamiast zająć się czystą strategią i dowodzeniem.

- A ja uważam, że personel cywilny w resorcie jest źle usytuowany. Albo wpadłem na niewłaściwy sposób jego wykorzystania. Tylko żeby to przeanalizować, trzeba mieć jakieś doświadczenie, a ja go dopiero nabywam.

 

- Zostawmy już te sprawy, nie psuj mi nastroju. Zaniedbałam się ostatnio fizycznie w treningach, wciąż nie mam czasu, a kiedy wpadam na siłownię, zapominam o proporcjach. Ostatnio znowu przesadziłam, aż czuję zakwasy w mięśniach.

- Gdybyś mi to powiedziała wcześniej, zaproponowałbym ci masaż, ale z dwojga złego wolę mieć z tobą poprawne, towarzyskie relacje niż podrapaną paznokciami facjatę.

- Ty… rzeczywiście… – uwagę o podrapaniu jakoś pominęła. – Mógłbyś mnie wymasować. Tylko nie erotycznie, broń Boże!

- Nie chcę. Diabli wiedzą, co uznasz za erotyczne, a co nie. Poza tym, musiałabyś się rozebrać, a z tego co zauważyłem, sprawia ci to trudność.

- Nie pieprz! Wiesz, że nie o to chodzi.

- Wiem. Ale nie umiem masować pod prześcieradłem.

- A będziesz grzeczny?

- Zdecyduj się teraz, chodzi ci o moją grzeczność, czy o zakwasy?

- Nie wydziwiaj! Pytam po raz ostatni, pomożesz mi?

- Oczywiście, że tak. W takim zakresie, w jakim sobie tego zażyczysz. Ale by ci pomóc, muszę też mieć odpowiednie warunki do tej pomocy.

- O! Taką odpowiedź rozumiem. Idziemy więc do gabinetu odnowy.

 

Salonik kosmetyczny, szumnie nazwany gabinetem odnowy biologicznej, był właściwym miejscem do takich zabiegów. Można było wprawdzie mieć zastrzeżenia do zbyt mocnego oświetlenia sterowanego z wielu źródeł i dużej ilości luster, pozwalających oglądać wszystkie czynności w najróżniejszych perspektywach, ale co tam, na poboczne uwarunkowania nie zwracaliśmy teraz najmniejszej uwagi.

Agata zrobiła najpierw przegląd wszystkich słoiczków, pojemniczków i buteleczek, potem wybrała jakiś balsam, który miałem zastosować w zabiegu, a następnie zrzuciła z siebie prześcieradło i ułożyła się na stole do masażu, brzuchem na dół.

Apetyczna dziewczyna. Bardzo zgrabna. Z dużymi, kształtnymi pośladkami, jakie od zawsze lubiłem… I już od początku, kiedy zająłem się rozluźnianiem mięśni jej ramion, zaczęła cicho pomrukiwać niczym kotka.

 

- Zabierz ręce spod brody i ułóż wzdłuż ciała! – komenderowałem. – Swobodnie ułóż i nie napinaj mięśni. Rozluźnij się!

- Tak?

- Tak, dobrze.

- Ale mnie boli!

- Masz zakwasy, to boli. Musisz częściej korzystać z masażu, mam wrażenie, że ćwiczysz zbyt intensywnie.

- Właśnie ostatnio nadrabiałam zaległości…

- Jasne. Wszyscy mają zaległości, tylko nie zawsze w tej samej dziedzinie.

- Cicho! Szczyp mnie dalej, to jest całkiem przyjemne.

- Wiem! Znam też jeszcze ciekawsze sposoby sprawiania przyjemności…

- Opowiesz mi o tym innym razem. Teraz skup się na masażu!

 

Przez kilkanaście minut pastwiłem się nad nią od głowy do pięt, omijając tylko spojenie ud, ale samych ud już nie. Były gładkie i bardzo jędrne, niczym toczone. Wcierałem w jej ciało wskazane mi balsamy, a przy okazji podziwiałem widok. I przestawałem się dziwić własnej żonie. Jeśli już ma takie skłonności, to nieźle wybrała.

Agata miała też bardzo ładne nogi. Niestety, schowane najczęściej w spodniach munduru, nie zaprzątały uwagi przechodniów, ani jej znajomych w pracy. Na różnych siłowniach pewnie też korzystała z dresu, albo innej odzieży, kamuflującej jej walory. A przecież miała się czym chwalić! Skórę miała wprawdzie białą, bez tego delikatnego, oliwkowego odcienia, po którym poznałbym Dorotkę nawet na końcu świata, ale teraz nieco opalona jeszcze latem, aż się prosiła, żeby potraktować ją po męsku. A może korzystała niedawno z solarium?

 

Oglądanie oglądaniem, nie odważyłem się jednak na żaden ruch sugerujący coś innego niż zabieg masażu. I kiedy zakończyłem tę fazę, poleciłem by się odwróciła na plecy. Zrobiła to bez sprzeciwu i nawet nie szukała ręcznika, by osłonić biodra.

- Aga, Dorotka stosuje na piersi inny środek.

- Właśnie! – nagle usiadła. – Wiesz który?

- Wiem. Spokojnie!

- Zdaję się więc na ciebie – opadła z ulgą.

 

Nie widziała co się przez cały czas ze mną działo poniżej pasa, takiej możliwości nie miała. Stół był zbyt wysoki. A ja zacząłem się męczyć. O ile plecy i resztę jej ciała można było masować twardo, to stronę przeciwną należało wręcz pieścić. Bo czym się różnił masaż piersi od miłosnych zabiegów poważnego partnera? Niczym! Tylko małoletni głupcy pomijali u partnerki te okolice.

Pieściłem więc biust wiedząc, że niczego między nami nie będzie, chociaż sam ten fakt mnie podniecał. W dodatku robiłem to z pełnym zaangażowaniem. Wszystko przyjmowała spokojnie, mając oczy zamknięte, bez słowa, chociaż w pewnej chwili odniosłem niejakie wrażenie, że jej oddech jakby się wydłużył… Pojechałem więc dalej i przez jakiś czas nie protestowała…

 

Nic z tego! Pozwoliła się pieścić, jednak wcześniejszego zdania nie zmieniła. Kiedy tylko próbowałem przemienić masaż w jawny erotyzm, spinała mięśnie, więc na wszelki wypadek wycofywałem się, wciąż prowadząc tę niepewną grę z nieznanym zakończeniem. W pewnej chwili jednak usiadła na łóżku i seans się zakończył.

- Jesteś szalony!

- Już to kiedyś słyszałem.

- Zostaw, proszę! – odsunęła moje ręce, po czym usiadła na krawędzi, opuszczając nogi.

Zdałem sobie sprawę, że jest już po zawodach i na łóżko nie mam jednak szans.

 

- Okryj się, bo zmarzniesz! – podałem jej prześcieradło, sam przy okazji chwytając drugie. Nie chciałem, by zobaczyła moją wciąż sterczącą męskość.

Opatuliła się wręcz automatycznie, ale wyglądała jakby czegoś nie rozumiała.

- Idziemy do stolika?

- Tak – pokiwała głową. – Idziemy! – powiedziała sucho, nie zmieniając pozycji.

Poszedłem sam. Czułem jak po drodze całe moje podniecenie ulatuje niczym powietrze z przekłutego balonu. Ale numer! Będę musiał zadowolić się obrazkami w pamięci. Niczym onanizujący się małolat. Już ja jej sprawię następnym razem masaż, będzie wymasowana…

 

Dołączyła po chwili, dokładnie otulona prześcieradłem. Bez słowa zajęła swoje poprzednie miejsce, ale widząc co się dzieje, a wtedy pociągnąłem drugi łyk nalewki, zrobiła podobnie, własnoręcznie napełniając sobie taką samą szklankę.

- Czemu się na mnie złościsz? – zapytała naiwnie.

- Ja? Na ciebie? Absolutnie? – odpowiedziałem ironicznie. – Piję z radości! Piję, bo udało mi się dla ciebie zastąpić moją żonę! Chyba mi nie powiesz, że nie odczuwałaś przyjemności?

- Nie, nie powiem – odparła, jakby zrezygnowana. – Szkoda tylko, że traktujesz wszystko w takich kategoriach.

 

- Niby w jakich?

- Tomek! Czy pomyślałeś o tym co czułaby Dorota, gdyby poznała twoje rzeczywiste zapędy seksualne wobec innych kobiet?

- Innych kobiet tu nie było, masz na myśli siebie?

- Uważasz, że nie jestem kobietą?

- Sprawdziłem, jesteś stuprocentową babą.

- Ironia nie na miejscu. Babą nie jestem, ale kobietą owszem.

- Zgadza się. Wszystko masz na swoim miejscu i to w odpowiedniej, bardzo atrakcyjnej zresztą ilości.

- Zapomniałeś jakoś, że tematem naszej rozmowy nie są teraz moje cielesne walory, ale odczucia twojej żony, a dokładniej rzecz biorąc, twoje zachowanie wobec innych kobiet.

- Odczep się ode mnie! Powiedziałem ci wcześniej, że gdybym całego naszego życia nie traktował poważnie, to dzisiaj, w tej saunie, nie ty byłabyś najważniejsza! Rozumiesz to?

- Nie, nie rozumiem!

 

- Sądziłem, że skoro dla Dorotki nie jesteś, jak to nazwałaś „inną kobietą”, lecz kimś zupełnie innym, to i ja mogę uważać ciebie za kogoś bliższego, a nie „inną kobietę”. Uznałaś jednak, że nic mnie do tego nie upoważnia, więc trudno. Będę o tym pamiętał. Napijmy się na zgodę.

- Mam nadzieję, że się nie obraziłeś?

- Nie, bez obawy. Masz prawo do własnej oceny sytuacji. Tak samo jak i ja.

- Cieszy mnie to, ale szkoda, że nie wyjaśniliśmy sobie wszystkiego wcześniej. W sumie, ja cię lubię, ale… nie, nic zresztą. Twoje zdrowie!

 

Mleko się jednak wylało i nasz wcześniejszy nastrój nie wrócił. Posiedzieliśmy jeszcze kilkanaście minut, usiłując kontynuować rozmowę, ale nic już się nie kleiło. Pora była wracać do domu i spędzić noc. Każde w oddzielnej sypialni.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po śniadaniu pojechaliśmy z bliźniakami do stadniny. Ale nastrój miałem zdechły, mimo że Agata zachowywała się zwyczajnie. Niewiele ze sobą rozmawialiśmy, a podrażniona nocą męska duma, nie pozwalała mi się przełamać. Nawet chłopcy wybrali rozmowę z nią, taki byłem mrukliwy.

A na miejscu pobiegli od razu do stajni, by się przywitać ze swoimi wierzchowcami, podobnie jak i Agata, która miała korzystać z klaczy Dorotki. Odziana perfekcyjnie niczym przedwojenna amazonka, prezentowała się nadzwyczajnie, chociaż tym razem guzik mnie to obchodziło. Nie zamierzałem prawić jej komplementów.

 

Traf chciał, że tym razem los wyjątkowo mi sprzyjał i dzięki ociąganiu się przed pójściem do stajni, ujrzałem nowego właściciela stadniny. Wychodził z innego boksu, w towarzystwie jakiejś młodej kobiety. Przy powitaniu okazała się jego żoną, specjalistką od koni. Sympatyczna i pełna optymizmu kobieta, z wesołą, wciąż jakby uśmiechniętą twarzą. A że od dawna chciałem poznać ich bliżej, w jednej chwili postanowiłem porzucić Agatę i odroczyć skorzystanie z przejażdżki.

Kiedy wyprowadziła klacz ze stajni i spojrzała w moją stronę, pomachałem jej dłonią i w jednej chwili zrozumiała. Wskoczyła gniewnie na siodło, mając pewnie zamiar wystartować galopem, jednak w tej samej chwili jej spodziewany tor jazdy przeciął jakiś inny jeździec, który osadził rumaka i skłonił się jej, po czym podjechał bliżej, uchylając nakrycie głowy. Coś tam do siebie powiedzieli i Agata podała mu dłoń, której odziane w rękawiczkę palce ucałował, po czym obydwoje ruszyli stępa naprzód.

 

- No, no, no! – kobieta zachichotała. – Pan tak spokojnie na to patrzy?

- Kto to jest? – zapytałem dość obojętnie.

- Pan Julian Kuszyca – wyręczył ją pan Artur. – Z tego co wiem, jest prawdziwym hrabią.

- Niesamowite! – roześmiałem się.

- Nie boi się pan o żonę? – kontynuowała kobieta.

- O żonę zawsze – odparłem. – Ale ta pani nie jest moją żoną, lecz moją i mojej żony znajomą. Stanu wolnego. Nie mam więc zamiaru być zazdrosnym i życzę panu hrabiemu wszystkiego najlepszego!

- Ach, tak! – roześmiała się. – Muszę jednak przyznać, że hrabia ma oko! Ta pani potrafi wskoczyć na siodło i dobrze wie jak się w nim siedzi. Nie pierwszyzna to dla niej. A hrabia tak narzekał, że spotyka jedynie amatorów…

- Dlaczego? Co mu się tutaj nie spodobało?

- To dłuższa historia… – pan Artur próbował zbagatelizować sytuację.

 

Zanim doszło do wyjaśnienia powodów, miałem okazję zapoznania się z długofalowymi zamierzeniami tego sympatycznego małżeństwa. Kiedy dokładnie zwiedzili okolicę i poznali plany rozwojowe gminy oraz okolicznej strefy, postanowili skorygować wcześniejsze zamierzenia i oprócz dotychczasowych usług, zdecydowali się uzupełnić ofertę o powozy i to w wydaniu profesjonalnym. Czyli zarówno treningi zaprzęgów sportowych, jak też, trochę bardziej rekreacyjnie, ofertę przejażdżek powozami. O innej konstrukcji niż te, często podziwiane w Łańcucie. Miały mieć wygląd pruski, czyli harmonijny z tym terenem, jego geografią, architekturą i historią.

Oczywiście, na oryginały nie było go teraz stać, ale zamierzał stworzyć kopie takich pojazdów. W tym celu nawiązał kontakty z różnymi miłośnikami historii i okolicznymi rzemieślnikami, oraz sprowadził z wielkopolski pana Juliana. Doktora nauk historycznych, miłośnika powozów i znawcę jeździectwa, marzącego nieustannie o odrodzeniu dawnej świetności polskiego rycerstwa.

 

Pan Julian, czyli doktor Kuszyca, rzeczywiście miał wiedzę tematyczną na wysokim poziomie. A że był pasjonatem takich działań, jego konsultacje nie kosztowały zbyt wiele. Na pozór. Bo wprawdzie wpadał tutaj od czasu do czasu, głównie na weekendy, by wieczorami prowadzić rozmowy i spotkania techniczne z wykonawcami, ale dnie wykorzystywał na rekreację jeździecką, którą musiano oferować mu darmo. I te sytuacje zaczynały się wydłużać.

