Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Mazurska chałupa komtura


tomek1950

Recommended Posts

Widział ktoś spienionego faceta, który nie może zmontować betoniarki przez głupote pracowników hipermarketu? sądzę, że nie. Spieniłem się obficie jak "Radion" (to taki dawny proszek do prania). Niestety było zbyt późno na telefoniczne obsobaczenie hipermarketu. Wprawdzie do rana mi przeszło, ale jak połączyłem się z Bardzo Ważnym Osobnikiem Z hipermarketu nie wytrzymałem i wylałem na niego moje żale i pretensje. Efekt - następnego dnia po południu na odludzie gdzie jest moja "komturia" zajechał kurier od producenta. Przywiózł silnik. Tym razem pasujący do betoniarki. Sorry MIESZALNIKA.

A mieszalnik, mieszał i mieszał. Prosty w budowie jak budowa cepa. by nie powiedzieć prymitywny, służy do dziś bezawaryjnie.

I na tym kończy się ta historia.

A do czego służył mieszalnik?

Będzie w następnych odcinkach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 264
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

Zanim napiszę co mieszalnik mieszał chciałbym podziękować wszystkim którym zawdzięczam dyplom za najbardziej oczekiwany dziennik. Bardzo się wzruszyłem tym wyróżnieniem i jest mi naprawdę baaaaardzo miło. Dziękuję :D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month później...

Dyplom dostałem i przestałem pisać. Wybaczcie proszę, ale mam chwilowe, nienajmilsze zawirowania pracowe, to znaczy zostałem bezrobotnym. :evil: Wrócę do pisania dziennika niedługo. Obiecuję.

A na świeta życzę wszystkim wszystkiego najlepszego, pogody ducha, smacznego jajka, mokrego dyngusa, spełnienia marzeń i szybkiego zamieszkania we własnym domu z urządzonym ogrodem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month później...

Bezrobotny wprawdzie jestem dalej, ale z realną szansą na ciekawą pracę w najbliższych dniach, więc i chęć do pisania wróciła.

Bycie bezrobotnym, ma nie tylko wady - brak dopływu gotówki ale i zalety. Oczywiście sytuacja bezrobocia stresuje, choć nie wszystkich, ale pozwala na zajęcie się sprawami na które normalnie jest czas tylko w weekendy i urlopy. W ramach walki z własnym stresem pojechałem więc do komturii wykonać pewne prace na które nie miałem dotychczas czasu. Przez okres kilku lat których jeszcze nie opisałem w komturii zmieniło się wiele. Opiszę. Dziś chciałbym podzielić się wrażeniami z ostatniego pobytu.Przyjemnymi.

Pierwszy raz byłem tam tak długo sam jak palec. Bez internetu i komputera, bez telewizora. Tylko małe radio i Trójka na okrągło. Byłem sam, ale nie osamotniony, Z tarasu w czasie przerw na posiłki mogłem obserwować przyrodę. Rozwijające się liście i kwiaty na kasztanowcu, kwitnącą jabłonkę. Uwijające się w powietrzu ptaki. Kilkanascie razy podchodziły na odległość kilkunastu metrów sarny, przekicał zając, na teren zapędził się, chyba w poszukiwaniu myszy rudy lis. Pod niedalekim lasem rozwijał się żółty dywan kwitnących mleczy. Pierwsze dni pobytu, korzystając z ładnej, słonecznej pogody poświęciłem na prace porządkowe.

Ogrodu jeszcze nie mam, to znaczy mam, ale... no... najdorodniejsze są w nim wysokie na dwa metry chwasty. Zebrałem suche, szpecące badyle i w bezpiecznej odległości od domu zrobiłem ognisko. Płomienie były wysokie na kilka metrów, ale trwało to tylko kilka minut.