Chociaż ze względu na swoją ortodoksję, czyli brak tolerancji dla odstępstw od pewnych zasad, nie był zbytnio lubiany przez otoczenie. Zresztą, z wzajemnością. Czyli przejażdżki odbywał w zasadzie samotnie. Aż do dzisiaj. Moi uśmiechnięci rozmówcy wyznali, że Agata jest pierwszą osobą, która mu tutaj wyraźnie zaimponowała.

 

- Wiecie państwo kim ta pani jest? – zapytałem, lekko rozbawiony.

- Nie bardzo – odparł pan Artur. – Wie pan, decydując się kiedyś na odejście z koncernu, sądziłem że codzienne rozmowy z oficjelami są już poza mną, a tu okazuje się inaczej.

- To jest dopiero preludium! – zaśmiałem się. – Jeśli państwo zrealizujecie po paru latach swoje plany, wtedy dopiero będzie najazd! Będziecie mieć pod bokiem strefę z dyrektorami, prezesami i wszyscy będą potrzebowali rozrywki! Nie wiem czy mi państwo uwierzycie, ale znam niedalekie jezioro Wylewa z czasów, kiedy hotel Liman jeszcze nie istniał. Kąpaliśmy się w nim z żoną na golasa bez obawy, że ktoś nas może podglądnąć. I to było zaledwie dziesięć lat temu! A co będzie za kolejne dziesięć lat? Pan był niezłym wizjonerem w firmie, zebrałem o panu nieco informacji i wiem, że potrafi pan poskładać klocki w stosowną całość.

- Ja również wiem o panu niemało – zrewanżował się. – Jednak o takim epizodzie z żoną, o którym był pan uprzejmy wspomnieć, nie miałem żadnej wiedzy.

- Paskudnik! – zaśmiała się kobieta. Miała na imię Monika.

 

- Ech, dawne czasy! – rozmarzyłem się. – Tak… tamto lato… ależ wtedy było cudownie! Nie do uwierzenia, że obydwoje z żoną byliśmy wtedy bezrobotni, nie mając żadnych, określonych planów na przyszłość. Żyliśmy z dnia na dzień, zupełnie się nie martwiąc co będzie jutro.

- Naprawdę? Niemożliwe! – Artur nie uwierzył.

- I pan to określa jako piękne czasy? – głos pani Moniki sugerował jednak zrozumienie.

- Pani Moniko… całe lato mieliśmy tylko dla siebie! Nikt nam nie przeszkadzał. I ta więź, która wtedy powstała, okazała się mocniejsza, niż wszystko inne! Dorotka wprawdzie wyszła później za mąż za innego, ale po latach spotkaliśmy się i… zostaliśmy już razem. Zmian w tym zakresie nie przewiduję, dlatego mogę panu hrabiemu szczerze życzyć powodzenia, niech mu się darzy!

 

- Niesamowite… kim w końcu jest ta elegancka kobieta?

- Pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta głównego Straży Granicznej. Strzela lepiej niż bohaterowie westernów, jeździ konno tak jak Indianie i nikomu nie da sobie w kaszę dmuchać!

- Wow! – zawołała pani Monika. – Czyli trafiła kosa na kamień!

- Skąd pani obawy? – zapytałem.

- Korzystamy z programu rozwojowego, a sami nie mamy takiej wiedzy, by doprowadzić wszystko do końca – wyjaśnił Artur. – Nie udostępnił nam całości dokumentacji technicznej jaką posiada, lecz cedzi tak punkt po punkcie, kawałek po kawałku. Musimy go więc tu przyjmować, gościć i znosić jego hrabiowskie fochy, czy też zachcianki. Czasami bywają dość uciążliwe.

- Jasne, rozumiem. Jeśli to oznacza, że będę musiał namówić znajomą, by zaglądała tutaj częściej, proszę się nie krępować, ja to zrobię! – zażartowałem. – Ma stałe prawo korzystania z naszych koni, dlatego nie przysporzy wam wielu kłopotów. Ja naprawdę życzę państwu powodzenia i realizacji wszelkich planów!

- Dziękujemy bardzo!

- Doceniam deklarację pana ministra – zawtórował jej Artur.

 

- Jest jednak pewna trudność, ta pani jest niesterowalna, nawet przeze mnie – oznajmiłem. – Lepiej będzie, jeśli wymyśli pan nowe zadanie, z innego programu operacyjnego i złoży wniosek o nowe dofinansowanie. To będzie miało większe szanse powodzenia! Ten temat znam nieco lepiej i w razie problemów, mógłbym służyć radą, chociaż nie sądzę, by pan sobie z tym nie poradził. Nie wypadł pan sroce spod ogona, a więc głowa do góry! Wpadnę tu niezadługo, bo zechcę porozmawiać o waszych wizjach z regionalnymi naukowcami, a mam stosowne kontakty, które mogę wykorzystać. Co z tego wyniknie, tego nie wiem i niczego nie obiecuję. Ale spróbuję! Podoba mi się państwa zaangażowanie, podobają się zamierzenia, pomogę wam, na ile będę mógł. Nie mogę jednak ryzykować otwartego zaangażowania, sami chyba rozumiecie.

- Tak, oczywiście…

- Czyli umowa stoi! Proszę tylko nie udzielać ewentualnym dziennikarzom żadnych informacji na nasz temat, a wtedy będziemy żyć w zgodzie.

- Czy pani poseł Dalerska jest pana znajomą? – zapytała naiwnie pani Monika.

- No nie… – osłabiła mnie. – Pani Moniko! Mam nie znać swojej wspólniczki?

- Dałam plamę?

- Troszeczkę! – uśmiechnąłem się do niej. – Lidka jest teraz instytucją na tym terenie, a znamy się mniej więcej od czasów, kiedy na pobliskich łąkach zaczynały biegać dinozaury. Z moją żoną natomiast znają się od czasów, kiedy obydwie łapały żaby na brzegach jeziora i robiły wianki z polnych kwiatków. Wystarczy pani taka informacja?

- Teraz tak, dziękuję! Rozumiem też, że to państwo zamieszkujecie ten dom obok hotelu?

- Tak, oczywiście. I jeszcze przez kilka lat nie zamierzamy z tego przywileju rezygnować.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozmowa trwała jeszcze ponad godzinę. Opowiedzieli mi trochę szczegółów ze swojego życia; o pracy w Warszawie, o tym jak ich postanowienie wyprowadzki dojrzewało, jak szukali czegoś odpowiedniego i jak klamka zapadła. Teraz mieli masę problemów na głowie z remontami, rozbudową i przebudową ośrodka, poszerzeniem zakresu świadczonych usług, lecz z wyboru byli zadowoleni. Ich jedyny syn kończył studia w Koblencji, mając w planach dalsze zdobywanie doświadczeń gdzieś w Europie, a oni oddychali swobodą, którą dawała im samodzielność i z perspektyw, które rysowała przed nimi przyszłość.

- Tu się naprawdę żyje, panie ministrze – przekonywał mnie pan Artur. – Tu czujemy się wolni!

- Na imię mam Tomasz! – wyciągnąłem ku niemu dłoń. – Panie prezesie! Wprawdzie musiałem pozbyć się udziałów w Limanie z wiadomych względów, ale kiedyś one do mnie wrócą. I wtedy będziemy oficjalnymi wspólnikami, chociaż to pan będzie nadal tutaj rządził. Dlatego wolałbym już teraz przejść z panem na ty, potem mogę się nie dopchać!

Bardzo im się spodobał mój pogląd, śmiechu było co niemiara.

.

Kiedy wreszcie pojawiła się Agata w towarzystwie pana Juliana, byliśmy już mocno zaprzyjaźnieni, a chłopcy pałaszowali ciasteczka wczorajszego wypieku pani Moniki. Zgłodnieli biedactwa, na obiad pewnie też się spóźnimy.

 

Agata miała doskonały humor, ale ani w drodze, ani później, nie zdradziła mi żadnych szczegółów przejażdżki. Pierwsze pytanie ominęła szerokim łukiem, a następnych już nie stawiałem. Temat hrabiego od razu przestał dla mnie istnieć.

W domu zjedliśmy obiad, a że było już zbyt późno na wyjazd z chłopcami na tor, uzgodniłem z nimi, że wybierzemy się tam jutro po śniadaniu. Wtedy Agata oznajmiła niespodziewanie, że musi wracać do Warszawy i na tym jej pobyt w Pokrzywnie się zakończył. Zostałem tylko z chłopcami i z Heleną.

Byłem nawet z tego wyjazdu zadowolony. Przynajmniej jej cielesne i nieosiągalne zalety przestaną mnie drażnić swoim widokiem. Gdyby została, znowu nie wiedziałbym jaką rozrywkę zaoferować jej po kolacji. I pewnie znowu nie dalibyśmy rady się dogadać.

 

Do Warszawy wróciliśmy wczesnym, niedzielnym wieczorem i Dorotkę zastaliśmy już w domu. W znacznie lepszym nastroju niż przed wyjazdem. Cieszyła się dziećmi, cieszyła nami, była zachwycona tym, że spędziliśmy weekend razem i obiecywała, że będzie się starała bywać z nami częściej. Wobec mnie również była znacznie milsza niż ostatnio, a kiedy otwarcie zapytałem skąd ta zmiana zachowania, wymigała się przebiegiem konferencji.

Jej uczestnikami byli między innymi członkowie zarządu funduszu norweskiego, czyli finansiści najlepsi na świecie, obracający aktywami wielkości setek miliardów dolarów. A że zaprezentowany przez nią referat o strategiach inwestycyjnych w warunkach światowego kryzysu bankowego spotkał się ze sporym zainteresowaniem, miała prawo do odprężenia i zadowolenia.

 

To zagadnienie nie zostało jeszcze zbyt szeroko zanalizowane w ekonomicznych kręgach, dlatego każde oryginalne wystąpienie odbijało się echem w środowisku. A o to w tej branży przecież chodziło. O przekonanie innych do swoich racji. Poza tym, Dorotka była również praktykiem, chociaż w porównaniu z ogromem światowego systemu ekonomicznego, jedynie w mikroskali. Jednak jej poparte przykładami tezy, właśnie dlatego uznano za szczególnie cenne. I z tego powodu, nieoczekiwanie, znalazła się w gronie gwiazd całego sympozjum. Bardzo ścisłym gronie. Miała prawo czuć się wyróżniona.

Kiedy chłopcy poszli już spać, mieliśmy czas tylko dla siebie. Przestała się wtedy krępować i mimo obecności Heleny, jeszcze w salonie usiadła mi się na kolanach, domagając się pocałunków i pieszczot, a potem pociągnęła do sypialni. Cała Dorotka! I było jak dawniej.

Tym razem jednak, nie był to jeszcze koniec wieczoru.

 

Kiedy leżeliśmy już spokojnie, próbując samą obecnością nacieszyć się nawzajem, wciąż jeszcze przytuleni, nagle się odezwała.

- Domyśliłeś się, że była u mnie Agata?

- Nie… kiedy? – nie zrozumiałem.

- Dzisiaj. Przyleciałam już w południe, ona odjechała godzinę przed waszym przyjazdem.

- Tak… I pewnie poskarżyła się, że chciałem sobie z nią ulżyć? – nie miałem zamiaru niczego ukrywać, to nie miało sensu.

- Owszem, ale po wysłuchaniu jej opowieści, nie mam do ciebie ani żalu, ani pretensji. Ty przynajmniej postawiłeś sprawę otwarcie i miałeś rację, powołując się na naszą zażyłość. Zrobiłam błąd, zaniedbując cię ostatnio i nie tak dużo brakło, bym sama ciężko za to nie odpokutowała.

 

- O czym teraz mówisz?

- O konferencji. Panów było na niej zdecydowanie więcej niż pań i trwała zbyt długo. Zbyt długo! Zdecydowanie!

- Nie wiedziałaś o tym wcześniej?

- O takich sprawach nie myślałam. Nie zaprzątały mojej uwagi. Byłam podekscytowana możliwością występu przed tak szacownym audytorium, a na wszystko nałożył się mój gorszy czas. Jakieś takie dziwaczne osłabienie, z jakim nigdy wcześniej nie miałam do czynienia.

- I co się tam stało?

- Na szczęście nic, ale… Nie tak dużo brakowało.

- Skoro już zaczęłaś, to opowiedz do końca.

 

- Przecież mówię. Moje wystąpienie było przewidziane już w piątek. I do tego czasu na nic praktycznie nie reagowałam. Funkcjonowałam niczym automat, przesiąknięta jedną myślą i niczego wokół nie widziałam. Liczyło się wyłącznie moje wystąpienie, moja prezentacja i wszystko co było z tym związane. Pamiętałam by się odpowiednio ubrać, zrobić makijaż, ale już ze zjedzeniem śniadania miałam kłopoty. Zapomniałam, że coś takiego istnieje. A po referacie, została tylko kwestia krytyki moich tez. Byłam jednak dobrze przygotowana na taką ewentualność. Argumenty zbijające twierdzenia oponentów miałam od dawna w małym paluszku, dlatego powoli się uspokajałam i wracałam do rzeczywistości.

Po obiedzie natomiast prowadziliśmy dyskusję w zespołach i tam również udało mi się odeprzeć większość zastrzeżeń. Posłużyłam się przy tym wynikami finansowymi banku i to już po przeprowadzeniu audytu, czego inni nie mieli. A z faktami nie mogli dyskutować. Więc triumfowałam! W świat poszły depesze o moim rewelacyjnym wystąpieniu, po czym w glorii i chwale wybrałam się na uroczystą kolację. Jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, że na męskiej giełdzie trwają zakłady, komu uda się zaciągnąć mnie do łóżka. Wiesz z jakimi stawkami?

- Skąd mam wiedzieć?

 

- Wczoraj wieczór dostałam ofertę miliona euro za noc! Aż się roześmiałam! To był chyba rekord świata. Nawet szejkowie nie oferują takich pieniędzy najlepszym specjalistkom w łóżkowej dziedzinie. A ja przecież nie miałam w tej branży doświadczenia, nie mogłam mieć! – śmiała się. – Czysta amatorka bez rekomendacji, bo sypiałam dotąd wyłącznie z partnerami w randze męża. Czyli na giełdzie nie mogłam być notowana. Ale cóż, finansiści mogą mieć czasem ochotę przewyższyć szejków.

- Mówisz to wszystko tak spokojnie…

- To teraz jestem spokojna – przytuliła się. – Ale wczoraj zupełnie nie do śmiechu mi było. Cała sobota w zasadzie była już nienormalna. Podświadomie wyczuwałam, że coś jest nie tak, chociaż pozornie nic takiego się nie działo. Mimo wszystko, kiedy jeszcze kolacja trwała, pozbierałam swoje rzeczy i wyniosłam się stamtąd. W Oslo jest duży wybór hoteli, więc zmieniając kilkakrotnie taksówki, przeniosłam się na noc na przeciwległy kraniec miasta. Zaryglowałam potem drzwi, podparłam je krzesłami i wreszcie mogłam się przespać.

 

- Nie przesadzasz aby? Bałaś się gwałtu?

- Nie. Bałam się, że… ulegnę naciskom…

- Mówisz to poważnie?

- Tak… – westchnęła. – Tomek… Wtedy zdałam sobie sprawę jaki popełniłam błąd! Kiedy emocje związane z prezentacją referatu opadły, moje podniecenie wróciło! Nie wiem, czy rozsiewałam wtedy wokół siebie jakieś feromony, czy inną cholerę bo przecież się myłam, ale po pierwsze, sama poczułam, że mam wielką ochotę na seks. A po drugie, oni wszyscy chyba to jakoś wyczuwali! To zainteresowanie moją osobą nie wzięło się znikąd! To nie była tylko kwestia referatu. Oni wiedzieli, że marzy mi się seks! I pilnowali się nawzajem, by żaden nie mógł znaleźć się ze mną sam na sam. To mnie chyba uratowało!

- Więc jak zdołałaś się stamtąd wydostać?

- Wyszłam do toalety z jedną Hiszpanką, taką dostojną damą w pewnym wieku, która mnie jeszcze przynagliła. Ona też wiedziała co się ze mną dzieje i powiedziała mi jasno, że jeśli tu zostanę, cała moja reputacja legnie wieczorem w gruzach. Wtedy pozbierałam się jakoś i z jej pomocą udało mi się opuścić hotel zanim się zorientowali.

- O matko!

 

- Tomek…

- Co, Słoneczko?

- Wczoraj zdałam sobie sprawę, że jestem chyba uzależniona od seksu. I to nie jest takie zwyczajne lubienie tego aktu. Noc wprawdzie jakoś przespałam, chociaż z problemami, bo wciąż śnili mi się tamci zalotnicy, ale koszmary rano się skończyły. Tyle że, już w drodze na lotnisko podrywał mnie taksówkarz, a w samolocie stewardesy obdarzały jakąś niecodzienną uwagą. A kiedy wróciłam i pojawiła się Agata, od razu rozebrałam ją doszczętnie! Byłam jak nieprzytomna! Jak w amoku! Dopiero po wszystkim przyszła ulga. Nie gniewaj się, nie byłam już w stanie na ciebie poczekać, musiałam się rozładować.

- Nawet nie wyczułem, że byłaś rozładowana.

- I nadal mam ochotę, chociaż teraz bardziej delikatną, taką zwyczajną. Ale gdybyś mnie jeszcze raz zechciał, nie miałabym nic przeciwko…

 

Zechciałem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W poniedziałek zaczęła się w resorcie kolejna kołomyja, chociaż nie z samego rana. Adaś nie spodziewał się chyba dymisji, jednak Anna wezwała go jeszcze przed obiadem, aby mu to zakomunikować. Odwiedził mnie potem na pożegnanie i poszedł się pakować. Nie spotkał się z Godelikiem, który dopiero jakąś godzinę po jego odjeździe zjawił się u mnie.

Był już po ustaleniach z Anną. Jego nominacja była przesądzona i zaplanowana na jutro, więc rozmawialiśmy tak naprawdę jedynie o przyszłych relacjach wzajemnych. A było o czym mówić.

 

Godelik był światowcem w porównaniu ze mną. Znał biegle angielski i niemiecki, potrafił też porozumiewać się po francusku i hiszpańsku. Dlatego Anna właśnie jego postanowiła uczynić swoją prawą ręką w kontaktach z Brukselą, w kwestiach inwestycji transportowych. Janek miał tu swoją wiedzę i nawet jeśli osobiście nie znał określonych osób w Europie, to wiedział kim są i kto może go do nich doprowadzić. Oczywiście, nie była to wiedza kompletna, ale znacznie większa niż moja. Miał od czego zaczynać.

 

W kraju podobnie, jemu miały zostać podporządkowane wszystkie departamenty związane z komunikacją, oprócz infrastruktury elektronicznej. Czyli drogi, kolej, transport wodny i tak dalej. Zarówno ich utrzymanie jak i nowe inwestycje. Wychodziło na to, że gdyby tylko objął stanowisko kilka dni wcześniej, to on męczyłby się z Worobiewem, a nie ja. Z tej też okazji postanowiłem podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami z negocjacji.

- Panie Janku! Decyzja należy do pana, ale w ostatniej sprawie, będąc na pańskim miejscu, zażądałbym od razu wszelkich materiałów dotyczących negocjacji w sprawie porozumienia tyczącego przejścia „Pusztunia”, które negocjował były podsekretarz Adaś Szangała.

- Czemu były? Przecież jest nadal.

- Nie, już nie jest. Może komunikat jeszcze się nie ukazał, ale wiem co mówię.

 

- W porządku. I czego mam szukać w tych materiałach?

- Miałem zamiar zrobić to sam, ale kiedy po rozmowie z panią minister okazało się, że te sprawy wejdą w zakres pana obowiązków, po prostu zrezygnowałem. Nie mam aż tyle wolnego czasu. Gdyby jednak ta tematyka mnie podlegała, sprawdziłbym dokładnie, kto z negocjatorów zgodził się na taki felerny zapis, o którym już rozmawialiśmy, bo przecież to nie Adaś Szangała go sprokurował. Jego błędem było tylko to, że dał się przekonać swoim ludziom, ale oni przecież mają nazwiska! I zajmują określone stanowiska. Więc jeśli jeszcze pracują, to powinni albo wylecieć stąd w podskokach, albo chociaż zwolnić swoje fotele. Bo zajmują je bez pożytku. Zgadza się pan ze mną?

- Jak najbardziej.

 

- Otóż właśnie! Podpowiem panu też, że pomimo zakazu tworzenia nowych stanowisk w administracji, nikt nie będzie rwał szat, jeśli ściągnie pan tutaj za sobą grupkę najbliższych współpracowników, na których będzie pan mógł polegać. Proszę tylko zważać, że wszyscy zostaną sprawdzeni przez służby i wcale nie jest pewne, że otrzymają dostęp do wszystkich informacji służbowych. Wtedy zatrudnienie odpada, tego nie da się pogodzić.

- Rozumiem. Będę to miał na uwadze.

- Czyli kiedy nastaje pan oficjalnie?

- Mam zaproszenie od pani minister na jutro.

- Czyli jutro panu pogratuluję. Ale cieszę się już dziś! I życzę powodzenia w nowej roli!

 

Następnego dnia rano, Jan Godelik otrzymał powołanie na stanowisko podsekretarza stanu, ale tego co nastąpiło później, nawet ja wcześniej nie wiedziałem. Jeszcze przed posiedzeniem rady ministrów, Anna została powołana w skład prezydium rządu. Zmieniła się też jej rola w komitecie ekonomicznym rady ministrów. Tu nie było oficjalnej nominacji, ale decydowały realia. Jej ranga wzrosła, mimo że to minister finansów kierował formalnie tym gremium. Tyle, że członkiem prezydium rządu on nie był, a to oznaczało, iż Anna przejmuje mało formalny nadzór nad przebiegiem prac komitetu. Będzie też mogła wrzucać tematy do programu obrad. Może wreszcie skończą się wielomiesięczne konsultacje resortowe nad projektami naszych ustaw i rozporządzeń. To była dobra wiadomość!

 

Postanowiłem wybaczyć jej milczenie, chociaż miałem przekonanie, że wiedziała o tym już wtedy, kiedy obydwoje byliśmy ostatnio u premiera. I przez tyle dni nie puściła nawet pary z ust! Nie dała mi jednak okazji do zachwytu. Kiedy wróciła z posiedzenia rządu zaraz do mnie zadzwoniła i ucinając dyskusję w zarodku, suchym głosem oznajmiła, że Walerij Worobiew został w piątek zdymisjonowany ze stanowiska, z powodu braku właściwego nadzoru, o czym doniosły nasze służby.

Oficjalny komunikat białoruskich władz w tej sprawie nigdy nie ujrzał światła dziennego.

 

Wzmocnienie pozycji Anny niemal natychmiast przyniosło w resorcie efekty i to z gatunku tych najmniej lubianych przez załogę. Otóż pani minister od razu zarządziła kompleksowy przegląd problemów i tematów zaległych, które kiedyś, z różnych powodów, nie zostały sfinalizowane. To samo dotyczyło zarzuconych projektów w bardzo różnym stadium opracowania. Wszystko miało zostać przejrzane ponownie, przyczyny rezygnacji z nich lub zaniechania kontynuowania jeszcze raz przeanalizowane i dokładnie opisane. Należało też zaktualizować w razie potrzeby dawne opinie, oceny oraz wszelkie inne analizy; prawne, społeczne, techniczne i ekonomiczne. Taki totalny remanent w resorcie.

 

Sens to miało, wiele naszych projektów utknęło gdzieś na jakichś uzgodnieniach między resortami, na szczeblu instytucji samorządowych czy też organizacji gospodarczych. Niektórym gremiom, chociażby instytucjom naukowym, wydawało się że są ponad regulaminy. Nie przestrzegały żadnych administracyjnych terminów, a uzyskanie ich opinii w wyznaczonym terminie graniczyło z cudem. Cóż! Samo życie. A i u nas, w resorcie, pewnie znajdą się jakieś zakurzone teczki, odkładane na później.

Dobrze, że nadszedł czas aby wreszcie posprzątać i wszystko uporządkować. Tylko czy ktoś lubi generalne porządki? Nawet we własnym domu. Przecież to oznaczało dodatkową pracę, bo z bieżących zadań nikt nie był zwolniony. Ja tak samo! Znowu mogłem zapomnieć o wcześniejszych powrotach do domu, nie było takiej możliwości.

 

To wszystko odbijało się na moich relacjach rodzinnych. Niby po powrocie Dorotki z Oslo sytuacja u nas pojaśniała, ale całkiem różowo nie było. Jej delikatne uwagi o zaniedbywanie rodziny powtarzały się coraz częściej, a i Helena od czasu do czasu dokładała swoje. A na odpór ich zarzutom, nie miałem czego przeciwstawić. Bo ileż czasu mogłem spędzać z chłopcami, kiedy wracałem do domu o godzinie dziewiętnastej? Oni o dziewiątej musieli kłaść się do łóżek, by rano nie musieli podpierać powiek zapałkami i w normalnym stanie mogli pojechać do szkoły. Dobrze, że niezadługo będą mieli pierwszą, tygodniową przerwę w nauce i kolejną wycieczkę przeznaczoną na poznawanie świata. Tym razem do Gibraltaru i Hiszpanii.

Chociaż prawdę mówiąc, obydwaj wcale nie okazywali mi jakiegoś żalu. Lgnęli do mnie, czego dawali wyraz porzuceniem komputerów i telefonów, kiedy się pojawiałem. A kiedy jadłem kolację, z zapałem opowiadali o wydarzeniach w szkole, lub na torze gokartów. Wciąż tam jeździli, pod opieką amerykańskiego ojca ich kolegi i według ich słów, robili stałe postępy. Będę w końcu musiał wybrać się tam z nimi, dawno już ich nie oglądałem w tej roli.

Na razie jednak wszystko odłożyłem na później, gdyż w środku tygodnia zadzwoniła do mnie Agata z przypomnieniem, że w najbliższą sobotę odbędzie się uroczyste otwarcie sezonu łowieckiego i zgodnie z ustaleniami, zarezerwowała mi na nim miejsce.

 

Miała to być huczna, regionalna impreza na wysokim szczeblu, z udziałem wielu prominentnych działaczy z regionu i Zarządu Głównego, bez samego polowania w programie dnia. Zarząd okręgu, nie chcąc drażnić środowisk niby-ekologów, a tak naprawdę zabezpieczając się przed nierozważnymi działaniami ich ekstremistycznych odłamów, postanowił to tradycyjne, coroczne otwarcie urządzić inaczej. Bezkrwawo. Rzeczywiste polowania miały się odbywać bez rozgłosu, aby oponenci nie mieli możliwości organizowania się i przeszkadzania.

Natomiast imprezę na otwarcie sezonu, zaplanowano wręcz przeciwnie. Miała się odbyć w formie festynu ludowego, o charakterze łowieckim. Otwarta dla wszystkich! Posunięto się nawet do tego, że do jego organizacji zaproszono ekologów, by promowali swój program i to bezpłatnie. Ich stoiska z książkami czy też albumami przyrodniczymi były mile widziane. Zgodzono się też na różnej maści prezentacje i tak dalej. Organizatorzy zapewnili im pełne zaplecze i pomoc techniczną, nie biorąc za to ani grosza. Warunkiem było tylko wcześniejsze zgłoszenie się, aby zmieścić wszystko w ogólnym harmonogramie imprezy.

 

Były oczywiście inne atrakcje, pokazy sprzętu, wystawa fotograficzna o historii łowiectwa, wystawa trofeów, występy zespołów, konkursy tematyczne z nagrodami, filmy przyrodnicze oraz bezpłatny bigos myśliwski i nie tylko. Najważniejszym jednak punktem programu miał być turniej strzelania do rzutków, zastępujący samo polowanie. To już nie było pokazem, lecz zaciętą, sportową rywalizacją, z pokaźnymi nagrodami dla zwycięzców. Rzeczywistych myśliwych interesował tylko ten jeden punkt programu.

No, może to przesada. Bankiet, czyli podsumowanie całego dnia, dostępny wyłącznie dla zarejestrowanych myśliwych, również był oczekiwany z pewną niecierpliwością. Jeśli nie przez wszystkich, to przez zdecydowaną większość zainteresowanych. Co najmniej przez większość. Taki polski zwyczaj…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cała impreza odbywała się w okolicy hotelu, znanego mi od czasu egzaminu łowieckiego i pojechałem na nią sam. Chłopcy jeszcze w piątek odlecieli samolotem do Madrytu, Dorotka natomiast miała w sobotę zajęcia z dyplomantami. Nie protestowała, kiedy oznajmiłem, że też chcę odetchnąć od codzienności.

Tym razem wybrałem się toyotą land cruiser. Jeep był wprawdzie wygodniejszy, ale tylko toyota miała zamontowany na stałe sejf na broń, a przecież wiozłem dubeltówkę! W tym temacie nie było mowy o żartach, ani o lekceważeniu przepisów. Lepiej było dmuchać na zimne.

Auta po drodze nie rozbiłem, jak podczas jazdy na kurs. I dobrze, bo tym razem Lidki nie było w pobliżu. Nie skorzystała z zaproszenia tłumacząc się brakiem czasu, co było do przewidzenia. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, narzekała jak przed wakacjami. Też wzięła na siebie obowiązków ponad miarę i nie miał jej kto zastąpić. Po co nam to wszystko?

 

Pierwsza niespodzianka spotkała mnie już w hotelowej recepcji, kiedy przedstawiłem się miłej i sympatycznej pani.

- Dzień dobry! Podobno mam tutaj zarezerwowany nocleg, czy to jest prawdą? – grałem rolę nieświadomego.

- Pańska godność? – odpowiedziała pytaniem.

- Tomasz Barycki.

- Pan Tomasz Barycki… – mruczała, studiując jakieś zapisy. – Jest rezerwacja – krótko potwierdziła. – Pokój sto siedemnaście, dwuosobowy. Zapraszamy!

- Jak to dwuosobowy? – zdziwiłem się. – Nie można tego zmienić?