CDN

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pogoda następnego dnia była również dobra, bo nie padało, a upału nie było. Postanowiłem poprawić wygląd mojego ogrodu. Miałem pryzmę humusu, tak kilka metrów szesciennych. Wymieszana była dwa lata temu z ziemią nasyconą kurzymi... kurzym guanem. Zawalił sie prymitywny, nieuzywany od 20 lat kurnik. Resztki kurnika zostały rozebrane, a to co było pod grzędami :) wymieszne z ziemią i tak sobie przeleżało prawie dwa lata.

Nie byłem w stanie wyciągnąć taczek, bo przywalone zostały różnymi rzeczami by ich nie ukradli. Wziąłem więc dwa wiaderka, łopatę i dalej nosić ziemię. Nosiłem, nosiłem, nosiłem. Z pryzmy ubywało, ale tam gdzie sypałem było jakby mniej. Podejrzewałem nawet, że ktoś, gdy zajęty jestem napełnianiem wiaderek podkrada, ale nie. Odległość od pryzmy była niewielka, jakieś 15 m. Wiadra były całe, po drodze nic nie rozsypałem. Cuda panie, cuda. :D

Przeniosłem tak około 200 wiader. . Zagrabiłem, podlałem i posiałem trawkę ydeptując nowopowstały trawnik włanymi nogami. Cudo. Kilka metrów działki bez chwastów, a i trawka będzie. Ręce po tej pracy wyciągnęły się do kostek. Grzbiet czułem. Siadłem na tarasie sam jeden przy dużym stole własnej roboty (2 m x 1,3 m z desek podłogowych) i popijając zimne piwo delektowałem się jego smakiem podziwiając jednocześnie efekty mojej całodziennej pracy.

CDN

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciężko było wstać rano po dniu pracy jako ogrodnik :D Czułem, że żyję bo bolały mięśnie. Człek siedzi za biurkiem i do pracy fizycznej nieprzyzwyczajony :o .

Przedemną było zadanie, można powiedzieć, intelektualne. Instalacja elektryczna w wiatrołapie + żarówka na zewnątrz coby podwórzec komturii nieco oświetlić wieczorową porą. Bruzdy na kable byłu wyciete jeszcze w zeszłym roku. Tylko przeciągnąć kabelki, połączyć, zalepić bruzdy i będzie gotowe. :D Robota czysta, przyjemna.

Bez śniadania to ja do pracy nie idę. Niech się pali, niech się wali solidne sniadanko rano to podstawa.

A jajecznica z 4 jajek na kiełbasce jedzona na tarasie ma dodatkowy wspaniały smak i aromat :D

Zaczęło się ciągnięcie przewodów. Było tego trochę. 3 kontakty, podłączenie 2 mat grzewczych, oświetlenie wiatrołapu z wyłącznikami schodowymi przy obu drzwiach, oświetlenie przed domem. Góra, dół, góra, dół i tak w kółko. Wszystkie przewody wyciągnąłem ponad strop pod dach i tam w pozycji leżącej :D bo wyprostować się nie nie można zacząłem je łączyć w puszkach. Ciągnąc kable oczywiście zapomniałem ich oznaczyć i było z tym trochę kłopotu. To znaczy kłopot był taki, że musiałem wielokrotnie skakać po drabinie na dół i wdrapywać się po chwili na górę.

Żeby sobie utrudnić pracę zapomniałem zabrać szczypiec do ściągania izolacji z przewodów. Skleroza niegroźna choroba.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jutro, a właściwie to już dziś :D jadę na kilka dni do "komturii". Może ktoś mnie odwiedzi?

http://images1.fotosik.pl/99/9735e813af4e170amed.jpg

Wjazd do komturii :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Znów zaszyłem się w mazurskiej głuszy na kilka dni. Żadnych ludzi, tylko sprzedawczynie w sklepie i punkt LOTTO. 9.000.000 zł kumulacji robi wrażenie. Zapłaciłem podatek od marzeń. A co!