- Przykro mi, ale nie. Dzisiaj nie ma takiej możliwości! – pokręciła głową. – Jesteśmy obłożeni tak dokładnie, że nawet dyrektor nie znajdzie już miejsca dla nikogo. Chyba, że odstąpi swoje lokum.

- Niczego się nie da zrobić? – naciskałem, skrzywiwszy usta.

- Nie, absolutnie. Nie ma szans! Bardzo mi przykro, w innych terminach nie bywało aż takich problemów, ale dzisiejszy dzień… wykluczone!

 

- A czy mógłbym porozmawiać z pani przełożonym?

- Proszę bardzo! – odparła, naciskając pewnie jakiś przycisk. Po chwili przed recepcją pojawiła się atrakcyjna blondynka, spoglądając na mnie ciekawie. Nie pamiętałem jej. A może była nowa?

- Pan prosił o możliwość rozmowy – wyjaśniła jej recepcjonistka.

- Dzień dobry panu! – skłoniła głowę, ale nie podała mi dłoni. – W czym mogłabym być pomocna?

- Dzień dobry! Dowiedziałem się właśnie, że moja rezerwacja oznacza miejsce w pokoju dwuosobowym, a ja nie lubię męskiego towarzystwa. Nie dałoby się tego jakoś zmienić? Cena nie gra roli.

- Przykro mi! – zacisnęła usta po sprawdzeniu listy. – Na razie nie mam żadnej możliwości manewru. Nikt nie odwołał rezerwacji i tylko kilka osób jeszcze jej nie potwierdziło, co wcale nie oznacza, że już zrezygnowali. Poza tym w kolejce i tak czeka mnóstwo chętnych, jakiś obłęd wkradł się dzisiaj. Nigdy czegoś takiego nie było.

 

- Niesamowite! – westchnąłem. – Trudno, jakoś to może przeżyję. A czy będzie pani tak uprzejma by mi zdradzić z kim mam ten pokój dzielić?

- Oczywiście! – odparła, ponownie zerkając na listę. – Z panią Agatą Romaniuk.

- Z kim???

- Z panią Romaniuk – powtórzyła, spoglądając na mnie niepewnie. – Pani rezerwowała miejsce dla siebie i dla pana, dlatego macie państwo wspólny pokój. Mam nadzieję, że o to chodziło?

Coś zaczynało mi świtać w głowie, ale jeszcze nie byłem pewien.

- A tam jest dwa łóżka, czy jedno?

- To jest pokój małżeński. Łóżko jest jedno, ale za to duże. Tak zrozumiałam rezerwację, gdyż była zrobiona z dużym wyprzedzeniem, więc wybrałam najlepsze oferowane przez nas warunki. Mam nadzieję, że będziecie państwo zadowoleni.

- Ja tak, ale nie wiem czy moja żona podzieli te poglądy.

- Nie mamy lepszej, rodzinnej propozycji, to jest najciekawszy numer w hotelu.

 

Kobieta nie kumała, czy co? Recepcjonistka parsknęła tłumionym śmiechem, w lot pojęła co jest grane, a jej wesołość i mnie się udzieliła.

Kierowniczka spoglądała na mnie z ciekawością, jednak bez podzielania nastroju. Przez chwilę nie byłem jednak w stanie z nią rozmawiać, tak mocno zagryzałem wargi. Trochę trwało zanim się uspokoiłem. Ale numer! Ciekawe co będzie, kiedy Agata się o tym dowie.

- Przepraszam panią! – łapałem oddech. – Proszę mi wybaczyć wesołość, nie jest związana z naszą rozmową.

- A z czym? – wtrąciła przytomnie koleżanka recepcjonistki, dotychczas milcząca.

- Nieważne! – uśmiechnąłem się do niej. – To w końcu tylko jedna noc, a nie całe życie.

- Nie rozumiem pana – odezwała się kierowniczka. – Czy coś jest nie tak?

- Nie, dziękuję pani! Wszystko jest w najlepszym porządku. Dziękuję!

- Cieszę się i życzę miłego pobytu w naszym hotelu! – skłoniła głowę, po czym odeszła.

Dziewczyny w recepcji zrozumiały więcej niż ona, nie miały jednak siły rozmawiać, kiedy szefowa już ich nie słyszała. Podobnie jak i ja.

 

Po dotarciu do pokoju i odświeżeniu się, uprzątnąłem ślady pobytu. Bagaż powędrował na najwyższą półkę w szafie, kosmetyki zniknęły z łazienki, pantofle zawędrowały głęboko pod łóżko, a ja sam wróciłem do recepcji.

- Szanowne panie, mam problem – zaanonsowałem.

- Na czym on polega?

- Ile macie kart do pokoju?

- Normalnie, po jednej.

- A jak towarzyszka zamknie mi drzwi przed nosem? Co mam wtedy zrobić?

- Aż tak niepewnie się pan czuje?

- Licho nie śpi. Jesteśmy znajomymi, ale nie aż do takiego stopnia, żeby noce spędzać w jednym łóżku! – zaśmiałem się. – Jak dotychczas, jeszcze ze sobą nie spaliśmy, dzisiaj będzie debiut.

 

- Już panu współczuję! – odezwała się ta druga, podając mi kartę. – Proszę! W drodze wyjątku. Proszę tylko nie zapomnieć jej zwrócić, bo dyrektor najpierw dostanie zawału, a potem nas zwolni – uśmiechnęła się porozumiewawczo.

- Dziękuję! Tylko dlaczego mi pani współczuje?

Skrzywiła twarz, tłumiąc wesołość.

- Może ja już będę milczała…

- Niby z jakiego powodu? – zdziwiłem się.

- Nie… proszę nie ciągnąć mnie za język – wciąż chichotała.

Na tym nasza rozmowa na razie się urwała. Napływali inni goście, panie musiały wrócić do obowiązków, nie mogłem im zbyt długo przeszkadzać.

 

Impreza dopiero się zaczynała, a już widziałem nadciągające tłumy. Wyszedłem na zewnątrz, nie odchodząc daleko od hotelu. Na razie wolałem pooglądać wszystko z pewnego oddalenia. Gdzieś powinien być Bogdan, on w końcu był tu naczelnym kierownikiem całego zamieszania, w ferworze jednak codziennych obowiązków, nawet ostatnio nie dzwoniliśmy do siebie. Cóż, tak też bywa w życiu. Jak i z Agatą. Ależ będzie zaskoczona!

 

Tak naprawdę, przyjechałem tutaj w jednym celu. By spędzić kilka godzin na zajęciach zupełnie innych niż codzienna praca i dom. A także z zupełnie innymi ludźmi. Oderwać się na chwilę od tego kieratu, który mnie zdominował. Cóż za paradoks! Nie tak dawno byłem na urlopie, a już czułem się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Ile jeszcze wytrzymam?

Ostanie badania nie wykazały wprawdzie jakiegoś diametralnego pogorszenia stanu zdrowia, dawek leków lekarze mi nie zmienili, czułem jednak, że będę musiał częściej robić sobie takie samotne wypady. Bez żony, bez dzieci i z wyłączonym telefonem. Najchętniej anonimowo, żeby mnie nikt nie rozpoznał. Może by tak zaszywać się gdzieś w lesie…

 

Nie, to nie jest dobra myśl. Potrzebowałem czegoś innego. Tego, co sobie sprawię dzisiaj. Muszę odnaleźć dawnych znajomych z kursu i zwyczajnie napić się z nimi wódki. Tego mi brakowało najbardziej! Zwyczajnych ludzi, nie zainteresowanych załatwianiem prywatnych albo służbowych spraw, przy których nie będę musiał uważać na każde wypowiedziane słowo. Tak! Na wieczornym bankiecie też spodziewałem się czegoś podobnego. Że bon ton odejdzie nieco na bok. W końcu niemal wszyscy przyjechali tutaj dla relaksu! Może znajdzie się ktoś z gitarą, a wtedy pośpiewamy, wypijemy i na koniec, ogromnie spracowani pójdziemy spać…

 

Agata zupełnie nie chodziła mi po głowie, chyba że w roli koleżanki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dochodziła jedenasta. Dopiero jedenasta. Odwróciłem kierunek spaceru, obszedłem hotel, gdyż na te wszystkie przemyślenia wybrałem ścieżki leśne, a teraz postanowiłem poszukać jakiegoś stoiska z piwem. Od czegoś należało przecież zacząć. Jeśli mam się zrelaksować, jedno piwo mi nie zaszkodzi. Chociaż do południa należało ostrożnie, mogli mnie nie dopuścić do rzutków. Co tam, niewiele mi zależało na tym konkursie. I tak go nie wygram. A konkurs zaczynał się o pierwszej.

Na polanie, jakieś sto, może nieco więcej metrów od hotelu, gdzie skoncentrowano całą imprezę, zaczynały się już pierwsze występy. Gwar narastał, tłum gęstniał, chociaż na razie rej wodziły przede wszystkim dzieciaki. To dla nich wystawiano teatralny spektakl pod gołym niebem, dość hałaśliwy i z wesołą muzyką. Nie musiałem nawet bliżej podchodzić, aby rozpoznać bajkę o czerwonym kapturku. No, no! Uczenie dzieci, że do wilka należy strzelać…

Wprawdzie zanim wezmą w dłonie strzelbę, ich priorytety się zmienią. Przecież wilki teraz, i słusznie, są pod ochroną, ale zawsze jakiś ułamek myśliwskiej żyłki w nich zostanie. Ciekawe kto to przygotował i czy analizował skutki…

 

Odziany w myśliwski strój nie rzucałem się specjalnie w oczy. Tym bardziej, że kilkunastu podobnie odzianych panów, tak jak ja zabijało czas, wałęsając się po polanie. Niektórzy w swoim towarzystwie, inni jakby z rodzinami, co mnie zdziwiło. A co zrobią wieczór? Bankiet był dostępny wyłącznie dla myśliwych. Żadne żony, żadne kochanki nie wchodziły w grę, nic z tych rzeczy! Jeśli komuś coś się marzyło, mógł najwyżej wyjść. Tym bardziej obecność dzieci. Chyba, że mama z dziećmi wróci po obiedzie do domu, a tatuś tutaj zostanie. To jest możliwe. Bo pań polujących bez mężów, w zasadzie nie spotykano. Taka Lidka była u nas absolutnym wyjątkiem.

 

Chyba już za bardzo oderwałem się od życia tak zwanych zwyczajnych ludzi. A co niby mają zrobić z dziećmi? Przecież rodzice nie wyślą ich do Madrytu czy na Gibraltar, tak jak ja! Kurczę, zadzwoniłbym do swoich chłopaków, ale teraz to nie pora… Ostatnio podjęto dość mocne postanowienia w tym zakresie. Dzieci są pozbawiane telefonów od wejścia na śniadanie do wyjścia z kolacji i się nie da! Jedynym kontaktem w dzień są opiekunowie, a oni owszem, przekażą informację, ale nie poproszą dziecka do aparatu, to wykluczone. Chyba, że będzie sytuacja nadzwyczajna, wtedy regulamin zostaje zawieszony.

Bardzo słusznie, według mnie. Nie po to jadą w świat, aby wpatrywać się w ekraniki, ale by coś zobaczyć realnie. Telefony im w tym przeszkadzały!

 

Podszedłem bliżej do jakiegoś stolika nakrytego parasolem, z wielkimi hasłami na całej powierzchni, reklamującymi ponoć najlepsze na świecie piwo. Bajki dla naiwnych… Dwóch panów odzianych w podobne do mojego kamuflaże, tyle że zupełnie mi nieznanych, zajmowało już przy nim miejsce. A co tam! Wyglądało wprawdzie, że zażarcie o czymś dyskutują, może się nawet kłócili…

W ostatniej chwili miałem zrobić w tył zwrot, ale było już za późno. Zwrócili na mnie spojrzenia, więc wycofanie się mogło zostać uznane za afront. A może będzie weselej?

- Dzień dobry panom! Darz bór! Mogę się przysiąść?

- Darz bór! Ależ oczywiście!

- Prosimy, prosimy! Zapraszamy! – odrzekł drugi i kiedy wykonywał szeroki gest dłonią, zauważyłem, że nosi koloratkę.

- Dziękuję bardzo! – odparłem bez zmieszania, podając mu dłoń. – Ksiądz pozwoli, że się przedstawię, jako myśliwy z niezbyt długim stażem.

Oczywiście, przedstawiłem się tylko imieniem i nazwiskiem, a oni odpowiedzieli tym samym. Ale zaraz dodali szczegóły. Proboszcz i wójt z jednej gminy, leżącej tuż przy naszej wschodniej granicy.

 

- Ach, teraz rozumiem tę gorącą dyskusję – roześmiałem się siadając. – Ta sama gmina, ta sama parafia?

- No ba! – odparł proboszcz wymijająco. – Czego się pan minister napije? Piwa?

- Aż tak jestem rozpoznawalny? – skrzywiłem się.

- Może gdyby się pan nie przedstawił, nie zwróciłbym uwagi, ale teraz… Kilka razy oglądałem pana w telewizji – dodał.

- Fatalnie! – podsumowałem. – Wybrałem się tutaj chcąc pooddychać nieco bardziej zwyczajnym powietrzem. Bez tytułów i rządowych problemów.

- Nic nie stoi na przeszkodzie – wójt wyglądał na lekko zdziwionego.

- Pan chyba rzeczywiście nie ma zbyt długiego stażu – zauważył proboszcz. – To pierwsze takie otwarcie sezonu?

- W zasadzie tak – przyznałem. – Wcześniej jakoś nie wychodziło.

 

W międzyczasie do stolika podeszła panienka przyjąć zamówienie.

- Dzień dobry! Co podać? – zwróciła się do mnie.

- Dzień dobry! Trzy szklanice regionalnego, niepasteryzowanego – zamówiłem.

- Słucham? – spojrzała niepewnie. – Nie dysponujemy czymś takim.

- Nie wierzę! – odparłem krótko. – Pani będzie uprzejma powtórzyć zamówienie szefowi i dodać, że ja znam jego smak, a jak nadal niczego nie zrozumie, to o skorzystaniu z funduszy wspomagania wyrobów regionalnych w przyszłości zapomnijcie. Rozumiemy się?

- Ja nie rozumiem, ale mogę powtórzyć – odparła niepewnie.

- Tak będzie najlepiej. Proszę tylko nie zapominać, że oczekuję pani pilnego powrotu!

Wzruszyła ramionami i odeszła.

 

- Co za piwo miał pan na myśli? – zapytał wójt.

- Skąpcy! – odpowiedziałem. – Zaraz będzie. Robią takie prawdziwe, dawne piwo jako swojego rodzaju hobby. Takie dla nielicznych, wybranych. Znaczy dla siebie i znajomych. I nawet nie próbują rywalizować z małymi, lokalnymi browarami, bo ponoć im się to nie opłaca. Jednak warzyć je dla siebie im się opłaca! A ja wiem na sto procent, że mają na dzisiaj zapasy, więc im je ukrócę. Będą musieli się z nami podzielić!

Kelnerka błyskawicznie wróciła, tym razem z jakimś mężczyzną. Ukłonił się grzecznie i zaczął tłumaczyć, że żadnego innego piwa nie mają, tylko to co jest w ogólnej ofercie.