Koleżanka Małżonka, czyli żona komtura :D kupiła dwie róże które miałem zasadzić. Jedna pnąca, druga pomarszczona. No tak, ale ogród mam typowo angielski. Bujne chwasty, perz, pokrzywy i cała masa innych, pięknych roślinek. Zrobiony kilka dni wcześniej kawałek trawniczka nawet zaczął się zielenić, choć łyse placki były ciągle widoczne. Może jednak zarośnie? Postanowiłem przygotować kolejny kawałek trawnika z drugiej strony tarasu. Najpierw musiałem wykopać kilkanaście wiader nasypanego tam gruzu wszelkiej maści. I znów noszenie ziemi. Tym razem odległość była mniejsza. Zacząłem kombinować co zrobić by deszcz nie spłukał nasion i ziemi ze skarpy. Samo staranne ubicie okazało się niewystarczające. Na pierwszym, zrobionym kilkanaście dni wcześniej trawniku, skarpa podobna była do mojej fizjonomii - wysokie czoło i gęsta broda na dole. Różnica tylko taka, że moja broda siwawa, a nie zielona.

Siatka od ocieplenia. Może to być rozwiązanie pomyślałem, a ponieważ trochę jej zostało uciąłem odpowiedni kawałek, przyszpiliłem długimi gwoździami do ziemi, posiałem trawkę i staranie uklepując deseczką przykryłem cienką warstwą ziemi.

Nocny deszcz spłukał wprawdzie trochę ziemi i siatka w kilku miejscach "wyszła" na wierzch, ale nasiona pod nią pozostały. dosypałem ziemi, przyklepałem, a ponieważ deszcz nie padał podlewałem nowy trawniczek za pomocą ogrodowego rozpylacza.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W zełym roku latem zrobiłem prowizoryczny stół na taras. Blat wykonałem z odpadowych desek podłogowych. Krzywe były i nie chciałem ich kłaść na podłodze. Wyszedł całkiem duży 1,2 m x 2 m wygodnie mogło przy nim siąść 8 osób. Czasami jednak jest więcej i wtedy kłopot. Kilka najgorzych desek zostało. Postanowiłem przedłużyć stół o jakieś pół metra. Odkręciłem wszystkie wkręty i deseczki szybko wróciły do poprzedniego kształtu. :D Poprzesuwałem deski w obie strony i dociąłem piłą tarczową kupioną w hipermarkecie potrzebne kawałki. Blat leżał... do góry nogami... do góry dnem :o mówiąc obrazowo, góra blatu była na dole a dół na górze. Przy pomocy 4 taśm ścisnąłem go ponownie, dobiłem wstawki, przykręciłem poprzeczki i podniosłem cholerę do góry. Ważył teraz jakieś 70kg. Oniemiałem. szpary przy wstawkach miały szerokość centymetra. :evil: Załamka pełna. Ta wspaniała piła produkcji: "Import Chiny" krzywo cięła czego nie zauważyłem. Ponowna rozbiórka tak pracowicie skręconego blatu i jak teraz ciąć. Spróbowałem jakoś wyregulować kąt cięcia. Owszem mogłem sobie regulować dowoli, a pił cięła i tak jak jej się podobało. Przyczyną chyba była bardzo wiotka konstrukcja elementów regulacyjnych. Ciąć ręczną piłą nie miałem zamiaru. Wziąłem szlifierkę kątową z tarczą do cieńcia metalu (tylko taką miałem) i powolutku, prowadząc tarczę po narysowanej linii przyciąłem niezbędne kawałki. Dym z przypalanego drewna trochę wprawdzie szczypał w oczy, ale cięcie było o niebo bardziej precyzyjne.

I znów mozolne ściąganie krzywych dech grubości 3 cm. Znów blacik do góry, dobrze, że jestem w miarę krzepki. Szpary były do zaakceptowania. Da się trochę kitu i będzie OK.

Nogi. Nogi oczywiście stołu, a nie moje. Dotychczas blat wsparty był na cienkich nóżkach od stołu z lat '70. Tamten sół miał po rozłożeniu ok. 160 długości, blat był cienki i znacznie węższy. O wadze nie wspomnę. Obawiałem się czy nóżki wytrzymają zwiększony ciężar i czy naciśnięcie blatu z jednej strony nie spowoduje, że cały stół zachowa się jak huśtawka z placu zabaw. Na wszelki wypadek przykręciłem kilka desek do nóg usztywniając konstrukcję.