 

- Chce mi pan powiedzieć, że przyjechałem tu po to, aby napić się zwykłego piwa, jakie mogę kupić w każdym warszawskim sklepie? – przerwałem mu, zmrużywszy oczy. – Panu się chyba coś pomyliło! Niech pan zadzwoni do swojego dyrektora, albo nawet prezesa zarządu, że czekam jeszcze najwyżej pięć minut, a potem wam podziękuję i wyciągnę wnioski. To wszystko! Wykonać!

Nie minęło nawet trzy minuty, kiedy solidna, dębowa, pięciolitrowa beczułka w stojaku spoczęła na naszym stoliku, a hoża dziewoja napełniła nam z niej kufle. To było to!

- Ile płacę? – zapytałem, zlizując pianę z warg.

- Nie wiem – poddała się. – Szef niczego mi o tym nie mówił.

- Jeśli się pani nie dowie, proszę obciążyć kosztami rachunek arcydyrekcji dzisiejszego polowania. Są mi co nieco winni, będziemy więc kwita.

- Przekażę pana sugestię! – uśmiechnęła się i poszła sobie.

 

- Znakomite! – pochwalił wójt, delektując się spienionym napojem.

- Doskonałe! – potwierdził proboszcz, ale też od razu mnie zaatakował. – Ostro pan sobie poczyna – zauważył z przekąsem. – Takimi sposobami rządzi się teraz na szczytach władzy?

- Ksiądz chyba żartuje – roześmiałem się. – Podwładni są dzisiaj niczym dzieci. Klapsa im dać nie można, bo to po pierwsze nieetyczne, po drugie niemodne, a po trzecie zabronione prawem. Od siebie dodam też czwarte, wolę stosowanie marchewki niż kija. I nieźle na tym wychodzę. Tak przynajmniej to wszystko widzę.

- Piękne słowa, godne chrześcijanina – pochwalił. – A piwo jest znakomite! Gdzie go można kupić w terenie? Orientuje się pan?

- Tego nie wiem. Prawdę powiedziawszy rzadko pijam piwo, a jeśli już, to najczęściej jeden gatunek, pochodzący z innego, mało znanego browaru, warzone na Mazurach. Też świetne.

 

- Dysponuje pan całkiem rozległą wiedzą w piwnym temacie – odezwał się wójt.

- To tylko pozory. Efekt znajomości z jednym panem, który w tej tematyce jest ekspertem degustacyjnym. Niestety, dzisiaj go nie będzie. Nie jest myśliwym, nie ma na to czasu. Poluje za to jego żona, ale dzisiaj tak samo nieobecna.

- Syndrom współczesności – zauważył proboszcz. – Ludziom brakuje czasu nawet na kontakt z naturą.

- Nie tylko naturą – potwierdziłem z westchnieniem. – Na nikogo jednak gromów nie rzucę, bom sam grzeszny i pełen winy. Własne dzieci widuję każdego dnia coraz krócej, obcy ludzie się nimi zajmują na co dzień, a ja jestem zmuszony… nie no, przepraszam. Nie przyjechałem tutaj skarżyć się na życie. I tak wiele osób mi go zazdrości.

 

- Nic dziwnego – odezwał się wójt. – Mieliśmy w gminie dwóch uczniów, którzy zostali finalistami olimpiady informatycznej i szybko wchłonął ich świat. Już do nas nie wrócą.

- To źle? – zapytałem.

- Nie, tego nie powiedziałem – zastrzegł. – Chodzi mi o to, że jest duży popyt, duże ssanie nawet na potencjalnych specjalistów, a co dopiero mówić o tych rzeczywistych, takich już ukształtowanych.

- To prawda, odłóżmy jednak na bok rozważania o dzisiejszym świecie, mam tego wyżej uszu każdego dnia.

- Bardzo słusznie! – poparł mnie proboszcz. – Wspomniał pan, że nie ma zbyt długiego, myśliwskiego stażu…

- Tak się złożyło.

 

- Ale zasady honorowe obowiązujące podczas każdego polowania pewnie pan zna?

- Mam nadzieję, że nadal obowiązują – odparłem.

- Bez wątpienia! – potwierdził. – Jeśli ktoś będzie je naruszał, pierwszy będę gardłował o ukaranie osobnika! Sam już kilkakrotnie mówiłem na spotkaniach, że do spowiedzi przyjmuję jedynie w parafii, natomiast w lesie mogę wyspowiadać wyłącznie tego, który nie daj Boże, z powodów nagłych znalazł się w niedoczasie i grozi mu zejście. Zwykłe przypadki, nawet nagłe nawrócenia, muszą poczekać na rozgrzeszenie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobrze, że o tym wspomniał. Niepisany kodeks honorowy ułatwiał relacje pomiędzy myśliwymi, którzy na co dzień wywodzili się z wielu środowisk i piastowali najróżniejsze stanowiska w zewnętrznym świecie. Zasadą jednak było, że na polowaniu wszyscy szeregowi myśliwi są sobie równi, żadna cywilna hierarchia nie obowiązuje i dużym nietaktem byłaby jakaś chęć wykorzystywania własnej posady wobec towarzysza mniej ustosunkowanego.

Jednocześnie też, podobna zasada obowiązywała w drugą stronę. Niedopuszczalne były próby załatwiania w trakcie polowania swoich prywatnych i służbowych spraw, z wykorzystaniem powstałej właśnie znajomości. Ten czas był wyjęty z takich zapędów.

 

Miało to duży sens praktyczny. Tacy ludzie jak ja, na wysokich stanowiskach, mogli się nie obawiać tabunu interesantów, którzy ośmieleni bliskością będą zawracali głowę swoimi problemami, próbując ominąć ścieżkę służbową. Przecież polowanie było zbyt ważną sprawą, wymagającą koncentracji, a nie rozmyślań o cudzych problemach! Obowiązywały na nim wręcz wojskowe zasady i to było całkowicie słuszne. Na to też liczyłem, przyjeżdżając tutaj.

Gorzej będzie jutro, kiedy będziemy trzeźwieli. Jutro te zasady nie będą już przestrzegane, zapanuje wolnoamerykanka.

 

- Ksiądz długo już dysponuje strzelbą? – zapytałem z ciekawości.

- Kilkanaście ładnych lat. Wcześniej jednak odziedziczyłem sztucer, pośmiertny dar poprzedniego gospodarza na parafii. Spadek dla następcy.

- No tak, głupio zapytałem – zreflektowałem się. – Niczym laik. A chodziło mi o księdza staż myśliwski, nie o rodzaj posiadanej broni.

- Zrozumiałem, bywa, proszę się nie przejmować! – bagatelizował. – Wie pan, w naszych okolicach często bywa tak, że ludzie w pewnym momencie stają przed wyborem. Zostać kłusownikiem, czy starać się mimo wszystko dołączyć do grona myśliwych. I przyznam, że wybór ten dla wielu bywa bardzo trudny.

- Domyślam się, że z powodu kosztów, tak? Czy może tradycji?

- Kosztów, zdecydowanie kosztów! – stwierdził. – Kto wie, czy byłbym myśliwym, gdyby właśnie nie ten sztucer. On zadecydował, że wybrałem taką drogę. Inaczej nie wypadało.

 

- A ja podobnie – zauważył wójt. – Pierwszą dubeltówkę otrzymałem od ojca. Oczywiście dopiero wtedy, kiedy już zdałem wszystkie egzaminy i miałem pozwolenie na broń. Łatwo nie było.

Roześmiałem się.

- Nikomu łatwo nie było, mnie też nie. Naprawdę! Pozwólcie jednak panowie, że zapytam jeszcze. Macie jakieś łowieckie sukcesy? Bo ja przyznam, że na razie nic.

- No nie, trochę tego jest – pochwalił się wójt.

- Co mianowicie?

- A co może być? Odyńce i liszki. Na szaraki już nie chodzimy, bo niewiele ich zostało w naszej okolicy.

- Natomiast reszta grubej zwierzyny jest przeznaczona do odstrzału za pieniądze – dodał ksiądz. – Nie kalkuluje się. Ładunki trzeba kupić, zapłacić za strzał… nie, nie! Taka przyjemność wychodzi zbyt drogo.

 

- Rozumiem. W tym sezonie mam już zamiar wziąć udział w prawdziwym polowaniu, gdyż jak dotychczas ćwiczę tylko teoretycznie.

- W jaki sposób? – zapytał ksiądz. – Na strzelnicy?

- Mam taką fikuśną fuzję, która naprawdę strzelbą nie jest. To znaczy, że realnie nie da się z niej wystrzelić, ale symuluje to doskonale, robiąc przy tym zdjęcia. Można próbować sobie wyrabiać celność takim treningiem.

- Mógłby pan objaśnić to prościej? – zapytał wójt.

- Prościej się nie da, ale przyniosę ją później, pokażę i objaśnię.

- Nie słyszałem o czymś takim.

- To nowość techniczna, gdyż dopóki technologia cyfrowych aparatów fotograficznych nie została dostatecznie opanowana, stworzenie takiego trenażera nie było możliwe.

- No tak. Postęp technologiczny jest teraz ogromny.

- Na szczęście, jedna dziedzina zmienia się znacznie wolniej – uśmiechnąłem się.

 

- Co pan ma na myśli?

- Samo spotkanie z księdzem przypomniało mi o niej, a jest to kuchnia! Mówić dalej? – prowokowałem.

- Ależ proszę!

- Znakomicie! Otóż ksiądz proboszcz stoi na czele parafii przygranicznej, a ja z kolei znam pewnego emerytowanego księdza w Bieszczadach, który był uprzejmy przekazać nam dawne, unikalne przepisy na potrawy z dziczyzny. I tak sobie pomyślałem, że przecież ksiądz, będąc czynnym myśliwym, pewnie tak samo dysponuje recepturami na fantastyczne dania ze swojego regionu. Mylę się?

- No… nie wiem! – roześmiał się. – To prawda, kiedyś podobno inaczej się jadało. Nie wiem tylko czy będzie to coś, czego pan nie zna, jeśli jest pan koneserem.

- Wymienimy się przepisami? Nieważne, po czyjej stronie będzie nadwyżka informacji. Przecież nie będziemy się rozliczać w detalu.

- Czemu nie! Swoje udostępnię panu bez żadnych warunków, nie wiem tylko jak.

 

- Pocztą elektroniczną ksiądz dysponuje?

- Niby tak…

- To proszę podać mi adres, a ja księdzu podam swój.

Wyjąłem wizytówki i na odwrocie obydwu napisałem odręcznie adres mojej prywatnej skrzynki mailowej.

- Proszę! – wręczyłem jedną księdzu, a drugą wójtowi. – Pan wójt może znajdzie gdzieś jakiś ciekawy przepis w materiałach historycznych, albo u któregoś z mieszkańców…

- Zaciekawił mnie pan, postaram się poszukać – obiecał uśmiechnięty.

Wójt miał swoją wizytówkę i podobnie jak ja wpisał na odwrocie swój adres, ksiądz jednak nie miał ani wizytówek, ani nawet świętych obrazków. Nie był też pewien czy swój dobrze pamięta..

- Ja go panu przekażę – obiecał wójt. – Oczywiście, za zgodą księdza proboszcza. W poniedziałek lub wtorek, bo w niedzielę ksiądz będzie zajęty.

- Bardzo proszę i z góry dziękuję!

 

Dobrze, że po kilku minutach dosiadło się do nas jeszcze trzech amatorów pienistego trunku, bo nie miałem zamiaru zwracać nie opróżnionej beczułki, a na nas trzech byłoby to jednak zbyt wiele jak na początek dnia. Panowie przedstawili się wyłącznie nazwiskami, bez określania pełnionych cywilnych funkcji, po czym rozmowa zeszła na tematy bieżące, dotyczące dzisiejszego dnia. Nie angażowałem się w nią specjalnie, ot taka zwyczajna paplanina dla zabicia czasu. Wójt z proboszczem nie zdradzili kim jestem, panowie chyba mnie nie skojarzyli, w sumie było całkiem nieźle, chociaż bez rewelacji. A kiedy w beczce pokazało się dno, udaliśmy się w stronę hotelu. Do godziny pierwszej pozostało już tylko dwadzieścia minut.

Przed hotelem spotkałem Agatę.

 

Powitanie było bardzo serdeczne, Agata tryskała wręcz humorem.

- Witaj, ministrze! – objęła mnie dość prowokacyjnie. – Gdzie się podziewałeś? Szukam cię już od jakiegoś czasu.

- Witaj, najpiękniejszy pograniczniku! – zrewanżowałem się komplementem. – Poszedłem na piwo, korzystając z luzu przed imprezą.

- Też bym się napiła, ale po alkoholu nie wpuszczają na strzelnicę, a ja chcę te zawody wygrać! Odpuściłeś strzelanie?

- Naprawdę tak będzie?

- Bezwzględnie! Na układy nawet nie licz.

- Trudno! W takim razie wezmę sobie swoją flintę z aparatem i postrzelamy gdzieś z boku.

 

- Tylko tyle ci zostało – zgodziła się. – Z kwaterunkiem nie miałeś problemów, mam nadzieję?

- Nie, wszystko w porządku.

- Który masz pokój?

- Nie pamiętam, ale na pierwszym piętrze.

- Ja też, więc pewnie niedaleko. Słuchaj, mam nadzieję, że dotrzymasz mi towarzystwa na wieczornych wygłupach, co?

- Oczywiście! Możesz na mnie liczyć i zrobię to z przyjemnością!

- Na przyjemności nie licz! – zastrzegła od razu.

- Oj, tam, przesadzasz z tą dbałością o cnotę. Faceci w wieku myśliwskim po tak solidnej dawce alkoholu, przeważnie są zupełnie niegroźni. Wiem to po sobie. A chyba nie sądzisz, że będę dzisiaj wylewał za kołnierz.

- Nie, nie sądzę. Mam jednak inny problem i prośbę do ciebie.

- Tak?

- Tomek, może się zdarzyć, że się wieczorem upiję. Będziesz mnie pilnował?

- Jeśli tego chcesz, to będę. Nawet z oddali będę.

- Liczę na ciebie! Ty masz większą odporność, ja mogę się nie zorientować, kiedy przestać, a chciałabym się bawić bez wiecznego strachu, że mnie skompromitują, że coś mi się później przydarzy.

- W porządku, załatwione. Ale na przyszłość musisz sobie załatwić ochroniarza.

- Żeby zaraz pchał mi się do łóżka? Odpuść! Wykluczone!

- Dobrze. Przyrzekam, że na i po bankiecie będziesz dzisiaj bezpieczna.

- O to mi chodziło, dziękuję! – zarzuciła mi ręce na szyję i wycałowała.

 

Nie uszło to uwagi otoczenia, a narodu wokół zgromadziło się już niemało…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Agata miała rację. Kierownik zamieszania, czyli główny łowczy okręgowy zastrzegł na wstępie, że w konkursie rzutków nie mogą brać udziału osoby po spożyciu alkoholu i takim sposobem pokaźna ilość zgłoszonych wstępnie uczestników rywalizacji została okrojona już w przedbiegach. Cóż można było w takiej sytuacji robić? Zostałem zwyczajnym kibicem, jak wielu innych myśliwych, którzy odwiedzili wcześniej piwne stoiska pod parasolami.

Niby nie badano stanu trzeźwości zawodników, ktoś tam pewnie się przemknął, ja jednak wolałem dmuchać na zimne. Byłem zbyt znany, aby pozwolić sobie na jawne lekceważenie regulaminu. To by mogło mnie kosztować zbyt wiele. Dlatego zgodnie z daną obietnicą, po kilku rundach oglądania prawdziwej rywalizacji na strzelnicy, przyniosłem z toyoty swoją niby strzelbę. Wraz z zapasem nabojów wypełnionych dwutlenkiem węgla.

 

Kilku podobnych nam obserwatorów mocno zainteresowało się sprzętem, kiedy objaśniałem wójtowi zasady jego użytkowania. Od razu też utworzyła się mała grupka zainteresowana rywalizacją. Nie było sensu im przeszkadzać. Dlatego strzelbę oddałem wójtowi w czasowe władanie. Grupa piwoszy miała w ten sposób okazję do zorganizowania sobie własnych zawodów na zewnątrz, tuż obok strzelnicy. Sam natomiast zająłem się wyłącznie kibicowaniem.

Dobrze zrobiłem, gdyż zajęcie było bardzo atrakcyjne. Agata wygrała kila rund z przewagą zaledwie dwóch, trzech trafień, jednak w finale nie dała przeciwnikowi szans. Nieznany mi wcześniej gość, idący dotąd jak burza w drugiej połówce drabinki pucharowej, zwyczajnie nie wytrzymał i spudłował aż siedem razy! Agata natomiast strzelała jak dobrze naoliwiona maszyna, pewnie i konsekwentnie. Została mistrzynią i długo fetowaliśmy jej zwycięstwo!

 

Po obiedzie odbyło się krótkie, zamknięte spotkanie, na którym przedstawiono łowieckie plany na sezon bieżący, po czym wszyscy się rozeszli. Były jeszcze jakieś konkursy na strzelnicy, jakieś występy, ale niewiele mnie to interesowało. Wolałem powałęsać się wśród anonimowego, rzedniejącego już tłumu, bez stawiania sobie celu i bez żadnych zamierzeń.

Niestety, to już nie było lato. Dzień był zbyt krótki, dlatego mimo rzęsistego oświetlenia terenu, publiczna część imprezy szybko się kończyła i nie pozostało mi nic innego jak powrót do hotelu. Należało się odświeżyć. O siedemnastej zaczynał się bankiet.

 

Agata była w łazience kiedy wszedłem do pokoju, a szum prysznica zagłuszył wszelkie odgłosy. Dlatego też nikogo się nie spodziewała i po zakończeniu ablucji wyszła z niej nago, mając jedynie ręcznik zarzucony na ramiona.

- Co ty tu robisz! – zawołała, zakrywając niezdarnie dłonią dół podbrzusza i gwałtownym ruchem drugiej ręki ściągała ręcznik, aby się zasłonić. – Jak tu wszedłeś?

- Weź na luz – odparłem spokojnie. – To jest także mój pokój. Jestem tu zameldowany.

- Pieprzysz!

- Przestań! Otwórz lepiej drzwi do łazienki, niech się nieco wywietrzy, bo też chciałbym wziąć prysznic.

- Ty to mówisz poważnie?

- Sama tak zarezerwowałaś nam miejsca, więc mnie się nie czepiaj.

- Nie wierzę ci! Mam zadzwonić do recepcji?

- Dzwoń gdzie i do kogo chcesz.

- Dobrze, nie będę. Myślałam jednak, że dadzą mi tutaj jakąś kobietę.

 

- Uznaj mnie dzisiaj za kobietę. Hotel jest tak nabity, że jakiekolwiek manewry nie mają szans powodzenia. Pytałem jeszcze rano, nie ma możliwości zamiany.

- Ale numer… Niech już będzie. Wolę ciebie niż kogokolwiek innego.

- Mam taką nadzieję. Pozwolisz więc, że się rozbiorę i pójdę do łazienki?

- A idź sobie. Skoro tu mieszkasz, to po co pytasz? Masz takie same prawa jak i ja.

- Więc opuść ten ręcznik, dawno nie widziałem jak wyglądasz.

- Masz, proszę! – oderwała dłonie od ciała, w jednej z nich wciąż trzymając ręcznik. – Co, dawno nie widziałeś gołej kobiety?

- Apetyczna jesteś – pominąłem milczeniem jej sarkazm. – Teraz przynajmniej wiem, że traktujesz mnie poważniej niż jeszcze niedawno. Ale nic to. Umyjesz mi plecy?

- Przestań, proszę!

 

- Nie będę cię gwałcił, pani mistrzyni!

- Nie mam ochoty na takie zabawy, musisz sobie sam poradzić.

- Trudno. Jakby co, to nasza umowa pozostaje w mocy. Będę dzisiaj twoim ochroniarzem, bez względu na to czy będziesz dla mnie miła, czy nie.

- Okropny jesteś!

- Owszem, okropny, ale oswojony – mruknąłem, zaczynając się rozbierać.

- Idź już, idź! Zaraz zadzwonię do twojej żony.

- Nie zapomnij jej powiedzieć, że sama tak zarezerwowałaś mi miejsce, żebym z tobą spał.

- Ty poważnie masz zamiar spędzić tu noc?

- Do cholery, a niby gdzie? Kobiet jest tu zaledwie kilka na ponad setkę zgłodniałych samców. Sama zresztą miałaś obawy, zabezpieczając się umową ze mną. Prawda?

- Prawda. Poddaję się.

- Właściwe posunięcie – odburknąłem. – Chodź ładnie mnie umyć, a w zamian zrobię ci później masaż.

- Bez seksu?

- Ależ jesteś upierdliwa! Bez łaski, siedź sobie dalej, sam się umyję.

 

Nie poświęcając jej więcej uwagi, ściągnąłem z szafy walizkę, odszukałem niezbędne przybory, po czym rozebrałem się i pomaszerowałem do łazienki. Drzwi nie zamykałem, jednak nie przyszła. Trudno. Tym niemniej z przyzwyczajenia ogoliłem się dokładnie po kąpieli. Dorotka nie tolerowała pokłutych, albo otartych ud…

 

Kiedy wyszedłem, była już ubrana i sprawdzała swój wygląd w lustrze szafy.

- I jak? Rozpoznałaś się? – rzuciłem zaczepnie.

- Mniej więcej. Idź już w cholerę, zamknąłeś mi dostęp do kosmetyków.

- Niczego ci nie zamknąłem. Było otwarte, mogłaś korzystać bez ograniczeń – mruknąłem i demonstracyjnie zdjąłem szlafrok, rzucając go na łóżko. Pod nim nie miałem na sobie niczego. – Masz zachowania pensjonarki, a nie poważnej damy.

- Odczep się ode mnie! – nie zwracała uwagi na moją nagość.

- Nie ma problemu, powiedz mi tylko, że to pan hrabia roztoczy dzisiaj nad tobą dyskretną opiekę… A właśnie. Hrabia nie poluje? Nie jest myśliwym? – dźgnąłem ją wspomnieniem.

 

Wróciła z łazienki ze swoją kosmetyczką i coś tam poprawiała w urodzie, siedząc przy stoliku, wpatrzona w lusterko.

- Wyobraź sobie, że poluje – odparła niewzruszona, manewrując jakimś patykiem przy rzęsach. – Mieszka jednak w innych rejonach kraju, nie należy do naszego okręgu.

- O, kurczę! Znaczy, że trochę już o nim wiesz?

- A i owszem, tobie natomiast co do tego?

- Nic, ale znowu mnie drażnisz.

- Niby czym? Że nie chcę iść z tobą do łóżka? – oderwała się od poprawiania urody. – Tomek, daj już sobie spokój!

- Już sobie dałem, nie przejmuj się – odparłem swobodnie. – Próbuję cię jednak oswoić z takiego typu dialogami, skoro dzisiaj zamierzasz stawić czoła myśliwskiej ekipie całego okręgu. Tym bardziej, że sprzątnęłaś im sprzed nosa główną wygraną w rzutkach, a więc nie będziesz mogła gdzieś uciec i się skryć.

- Nie zapominaj, że jestem rzecznikiem prasowym. Umiem sobie radzić z nawałą pytań i nie tylko z tym.

 

- Nie zapominaj, że wtedy bywasz trzeźwa! – skontrowałem. – I nie masz doświadczeń z innego stanu, o czym sama mi wspomniałaś.

- To prawda. Uważam jednak, że to nasze porozumienie istnieje tak na wszelki wypadek, że jednak poradzę sobie sama.

- Ja ci nie wróg – rozłożyłem ręce. – Zresztą, nawet jakby co, to ze mną prześpisz się przecież nie pierwszy raz.

- Ale cię to zaczyna rajcować! – roześmiała się, kręcąc głową.

- Mylisz się – odparłem. – Nie zamierzam wieczór wylewać za kołnierz, więc później do niczego nie będę zdolny. Możesz być spokojna.

- Mam nadzieję, że nie stracisz kontroli nad sobą i nade mną?

- Na pewno nie. Bez obaw.

- Dzięki! – podeszła i cmoknęła mnie w policzek. – Czuję się spokojniej.

 

Bankiet. Szlachetne określenie. Przez jakieś pół godziny może i spełniał wymogi swej pięknej, pierwotnej nazwy, kiedy łowczy okręgowy, organizator całej imprezy, dziękował wszystkim za przybycie. Siedzieliśmy za stołami ustawionymi w podkowę, honorowe miejsca u szczytu zajmowali oczywiście łowieccy notable, a wśród nich Bogdan i Agata.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bogdan był gościem honorowym imprezy, trudno żeby było inaczej. Agata natomiast swoje krzesło wywalczyła zwyciężając w konkursie strzeleckim. I teraz zrozumiałem jej dzisiejsze obawy. Jedyna kobieta w tym czołowym towarzystwie…

Sam usiadłem gdzieś pośrodku jednej z odnóg, pośród swoich dawnych towarzyszy z kursu. Ależ cieszyliśmy się z tego spotkania!

 

Doktor Czarek pierwszy mnie rozpoznał i zaczepił jeszcze przed wejściem na salę główną. Przywitaliśmy się klasycznym misiem, a potem już wsiąkłem.

- Panie ministrze! Usiądzie pan z nami? Zapraszamy! – anonsował po przywitaniu.

- Panie Czarku, dziękuję! Zaproszenie przyjmuję pod warunkiem jednak, że nie będzie tu żadnego ministra, zgoda?

- Jasne! Jak sobie pan życzy! – roześmiał się. – Zapraszamy! Jesteśmy umówieni na dzisiaj ze starą gwardią…

- Ładnie mi stara! – zarechotałem – Ciekawe kto z nas zaliczył już prawdziwe polowanie.

- Stara! – nie przejął się moimi wątpliwościami. – Po nas były już inne kursy i szkolenia, więc teraz jesteśmy niemal wiarusami – śmiał się serdecznie.

- Jakby co, to na imię mam Tomasz – przypomniałem mu.

A potem z przyjemnością witałem się z innymi znajomymi. Najpierw dołączył Krystian od samochodów, potem specjalista weterynaryjny pan Sławomir, prywatnie Czarka ojciec, później nadszedł pan Karol, nasz wykładowca – językoznawca, po nim prawnik Mateusz, no i wreszcie Jarek, niby zwyczajny przedsiębiorca budowlany. Było też kilku innych ich znajomych, ale tych już nie zapamiętałem. Myśliwi z dłuższym stażem, lecz o niczym mi nie mówiących nazwiskach. Ich cywilnych rang nie znałem, tak jak nie poznali mojej.

 

Impreza zaczęła się solidnie, od żubrówki. Pewnie Bogdan to wymyślił, a może i nie. Tylko że region zobowiązywał. Pierwszy oficjalny toast, później nawiązanie do łowieckiego ceremoniału, wspomnienie o myśliwskim braterstwie, następnie przedstawienie Agaty w roli zwyciężczyni konkursu strzeleckiego, wręczenie okazałego pucharu…

Bardzo płynnie to poszło i jakoś tak bez zygzaków. Kilka krótkich przemówień, bez żadnej sztampy, bez odgradzania się oficjeli zza prezydialnego stołu od reszty towarzystwa zrobiły swoje i atmosfera na sali była wręcz rewelacyjna. Wszyscy chcieli się bawić, co oznaczało zabawę po polsku, czyli z dużą ilością alkoholu. Sam zresztą nie byłem temu przeciwny. Tym bardziej, że Cezary grał przy naszym stole pierwsze skrzypce, podobnie jak przed laty, jeszcze podczas kursu. Nie musiałem się wysilać, wystarczyło tylko poddać się nastrojowi.

 

Nic też dziwnego, że szybko doszliśmy do etapu ochoty na śpiewanie pieśni biesiadnych, czyli prawdę mówiąc, niezbyt eleganckich, sielskich utworów o dupie Maryni, czego też nie omieszkaliśmy zaprezentować reszcie towarzystwa.

Pojechało, popłynęło. Początkowo z pewną nieśmiałością, z każdą minutą wzmacnialiśmy głosy i w pewnym momencie inne grupy zaczęły się do nas przyłączać. Inaczej się nie dało, zakrzyczeliśmy wszystkich. Szybko też zaczęła się zabawna konkurencja zorganizowana ad hoc, polegająca na zwykłej znajomości specyficznego wycinka polskiej kultury masowej, czyli śpiewanie ogólnie znanych przyśpiewek na zwrotki. Która grupa nie pamiętała tekstu kolejnej zwrotki utworu, musiała odwrócić kieliszki dnem do góry.

Nam się to przytrafiło tylko jeden raz.

 

Dość długo walczyliśmy tak, chociaż z pewnymi przerwami. Czasami przecież należało odpocząć, dać jakieś wytchnienie gardłu, przepłukać go, zwilżyć, no i zastanowić się nad dalszym repertuarem. Pewne innowacje wprowadziły też ekipy z gitarami, chociaż były mało liczne. Nie było wielu zwolenników repertuaru gitarzystów, co mnie zdziwiło. Cóż, nie wszyscy mieli taką wrażliwość muzyczną jak ja.

Pewne zakłócenia tej scenerii wprowadzały też obecne na sali, nieliczne kobiety. Myśliwi nie byliby samcami, gdyby nie próbowali swoich szans, przeważnie z miernym skutkiem, ale kto wie jak było naprawdę? Nie śledziłem tego. Może tak jak ze mną i z Agatą?

Zgodnie z umową, nie wtrącałem się do jej zachowania. Robiła co chciała, z kim chciała i gdzie chciała. Od czasu do czasu rzucałem tylko okiem w stronę stołu prezydialnego i więcej nie potrzebowałem. Ożywiona, reagująca bardziej impulsywnie niż zazwyczaj, trzymała jednak poziom i wyglądało na to, że bawi się świetnie. Nie miałem więc powodów do interwencji, wszystko pozostawało w normie.