Byłem sam i wciągnięcie powiększonego blatu długości 2,6 na te nóżki nie było łatwe, ale się udało :D Próby stabilności wypadły też pomyślnie.

Pomalowałem wstawki lakierem bezbarwnym całość wygląda dość śmiesznie. Potężny blat wsparty na pajęczych nóżkach. :D

Kiedyś dorobię może jakąś solidniejszą podstawę. Na razie może być.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pora wrócić do dawniejszych czasów i betoniarki.

Na pierwszy ogień poszły podłogi. Na szczęście nas przy tym nie było, bo to co opowiadał Zdzich budziło odruchy wymiotne. Pod deskami podłogi były pokłady mysich pozostałości. Kolejne pomieszczenia zmieniały swój wygląd. Cement, styropian i inne materiały dowożono na telefon z pobliskiej hurtowni. Ja dowoziłem od czasu do czasu tylko te elementy których na miejscu nie było, albo były znacznie droższe. Oczywiście takie dowożenie odbywało się przy okazji weekendowych wizyt.

Rozrysowałem Zdzichowi dokładnie instalację elektryczną. Miał przeciągnąć przewody, a łączeniem miałem się zająć osobiście. Zdzichu był dobryn fachowcem, ale lubił oszczędności. Uprościł sobie schemat, zamiast kilku obwodów w każdym pomieszczeniu zasilanych z różnych faz... ręce mi opadły jak to zobaczyłem. A on był szczęśliwy, że zaoszczędził mi kilkadziesiąt metrów przewodu. Instalacja była zaprojektowana na zaś, bo przyłącze było jednofazowe z jakimś małym bezpiecznikiem. Większość tej Zdzichowej oszczędności udało się na szczęście usunąć.

Problemen było tynkowanie ścian wykonanych z ubitej z sieczką gliny. Zaprawa jest mokra, glina nasiąka wodą i wszystko pięknie zjeżdża na dół, a jesli nawet się utrzyma na ścianie to na słowo honoru. Długo próbowałem znależć jakieś rozwiązanie. Pierwotnie tynk wapienny trzymał się na gęsto powtykanych w miękką jeszcze glinę kawałkach cegieł i dachówek. Te kawałki cegieł wypadły razem z usuwanym tynkiem. Najskuteczniejszą metodą jaką opracowałem, było spryskanie glinianych ścian gruntem, przyczepienie siatki za pomocą kleju do glazury i dopiero tynkowanie. Zdzichu robił jeszcze jakiś specjalny tynk z dużą ilością cementu. Twardy bardzo i trudny do zacierania. Ale się trzyma do dziś "na mur beton".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak już pisałem ze strychy usunieta została gliniana polepa. Gruba miejscami na 20 cm. Część desek trzeba było wymienić. A były to wspaniałe kiedyś dechy. Niektóre szerokości 60 cm długie na 12 m. Niestety, może i teraz można gdzieś takie kupić, ale czas naglił i musiałem przybijać to co było do kupienia w pobliskim tartaku. Niby suche, ale po kilku latach szpary na sufitach są widoczne. Czemu czas naglił? Kupiłem bardzo tanio wełnę mineralną do ocieplenia poddasza. Całkowicie oficjalnie, uczciwie, ale naprawdę baaaaardzo tanio. Fuks.

Wełenka przyjechała potężnym TIRem z naczepą i nie było siły by kierowca mógł podjechać pod dom. Musieliśmy nosić. Z wiadomych powodów chciałem by ta wełna została jak najszybciej wbudowana, a nie czekała bo mogła dostać nóżek.