 

Z czasem, ustalony początkowym wejściem porządek przy stołach zaczął się łamać. Ludzie wychodzili zza stołów, witali się z innymi znajomymi, jak to bywa na takiego typu imprezach. Nikomu to nie przeszkadzało, ba! Przy bocznej ścianie sali balowej stało kilka małych stolików z krzesłami, więc zawsze można było zabrać stąd krzesło i dostawić, lub wziąć ze stołu butelkę, podejść z nowymi znajomymi, aby na chwilę uwolnić się od tych dotychczasowych.

Tam też wreszcie stworzyła się możliwość dłuższej rozmowy z Bogdanem.

- Ale szalejesz, ale szalejesz! – oznajmił, ściskając mi dłoń.

Wprawdzie oficjalnie widzieliśmy się już wcześniej, kiedy przechodził obok naszego stołu, ale jakoś nie znalazłem czasu, by mu się zrewanżować podejściem do stołu prezydialnego.

 

- Tak sobie pomyślałem, że nie wypić ze szwagrem podczas takiego spotkania, byłoby okrutnym błędem! – zauważyłem. – Dawno się nie widzieliśmy przy wódce. Napijesz się?

- Kurwa, nie wiem! – zawahał się. – Na razie piję bardzo oszczędnie.

- A czemu? Niby do was nie zaglądam, ale znając ciebie, tak mi się właśnie wydawało, że jesteś dzisiaj wręcz trzeźwy.

- Ech… nalej! – skrzywił się.

- Co się z tobą dzieje?

- A, kurwa… nie rozumiesz?

- Nie…

- No to spójrz na nasz stół! Znasz tego faceta z prawego boku Agaty?

- Ani trochę.

 

- No właśnie. To jest prokurator, szef prokuratury apelacyjnej. Taki mały skurwysynek.

- I co z tego? W czym on ci przeszkadza? Przecież mu nie podlegasz, jesteś warszawiak w tym zakresie.

- Ja owszem, nie podlegam – przyznał. – Prywatnie mogę go nawet olać. A niech tam, daj po lufie!

Kiedy spełniłem jego życzenie, kontynuował.

- Widzisz… W stosunku do mnie ma zbyt krótkie rączki, mogę go nawet nie zauważać na ulicy. Ale ma swoje możliwości i wykorzystuje je, by uprzykrzać życie moim ludziom, kiedy robią coś nie po jego myśli. A czyni to bezwzględnie! I potem oni mi się tłumaczą jego wymaganiami. Co mam wtedy zrobić? Jak odpowiedzieć? Ukarać ich? Za co? Tym niemniej, cała odpowiedzialność za te wszelkie niuanse może kiedyś spaść na mnie! Rozumiesz teraz taki dylemat?

- Mniej więcej, ale i tak nie wiem o co ci chodzi.

 

- Posłuchaj. W kole ma status zwykłego członka, jednak zupełnie nie angażuje się w te przyziemne, mało widowiskowe obowiązki, które znasz ze stażu. Nie spotkasz go podczas pracy w lesie. Ale gdy się trafia polowanie, czy też jakaś impreza, od razu zajmuje miejsce za stołem prezydialnym i usiłuje rozdawać karty. Nawet łowczemu okręgowemu, do którego ja się nie wtrącam, próbuje dyktować warunki i próbuje mu wszystko ustawiać. Tu w hotelu też kilka razy nie zapłacił rachunku, kutas taki jeden. Ma immunitet i wie, że niewiele możemy mu zrobić. No i jeszcze jedno, może w tej sytuacji najważniejsze. Strzela gdzie i kiedy chce, bez wypełniania dziennika i robi tak w towarzystwie ludzi nie będących członkami związku.

- Czyli zwykłe kłusownictwo?

- Nie inaczej! Jedzie do dowolnego lasu z kumplami i się zabawiają!

- Skąd o tym wiesz?

- Przecież nie kryje się z tym przesadnie, mamy też dokumentację fotograficzną.

 

- Pozwolił strażnikom zrobić sobie zdjęcia?

- Nie żartuj! Mają ryzykować życie? To z fotopułapek na zwierzynę. W realu raz się na nich natknęli przypadkiem, jeszcze przed ich wejściem do lasu. Zobaczyli ludzi z bronią i z rozpędu podjechali do nich. To był błąd! Dobrze, że wyszli z tego cało.

- Zastrzeliłby ich?

- Kto to wie? Kiedy strażnicy zażądali dokumentów, pan prokurator obojętnie przeładował broń, po czym gdzieś zadzwonił i opieprzył gościa przez telefon. A po paru minutach odezwały się aparaty strażników, po czym musieli się wycofać jak niepyszni.

- Znaczy, ktoś mu pomógł?

- Tak, prokurator z rejonu. Nie miał innego wyjścia.

 

- Rozumiem. Inne dowody masz?

- A niby skąd? Oprócz tego, że to jest tajemnicą poliszynela w okolicy. Miał już w terenie utarczki z chłopami, którym zastrzelił psy. Chcieli go kiedyś roznieść na widłach, ale ściągnął na nich policję i to im narobił kłopotów. Teraz gdyby go dopadli gdzieś w lesie samotnego, żywy by stamtąd nie wyszedł.

- Tak już ludziom dopiekł?

- Żeby tylko tak…

 

- No dobrze. Pan prokurator jest be, bratać się z nim nie myślę, więc po co mi to wszystko mówisz?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Dasz radę coś zamieszać w tym temacie?

- W sensie jego wyrzucenia?

- Właśnie. Może wykorzystasz rządowe znajomości?

- Kurwa, ja mam się tym zajmować? A gdzie wojewoda, marszałek, czy też dziennikarze? Nie dają rady? Dlaczego?

- Cholera wie… – spasował. – Sam się nad tym zastanawiam. Czy on czasami nie ma haków na nich wszystkich?

- No nie… Nie osłabiaj mnie!

- Tomek! To on stworzył parasol ochronny nad panem Dąbrową, pamiętasz? Pamiętasz jak ten chuj Dąbrowa potraktował mnie, gdy rozmawialiśmy przed waszym egzaminem? Jak potraktował ciebie i waszą grupę?

- Pieprzysz! To on?

- Nie inaczej, szwagrze. Nie inaczej! Dąbrowa był tak pewny swego, że nawet mnie olał totalnie! Nie przewidział tylko, że Agata ma w dupie jego komendancką mość i zaśmieje mu się prosto w twarz, podpisując wam papiery.

 

- Kurwa mać! Teraz faktycznie dałeś mi powód. Ale to może oznaczać, że pan prokurator wie jaką rolę Agata wtedy odegrała i być może zechce się dzisiaj, przy okazji, zrewanżować za tamten numer.

- To jest nie tylko niewykluczone, ale bardzo prawdopodobne. Przyssał się dzisiaj do niej od początku imprezy i nie daje się odciągnąć.

- Czyli dość mojej zabawy na dzisiaj. Napijmy się jeszcze spokojnie i idę do Agaty. Tylko mnie nie wyrzucaj od stołu!

- Bez obaw. Idź jednak sam, ja pójdę do toalety. Niech to nie wygląda na zmowę. On na razie nie wie ani kim jesteś, ani że w ogóle tu jesteś.

- W porządku, poradzę sobie. No to na pohybel!

- Panu prokuratorowi! – dokończył cicho, opróżniając kieliszek.

 

- Tomek! – odezwał się jeszcze, niemal już wstając.

- Tak?

- Agata pozostaje poza strefą jego wpływów, mam nadzieję.

- Oczywiście! Cokolwiek by się nie wydarzyło, podlega pod pion wojskowy. Jej nie ma szansy dosięgnąć.

- Powiedziała mu coś takiego, chociaż nie wiem o co wtedy chodziło. Ale on mało się tym zmartwił. To mnie niepokoi.

- Nie jest przyzwyczajony do porażek, przejdzie mu.

- Wiesz co?

- Nie wiem.

- Na wszelki wypadek, jutro nie spiesz się zbytnio z wyjazdem do domu. Zresztą, wszyscy mają jeszcze zapewniony obiad w hotelu, aby mieli czas na wytrzeźwienie. Bez opłat za rozpoczętą dobę hotelową.

- Obawiasz się, że wściekły, wezwie na pomoc psy?

- A jakże! On jest do tego zdolny, a ja nie chciałbym być zmuszony, żeby mu się potem kłaniać.

- W porządku. Gdyby coś, to alkomat mam a aucie, a gdybym się rano kiepsko czuł, to od razu zadzwonię po kierowcę.

- Świetnie! Napijmy się więc, na pohybel niektórym prokuratorom!

- Niech tam! I twoje zdrowie! – odparłem, po czym wychyliliśmy kieliszki.

 

- Powiedz mi jeszcze, gdzie cię szukać w hotelu, bo jak dotąd nie miałem czasu, by się tym zainteresować.

- Pierwsze piętro. Mamy małżeński pokój.

Bogdan roześmiał się.

- Kim cię los obdarzył tej nocy? – rechotał.

- Co się chichrasz? – żartobliwie podniosłem głos. – Mogłeś mi tu zarezerwować jakieś samodzielne apartamenty, ale tego nie zrobiłeś!

- Cholera jasna! Telefonu to waść nie masz? Nie łaska było zadzwonić? Skąd miałem wiedzieć czy przyjedziesz w końcu, czy nie?

- Uważasz, że ja wiedziałem? – odbiłem ze śmiechem piłeczkę, ale szybko spoważniałem. – Powiem ci jedną rzecz. Gdybym wiedział ile będę miał teraz obowiązków, nigdy bym tej nominacji nie przyjął. Pięć razy więcej zajęć, za pięć razy mniejsze pieniądze. Tak wygląda moja rzeczywistość. Do tego dochodzi czas pracy. Wydłużający się coraz bardziej.

 

- Cóż ja ci poradzę? – westchnął. – Ja, na szczęście, mam to już opanowane, chociaż na początku tak samo nie było różowo. Może i u ciebie coś się ustatkuje?

- Tak… ustatkuje! – westchnąłem. – Cały urlop poświęciłem na myślowe rozważania jak to zrobić, a efektów brak. Jest wręcz odwrotnie. Zostawmy to jednak, nie przyjechałem tu narzekać.

- Właśnie. To z kim dzielisz dzisiaj łoże? Pochwalisz się?

- Jeszcze się nie domyśliłeś?

- Nie…

- Z Agatką! – uśmiechnąłem się do niego.

Zrobił minę, jakby piorun w miotłę strzelił.

- A… pieprzysz!

- Jeszcze nie – odparłem krótko.

- O, kurwa! – nie znalazł lepszego określenia swoich emocji. – No nie…

 

- Coś ci się nie podoba?

- A jeśli Dorota się o tym dowie?

- Nigdy mnie o takie sprawy nie pyta – odparłem wymijająco.

- Ja pieprzę! – kręcił głową z niedowierzaniem. – Ty! Mawiają, że Agata nie lubi panów…

- Słyszałem o tym – przytaknąłem. – Problem jednak będzie w tym, że ja po wódce, a jeszcze w takiej ilości, nie bywam zbyt kochliwy. Więc raczej nie sprawdzę jej możliwości.

- Ja pieprzę! – powtórzył, nadal nie mogąc dojść do siebie. – Justyna, gdyby się o czymś takim dowiedziała, wydrapała by mi oczy jak nic!

- Oj, tam! Wielki mi problem! Czy ty wiesz, że będąc już oficjalnym mężem Dorotki, dzieliłem hotelowy apartament z innymi paniami? Kilka razy! Nocowałem z damami znanymi nam obojgu.

- Nie wierzę…

 

- A jednak! Co wcale nie oznacza, że się z nimi pieprzyłem. Dlatego daj na luz, bez obaw. Noc z Agatą nie zagraża mojemu małżeństwu. Dorotka i tak będzie o wszystkim wiedziała. Ja tam się niczego nie boję. Tylko wiesz co?

- Co?

- Nie uprzedzaj o tym pana prokuratora, dobrze?

- A jak pójdzie na noc do niego?

- Sam śpi w pokoju?

- W pojedynkę! – żachnął się. – Spróbowalibyśmy mu kogoś dokwaterować…

- Więc jeśli pójdzie, to będzie mi wygodniej – podsumowałem ze śmiechem. – Powiedz mi jeszcze tylko jak brzmi familia tego podochoconego samca?

- Andrzej Rymsza, szef prokuratury apelacyjnej.

- Będę pamiętał. Sprawdzę mu historię kredytową i postaram się nieco w niej nabruździć! – oznajmiłem wesoło. – Chcesz? Mam mu to zrobić?

- To już by było piękne! – Bogdan się roześmiał.

- Więc to się zrobi – zapewniłem, pozostając w alkoholowym podnieceniu. – O reszcie pogadamy nad jeziorem, albo u ciebie. Chyba, że przyjedziecie kiedyś do nas. Zapraszamy!

 

- Ja bym chciał, ale zanim to moje towarzystwo się zbierze…

- Jak ci wygodniej – poddałem się. – Na razie nie mamy żadnych planów, gdyż tak zwana codzienność przynosi tyle zaskoczeń, że nie jesteśmy w stanie przewidywać czegoś z jakimś większym wyprzedzeniem.

- W porządku! Napijmy się na pasaszok – zaproponował – i idź do stołu.

- Słusznie! – napełniłem kieliszki. – Ktoś musi pilnować Agatki. A ty później pilnuj mnie i uprzedź personel, że ja płacę za swoje fanaberie.

- Co masz na myśli?

- Nie wiem jeszcze. Ale chciałbym być dobrze obsłużony, bez strachu że zachowam się niczym pan prokurator.

- Aaa… – roześmiał się. – Załatwione. To na razie! Idę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Część notabli albo już odpadła z zawodów, albo powędrowała do innych grup, gdyż stół prezydialny świecił łysinami. Kilka krzeseł wyglądało na trwale opuszczone; stół w tych miejscach był pozbawiony nakryć, co oznaczało brak przypadku. Obsługa czuwała. Mimo to, reszta bawiła się doskonale, wśród nich zarówno Agata, jak i jej dzisiejszy wielbiciel, na którego kolanach właśnie siedziała.

Zadowolony, wszem i wobec demonstrował swoją uśmiechniętą fizjonomię, lewą ręką manewrując w okolicach jej pośladka. Że też takie zachowanie tolerowała…

 

Podszedłem bliżej i pozdrowiłem ogólnie wszystkich zasiadających za stołem.

- Darz bór paniom i panom!

- Darz bór! – odpowiedziały mi nierówno ciche głosy.

- Tomek! – zawołała Agata, zeskakując z kolan prokuratora. – Darz bór! Gdzie byłeś tyle czasu? Siadaj tu z nami!

- Mogę? – rozejrzałem się dookoła niepewnie.

- Siadaj pan! – jakiś człowiek przerwał poboczną dyskusję i mętnie spojrzał mi prosto w oczy. – Mam nadzieję, że wreszcie nadszedł ktoś normalny…

- W jakim sensie? – zapytałem.