Drut. W każdą krokwię dziesiątki gwożdzi do zamocowania drutów. A później mozolne naciąganie. Nie lubię pracować w rękawicach. Musiałem, a i tak piękne pęcherze porobiły mi się na dłoniach. O układaniu wełny wolę nie pisać. Robiliśmy to we dwóch. Mocując płaty wełny sznurkiem do wbitych wcześniej gwoździ. Po paru minutach pracy czułem się tak jak by mnie stado wszy oblazło i gryzło. Inną atrakcją były muchy! Na poddaszu nie było jeszcze stałego oświetlenia. Oświecaliśmy miejsce pracy jarzeniówką. I chyba te niewielkie ilości UV przyciągały na poddasze takie lości much, że czasmi robiło się ciemno. Był to sygnał by wyciągnąć spray na owady latające, psiknąć i zrobić sobie przerwę. Po kilkunastu minutach, i wietrzeniu mogliśmy podziwiać "pokot": setki, jeśli nie tysiące much leżących na podłodze. Póki nie nadleciały następne zastępy można było układać. Robota posuwała się dość szybko do przodu. Nabieraliśmy wprawy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No i oczywiscie pochrzaniłem :oops: No nie, ocieplenie było położone starannie, "pańskie oko konia tuczy, nie wiem tylko, ty czy tam? Zapomniałem napisać, że przed położeniem ocieplenia wszystkie elementy drewniane zostały metodą natryskową zabezpieczone przed wszelkimi złośliwościami losu osobiscie przez mazurskiego komtura. Od zaprzyjaźnionych sąsiadów pożyczyłem ogrodowy opryskiwacz i starannie , centymetr po centymetrze opryskałem jakimiś solnymi roztworami całe poddasze. Próbka, wykonana na kawałku drewna, po wyschnięciu nie chciała się palić. Mam nadzieję, że żadne korniki i inne "gady" też tego nie ruszą. A po wyschnięciu wszystkie elementy drewniane skrzyły się kryształkami soli...
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ułożenie trwardych płyt z wełny mineralnej na stropie wydawało się fraszką, ale... Chałupa z gliny, stai jakieś 100 lat i osiadła. W jednym narożniku, od południowego wschodu podłoga była obniżona o 8 cm. Po drugie deski stropu kładzione na zakład. Pomiędzy górnymi deskami była dolinka szerokości około 20 cm, głęboka na grubość deski czyli 3 cm. Starannie, pomagając sobie długą poziomicą, czyli jak Zdzichu żartobliwie mówił "poziomką" wyrównaliśmy i wypoziomowaliśmy podłoże styropianem. Ułożenie płyt z wełny to była pestka. Przycinać płyt prawie nie trzeba było, zresztą cięcie nożem było łatwe, a twarde płyty tak strasznie nie pylą.

Tylko te chol.... muchy.

Kończąc te prace wybudowaliśmy jeszcze przy oknie w szczycie budynku "dźwig" do wciągania zaprawy na górę i następnego dnia planowaliśmy zrobienie na górze wylewki z keramzytem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Następny dzień, jak i inne tego lata był pogodny i ciepły. Ciepły to może zbyt mało powiedziane. Był upalny. Zaczęliśmy wcześnie rano. No tak skoro świt około 9 bo to przecież czas urlopu. Ekipa w składzie Zdzichu na górze, miał odbierać wiadra i rozgarniać wylewkę, ja na dole miałem ją mieszać w mieszalniku do pasz. Receptura na tę miksture była: jeden worek cementu, trzy odpowiedniej wielkości, duże wiaderka keramzytu i małe wiaderko wody.

Start.

Keramzyt, woda, worek cementu sypany na raty by nie zrobiły sie "klumpy", pomarańczowy mieszalnik kręci się, że aż miło. Nagle z góry wychyla się z okna głowa Zdzicha. "Tomek, nie syp całego worka cementu. Pół, będzie dobrze. Dosyp trochę piachu. Worek kosztuje przecież 7 zł"

NIE, będę sypał i lał dokładnie jak stoi w piśmie: worek cementu, keramzyt i woda.

Mikstura gotowa. Wiaderko jedzie na linie do góry. Leciutkie. Jedno, drugie, trzecie. I znów do bębna keramzyt, woda, cement. I znów do góry.

Zdzichu nosi wiaderka w drugi koniec domu, rozgarnia, wyrównuje na ułożonych i wypoziomowanych rurkach.

Po jakimś czasie przerwa. Idę na górę. Hmm... niewiele tej wylewki.

CDN

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mieszalnik mieszał przez cztery dni. W sumie ponad 140 razy. Ponieważ wiaderka były lekkie to wciąganie ich na górę nie stanowiło problemu. Ponieważ jestem dociekliwy niewielką ilość tej mikstury wlałem do wiaderka po kiszonych ogórkach. Kiedy zastygło i wyschło wrzuciłem klocek do wody. Pływał! Rozbić go było ciężko. Poddasze wyglądało zupełnie inaczej. Zaczynało przypominać normalne domowe pomieszczenie. Był tylko problem z kuleczkami keramzytu. Wylewka nie była gładka. Znów mieszalnik, tym razem bez keramzytu tylko z piaskiem. Ciężej. I dla mieszalnika i dla wciągającego wiaderko na górę. Na szczęście był syn. Młody, wysportowany, silny. No i tych wiader nie było tak dużo. Zarówno mieszalnik jak i syn zdali trudny egzamin.

http://images2.fotosik.pl/112/625258db2da83c24m.jpg

Syn wciaga na górę wiaderko z keramzytem

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie sądziłem, że mieszalnik to taka przydatna rzecz. Sporo już namieszał. Ale do rzeczy. Komturia, czyli jak ją w rodzinie nazywamy pieszczotliwie chałupka, służy nam jako miejsce wypadów weekendowych i miejsce do spędzania wakacji. W związku z tym wszystkie prace remontowe były planowane tak by mimo prowadzonych prac dało się w niej przebywać. Powstał w pewnym momencie problem po zrobieniu wylewki w kuchni. Stara drewniana podłoga była w takim stanie, że pewnego razu syn bujał się na krześle i ... nogi przebiły podłogę i oparły się na piasku. Wylewka była, zrobiona porządnie przez Zdzicha, oczywiście z izolacją, ale z wierzchu był tylko zatarty beton, a przyjechać miało małe dziecko. Kafelki były przewidziane do ułożenia, ale na razie ich nie było. Musiałem działać szybko. Kupiłem baniak dwuskładnikowej farby do malowania podłóg przemysłowych. Podłoże było suche, odkurzone. To znaczy ile razy je zamiatałem to zgarniałem nową porcję pyłu. Szybkie mieszanie zawartości obu pojemników przy pomocy wiertarki i lejemy rozgarniając dużą pacą przejeżdżając raz koło razu zębatym wałkiem. Udało się 16 m2 zrobić w takim tempie, że masa nie zdążyła zastygnąć. Ładnie to nawet wyglądało, gładkie było jak lustro, a śliskie... zwłaszcza na mokro.

Następnego dnia na swoje miejsce wróciły meble. Farba była jakaś niemiecka, trochę przeterminowana więc nie kosztowała dużo. Z reszty która została po pomalowaniu podłogi udało mi się jeszcze zrobić w małej łazience "gustowną" lamperię i podłogę w miejscu gdzie był prysznic. Taka prowizorka. Najtrwalsze są prowizorki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dawno nie opisywałem nic dramatycznego. Wiejskie życie toczy się w innym tempie niż w dużym mieście. Sielsko-anielsko. Tylko czasami nudę dnia powszedniego urozmaicić może jakieś włamanie, męska rozmowa na sztachety, albo wesele lub pogrzeb. O takich wydarzeniach wieczorami rozprawia się tygodniami. Czasami starzy ludzie wspominają jakieś fakty wyjątkowe z czasów swojej młodości.

Takie wyjątkowe wydarzenie miało miejsce mojej wsi, i okolicach 4 lipca 2002 r. Był to czwartek.