- A w takim, że się ze mną napije! Oni już nie mogą – szerokim gestem dłoni wskazał kierunek dookoła, czyli żaden. Najwyraźniej był w stanie przepełnienia i niewiele już kontaktował.

- Seweryn, uspokój się wreszcie! – ktoś z boku próbował go mitygować, ale przestało mnie to zajmować. Dalszej ich dyskusji nie zarejestrowałem w pamięci.

Moją uwagę pochłaniała teraz Agata i na nią zwróciłem spojrzenie.

 

- Gratulacje dla pani mistrzyni! – skłoniłem się. – Nie miałem dotąd okazji, a wciąż jestem pod wrażeniem.

- Dziękuję ci, kochanie, dziękuję! – odparła zbyt łaskawie, bym miał wątpliwości co do jej stanu trzeźwości. Potwierdziła to podchodząc i zarzucając mi ręce na szyję. Ucałowaliśmy się niby zdawkowo, różnie jednak obserwatorzy mogli to przyjąć.

- Chodź do nas! – zaordynowała, ciągnąc mnie na wolne miejsce po swojej lewej stronie. Prawe krzesło zajmował prokurator. – Poznasz doświadczonego myśliwego.

- Cieszę się – odparłem swobodnie, po czym przeniosłem wzrok na Rymszę.

 

Od razu odechciało mi się śmiać. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, poczułem nagły chłód. W jego oczach odczytałem wyrok. Już mnie nienawidził.

- Proszę, proszę! – zapraszającym gestem dłoni łagodził moje odczucie, jakby je znał. – Narzeczony pani Agaty nie będzie stąd wypędzany.

- Dziękuję! – zająłem miejsce na krześle. – Skąd pan wie, że jestem narzeczonym?

- Przez cały wieczór mi o tym opowiada – zaśmiał się sztucznie. – Pan Tomasz, prawda?

- Prawda – potwierdziłem. Nie uznał jednak za stosowne odpowiedzieć na tę prezentację w jakiejkolwiek formie.

- Czyli mamy już konkret, bo dotychczas nie wiedziałem o kim była mowa.

- Przepraszam, a pan kim jest? – zapytałem bezczelnie.

- Myśliwym doświadczonym! – roześmiał się swobodnie.

 

- To jest pan Andrzejek – podpowiedziała Agata.

Tym razem usiadła na krześle pomiędzy nami, a milczący kelnerzy nakrywali w tym czasie prezydialny stół.

- Nie lubię zdrabniania mojego imienia, mówiłem ci już! – odezwał się do niej twardo.

- Andrzejku! – głos Agaty był typu wojskowego. – Albo chcesz, bym się jeszcze z tobą napiła, albo nie! Mnie warunków nie dyktuj!

- Do czasu, maleńka, do czasu! – wystrzelił, niby żartem. – Ale niech ci będzie. Napijmy się więc. Wszyscy!

 

Wypiłem, chociaż on oszukiwał. Ale nie ze mną takie numery. Zawartość kieliszka brał do ust, a potem ją wypluwał do szklanki z tak zwaną zapojką. Co oznaczało, że jest znacznie trzeźwiejszy od nas. Sytuacja zaczynała się komplikować.

- Jak ci smakowała gorzałka? – zapytałem go bezczelnie.

- Posłuchaj, narzeczony – odpowiedział krzywym spojrzeniem. – Nie przywykłem, by tolerować zwracanie się do mnie na „ty”. Rozumiemy się?

- Ależ oczywiście, szanowny panie – zadeklarowałem. – To się więcej nie powtórzy! Ale, po pierwsze oczekuję tego samego z pana strony, a po drugie, proszę przestać wyciągać swoje łapy w kierunku mojej narzeczone. Rozumiemy się?

 

Tego co się po moich słowach wydarzyło, niestety, nie przewidziałem.

 

- Ty kundlu parszywy! – warknął, wstając gwałtownie z krzesła. – Mnie śmiesz pouczać? Mnie? No to chodź tu bliżej!

- Masz immunitet, ty meblu stajenny, więc nie będę ryzykował – odparłem flegmatycznie, nie ruszając się z miejsca. – Chyba, że publicznie się go zrzekniesz.

- Ty drobny kutasie! – zawołał i gwałtownym, wściekłym ruchem przewrócił stół, czyniąc sobie miejsce do ataku. Moje słowa wywołały u niego zwierzęcą furię.

 

Wszystko skończyło się szybciej, niż się zaczęło. Kiedy stół się przewracał, zdałem sobie sprawę, że to nie przelewki i trzeba będzie odpowiedzieć na jego atak, ale nie zdążyłem. Agata błyskawicznie podniosła się z krzesła i jednym sierpowym posłała pana prokuratora na deski. Definitywnie! Nie mógł się obronić, gdyż na nią nie zwracał uwagi.

 

Zrobił się szum, sala ucichła i wszystkie oczy skierowały się w nasza stronę, a ja z Agatą, jakby nigdy nic, usiłowaliśmy pana Andrzejka postawić na nogi. Nie było to proste, gdyż był kompletnie bezwładny i nie miał kontaktu ze światem. Jacyś ludzie w końcu nam pomogli i posadziliśmy go na krześle, ale bez przytrzymywania się nie obyło, gdyż zwyczajnie zsuwał się w dół.

- Wody, dajcie wody! – zażądała Agata.

- Co się stało? – rozlegały się wołania.

- Nic się nie stało, człowiek się potknął i uderzył głową o stół! – wyjaśniała z wielką swobodą i pewnością siebie, naprzemiennie waląc pana prokuratora dłonią po twarzy, aż klaskało.

- Lej tę wodę! – popędziła jakiegoś gościa, który kropił jego głowę mineralną z butelki. W końcu zabrała mu ją i całą zawartość wylała Andrzejkowi na twarz. Wtedy zaczął wreszcie mrugać powiekami.

 

Zamieszanie udało się opanować, pan prokurator był żywy, ale chyba faktycznie uderzył w locie o coś głową, bo nie prezentował się nadzwyczajnie. A kiedy okazało się, że nie wie gdzie się znajduje, żarty się skończyły. Personel wezwał pogotowie i po kilkunastu minutach ratownicy wywieźli go na noszach do karetki, po czym na sygnale odjechali do szpitala. A po mniej więcej piętnastu minutach, na sali zjawił się policyjny patrol.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Już wcześniej zdawaliśmy sobie sprawę, że bez tego się nie obejdzie. Bez dochodzenia sprawa nie może zostać zakończona. Nawet gdyby to dotyczyło zwykłego człowieka, a nie funkcjonariusza państwowego objętego immunitetem. A tu został zaatakowany fizycznie, tego się nie da zamieść pod dywan. Lekarze muszą sporządzić protokół z obrażeń, nie ma siły. Prawdopodobnie upadek spowodował wstrząs mózgu. Świadków ponadto było zbyt wielu, w tym na pewno jakaś część zwolenników pana prokuratora. Tylko jak mieli zeznawać przeciwko kobiecie? Taki wstyd dla pana Andrzejka…

Personel nie zastanawiał się nad tym i od razu sprawnie uprzątnął wszelkie ślady wydarzenia. A my wcale nie mieliśmy nic przeciwko. Stół stanął na swoim miejscu, szkła i skorupy zostały uprzątnięte, parkiet przetarty i wręcz umyty. Nic nie wskazywało, że przed chwilą w tym miejscu rozegrała się jakaś awantura. Kiedy dwóch niebieskich panów zjawiło się na sali i po zebraniu podstawowych informacji podeszło do nas, byliśmy już w trakcie kontynuowania imprezy.

 

Niewiele się dowiedzieli. Wszyscy przy stole zgodnie oświadczali, że to był zwyczajny wypadek. Pan prokurator zachwiał się i tracił równowagę, schwycił więc krawędź stołu, który nie wytrzymał nacisku i się przewrócił, a on wraz z nim. W co się uderzył i jak, tego nikt nie zarejestrował, bo niby jakim sposobem? Wszystko stało się zbyt szybko, aby cokolwiek zauważyć.

Zresztą, towarzystwo w trakcie tej rozmowy nie przerywało imprezy. Próbowano nawet policjantów częstować, z czego oczywiście nie skorzystali. Poszli jeszcze wypytywać ludzi za innymi stołami, ale rezultatu tych wywiadów nie poznaliśmy. W końcu zostawili biesiadników w spokoju i odjechali. A my piliśmy nadal. Jeśli jednak sądziłem, że wszystko pójdzie gładko, jakiś pan wyprowadził mnie z błędu.

 

Wracałem właśnie z toalety, kiedy mnie zaczepił.

- Przepraszam pana – stanął, blokując mi przejście przez salę. – Czy mógłbym prosić o chwilę rozmowy?

Ton jego głosu nie był proszący, zrozumiałem w jednej chwili, że nie jest to interesant.

- Słucham pana! – spojrzałem z zaciekawieniem.

- Może zechciałby pan usiąść na chwilę przy bocznym stoliku? – gestem dłoni pokazał na bok sali, gdzie wcześniej dyskutowałem z Bogdanem. – Bardzo proszę!

- Nie mam czasu na takie debaty – próbowałem się go pozbyć.

- Pozwolę sobie jednak nalegać, bardzo proszę! Tak będzie lepiej.

 

- A o czym chce pan rozmawiać?

- O tym, co się tu wydarzyło. Jestem miejscowym prokuratorem rejonowym i chociaż nie jestem teraz w pracy, to zbiegiem okoliczności, całe wydarzenie zaobserwowałem dość dokładnie. Tak się złożyło, że spoglądałem właśnie na państwa stół i wszystko widziałem.

- Dobrze – zgodziłem się. – Porozmawiajmy więc.

Usiedliśmy przy stoliku i natychmiast pojawiła się kelnerka.

- Czy coś podać?

- Co pan sobie życzy? – zapytałem.

- Zapraszałem pana, więc proszę pozwolić, że to ja zamówię. Jakie są pana oczekiwania?

- Żubrówka i sok jabłkowy.

- Dobrze. Dla mnie to samo! – zaordynował.

Kelnerka odeszła, a wtedy spojrzał mi w oczy.

 

- Podszedłem bliżej, kiedy funkcjonariusze rozmawiali z państwem przy stole i muszę przyznać, że tak pięknego, zgodnego łgarstwa już dawno nie słyszałem.

- Czemu więc pan nie zaprotestował? – zaśmiałem się.

- Otóż właśnie. Tak jak i inni, jestem dzisiaj po spożyciu alkoholu, więc nie ma mowy o wykonywaniu czynności służbowych. To się jednak w poniedziałek zmieni, kiedy pójdę do pracy i protokół z dzisiejszego incydentu trafi na moje biurko. Jak pan sądzi, przełknę ot tak, te wasze wyjaśnienia?

- A co pan więcej może zrobić?

- Proszę pana! Mój przełożony został pobity i nie był to wypadek! Pan uważa, że puszczę to wam płazem?

- Panie prokuratorze… Proszę nie wyciągać rąk zbyt wysoko, bo panu omdleją! Dobrze panu radzę!

 

- Proszę pana! Nie wiem kim pan jest, ale wiem, że na tej sali jest monitoring i będę miał twarde dowody, że wasza wersja jest oszustwem!

- Nie wiem jak mam to rozumieć, oczekuje pan łapówki?

- Proszę mnie nie obrażać!

- Czyli już nic nie wiem… Ale, jak to mawiają za naszą wschodnią granicą, biez wodki nie razbieriosz! Napijmy się zatem!

- Pan pozwoli, że na razie zrezygnuję z tej przyjemności.

- Błąd za błędem! – podsumowałem jego słowa z dużą pewnością w głosie i wychyliłem kieliszek napełniony przez kelnerkę. – Wie pan co?

- Nie, nie wiem.

 

- Pana prokuratora do dzisiaj nie znałem, ani o nim nie słyszałem. To nie jest mój teren, gdyż jestem warszawiakiem. Ale z tego, czego się dzisiaj dowiedziałem, raczej nie ma pan powodów do obdarzania go korporacyjną miłością. Dlatego proszę zbastować, jak mawiano kiedyś w moim akademiku i wziąć na luz! Rozumiem pańską sytuację, rozumiem, że pojutrze znajdzie się pan pod obstrzałem. Ale tym bardziej, to panu powinno zależeć na tym, aby ta sprawa nie wypsnęła się poza taką wersję, jaką przedstawiliśmy policji. Agata, znaczy ta pani, która posłała go na deski i tak wam nie podlega…

- A niby dlaczego? – przerwał mi.

- Bo ma stopień podpułkownika, jasne? A jeśli pan sądzi, że Żandarmeria wyciągnie wobec niej jakieś sankcje za posłanie na deski natrętnego miłośnika, to raczej się pan myli, nieprawdaż? – zaśmiałem się. – Ale chłopaki będą mieli uciechę, ja nie mogę! Nie mówię już nawet o dziennikarzach. Kobieta potrafiła uchronić się przed natręctwem oślinionego prokuratora! Chce pan zobaczyć takie tytuły w gazetach?

- Bardzo pan pewny siebie…

 

- Owszem – przyznałem, wzdychając. – Panie prokuratorze! Podsumujmy. Nie znam pana i guzik mnie obchodzi czy jest pan wielbicielem pana Andrzejka, czy pan odetchnie, kiedy go nie stanie. A nie stanie go na pewno! To mogę panu obiecać i przepowiedzieć. Mam swoje możliwości i chociaż dotąd go nie znałem, to dzisiaj mi udowodnił, że jest dewiantem. A że na stanowisku, to należy pozbyć się go jak najszybciej. I zrobię to! Może go pan nawet uprzedzać, to nieistotne. Zawodowo on jest już martwy! Teraz się pan ze mną napije?

- Przepraszam, a kim pan jest? Nie lubię pić z nieznajomymi.

- Tomasz Barycki, sekretarz stanu w ministerstwie rozwoju – wyciągnąłem dłoń w jego kierunku.

 

Jakby się zawahał przez sekundę, ale decyzję podjął szybko.

- Miło poznać pana ministra! – skłonił się, oddając uścisk – Ja nazywam się Szymon Ostafczyk i naprawdę jestem tutejszym prokuratorem rejonowym.

- Czyli wszystko jasne. Napijmy się więc!

Po opróżnieniu kieliszków, kontynuowałem przemowę.

- Panie Szymonie! Powtórzę się, ale w sytuacji jaka powstała, nie ma pan lepszego wyjścia niż nic nie widzieć i nie wiedzieć.

- Z powodu? – wtrącił.

- Proszę sobie wyobrazić scenariusz inny, czyli wszczyna pan dochodzenie według pańskiej wersji. Co pan z tego uzyska? Według mnie, publiczne ośmieszenie siebie i również, było nie było, własnego przełożonego. Po co to panu? Zbłaźnicie się i nic więcej!

- Jest pan tego pewien?

- Tak! Pan wybaczy, ale w tym miejscu podziękuję za rozmowę, bo już zbyt długo nie wracam do swojego stołu. To co panu oznajmiłem, pozostaje w mocy, czyli zrobię wszystko, żeby ten cholerny Andrzejek został zdymisjonowany, rozumiemy się?

- Oby! – westchnął.

Byliśmy w domu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...