Muszę jednak cofnąć się o kilka dni. Poprzedzający wydarzenia wekend spędziłem oczywiści w komturii. Przywiozłem Zdzichowi niektóre materiały o które trudno było w okolicy i posiedziałem trochę dłużej. Wracałem do Warszawy dopiero we wtorek. Orzysz, Pisz, Łomża, Ostrów Mazowiecka, trasa znana na pamięć. Mogę wyliczać wszystkie miejscowości, znam każdy zakręt, prawie każde przydrożne drzewo, miejsca gdzie można spotkać "misie" z suszarkami. Kiedy wracałem wszystko było jak dawniej. Wszystko na swoim miejscu.

W czwartek wieczorem Fakty TVN, a w pół godziny później Wiadomości podały informację o huraganie który spustoszył Puszczę Piską, zrywał linie energetyczne, dachy. Opisywany rozmiar szkód był ogromny. Mieliśmy jechać na urlop w piątek po pracy. Obawiałem się, że droga może być nieprzejezdna. Wyruszyliśmy dopiero w sobotę około południa. Ja, moja żona czyli "komturowa", jedna córka i jej dwuletni syn, a mój wnuczek.

Ciąd dalszy nastąpi :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Pierwsze ślady przejścia huraganu widoczne były już w okolicach Łomży. Połamane gałęzie, pochylone drzewa, ale nie wyglądało to tragicznie. Gdyby nie informacje w telewizji chyba nie zwróciłbym na to większej uwagi.

Zatrzymaliśmy się na obiad kilkanaście kilometrów przed Łomżą w zajeździe "Pod Topolami". Tak nawiasem, jedzenie świetne, porcje ogromne, ale ceny ostatnio znacznie podskoczyły.

Łomża, Piątnica, Kisielnica - skręt w lewo na Pisz, Orzysz i Giżycko. Las stoi jak stał. Mały Płock, Kolno nieliczne ślady zniszczeń. Pocieszamy się, że tę okolicę huragan jednak ominął. Dojeżdzamy do Wincenty. To ostatnia wieś przed przedwojenną granicą z Prusami Wschodnimi. Mijamy mostek na rzeczce Wincencie, fundamenty jakiś zabudowań, chyba bydynków dawnego przejścia granicznego i rampy kolejowej, mały cmentarzyk żołnierzy poległych w czasie I Wojny Światowej i jesteśmy w Jeżach. To już dawne Prusy Wschodnie. Obecnie Mazury, województwo Warmińsko-Mazurskie.

Wjeżdżamy w Puszczę Piską. Kilka zwalonych drzew. Nie wygląda to tragicznie. Takie jest życie. Narodziny, życie, śmierć. Śmierć naturalna w wyniku starości lub przerwana nagle nieszczęśliwym wypadkiem.

Dwa zakręty i wjeżdżamy na 8 km prosty odcinek szosy w kierunku Piszu.

C.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Połamanych drzew jest więcej, ale to jeszcze nie tragedia. Za "hopką", ci co znają tę trasę wiedzą o czym piszę :D , Zwalniam. jest już ustawiony znak ograniczenia szybkości. I bez tego znaku wszyscy by zwolnili, a właściwie od kilkunastu kilometrów jedziemy w kolumnie i jakoś nikt nie wyprzedza. Widok jest przerażający. Z obu stron szosy, na poboczu pietrżą się kilkumetrowe zwały połamanych i usuniętych z asfaltu pni. drobne gałęzie leżą jeszcze na jezdni. Tam gdzie był las... nie ma lasu. Sterczą tylko połamane kikuty drzew. Jedne wyrwane z korzeniami, inne złamane na wysokości kilku metrów. I taki widok jest po obu stronach szosy aż po horyzont.

C.d.n

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zniknął post Wilczy 75 - mojego imiennika Tomka. Może szkoda. On jechał tą trasą w tym samym czasie. Rozumiem jego przeoczenie, że wpisał się do dziennika, a nie do komentarzy. Ten widok był straszny.

Tomku pozdrawiam Cię i Moją moją, czyli Twoją twoją. :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...