Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Mazurska chałupa komtura


tomek1950

Recommended Posts

No i zaczęło się.

Zaświadczenia z pracy na bankowym druku. Niby informacje te same ale bank ma swój własny druczek i innych nie toleruje. Wypis z rejestru gruntów, wypis z księgi wieczystej, a więc wyprawa do powiatu, zaświadczenie o niezaleganiu z podatkami, PITy, Dowody osobiste - właśnie swój uprałem razem ze spodniami i zniknęły wszystkie pieczątki. Musiałem wyrobić nowy, a to trwa. Zbliżało się nasze wejscie do Unii i VAT 22%, zależało więc nam by kredyt był wcześniej. Szukanie na gwałt ekipy, co nie było takie proste.

Na bankowym druku musiałem zrobić dokładną rozpiskę co będzie robione, kiedy (dokładny termin) i za ile. Poszaleli. Wszystkiego nie byłem w stanie przewidzieć bo przecież wiele zależy od pogody, ekipy itd. Napisałem jak potrafiłem najlepiej wiedząc, że zycie zweryfikuje terminy, a pewnie i koszty.

Wycena "komturii". Rzeczoznawca z bankowej listy wpadł na 5 minut, rozejrzał się, wziął papiery, cyknął kilka zdjęć, spytał o odległość do jeziora i miasta i tyle go było. Wycenę zrobił nawet dość szybko. Rachunek przyprawił mnie o ból głowy. Na szczęście wycena była na poziomie takim, że bank nie miał wątpliwości, że zabezpieczenie jest solidne.

I wreszcie nadszedł ten dzień. Podpisanie umowy kredytowej. Ręce nas rozbolały od stawiania parafek i podpisów na niezliczonej ilości dokumentów. Jeszcze tylko weksle i za kilka dni pieniądze miały być na koncie. I faktycznie były. Mieliśmy trzy miesiące wakacji od spłacania rat, zero materiałów, zero ekipy...

cdn

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 264
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

Pierwszy maja zbliżął się dużymi krokami. Nie piszę tu o Święcie pracy i pochodzie - Partia, Gierek, Partia, Gierek... To se ne vrati. Chociaż obecnie niczego człowiek nie może być pewien. Skoro teoria ewolucji Darwina to tylko jedna z hipotez, a na dodatek kłamstwo, zalegalizowana pomyłka i opowieść o charakterze literackim... to wszystko możliwe. Ale wracam do "naszych baranów" jak mawiają nad Sekwaną czyli do otrzymanej pierwszej transzy kredytu. Jedyne rozwiązanie które nam się nasuwało, to kupić jak najwięcej materiałów przed wejściem 22% VATu.

Zawsze powinno trochę kasy sie zaoszczędzić.

Najpierw wyprawa po Warszawie. W hurtowniach oczywiscie wszystko wykupione. W hipermarketach tłumy. Ceny - chyba trochę wyższe niż wczesniej... Może to wina nowych okularów. Mocniejsze szkła to i ceny widać wyraźniej.

Kupuję co się da, oczywiście mając w ręku "papierową dyskietkę" z wypisanymi materiałami. Jadę do komturii. Brakuje podgrzewacza do wody. Elektrycznego bo gazu nie ma. Castorama, Praktiker, Obi Po drodze. Są, ale nie takie jak bym chciał. Jeszcze jeden Hipermarket budowlany. Też pudło. Do ostatniego muszę zboczyć kilka km. Ryzykuję. szukam takiego o pojemności 100 - 120 l. Jest, ale 80 l. Chwila zastanowienia i kupuję. Teraz wiem, że nie był to zły wybór. Ciepłej wody starcza, nawet jak kilka osób korzysta z prysznica po wyjściu z sauny. Może to dzięki termostatycznym bateriom? Bałem się, że będzie zbyt mały. Zbyt mały pojemnością, bo jeśli chodzi o objętość... Samochód combi, "trochę" załadowany wcześniej kupionymi dobrami. Karton z podgrzewaczem żadną miarą nie chciał się zmieścić w samochodzie. Ustna perswazja nie pomagała. Przemawianie do ambicji - też nie. Było już ciemno. Otworzyłem karton, wyjąłem kupiony baniak i wszystko to, co w kartonie znalazłem i z wielkim trudem wepchnąłem to do samochodu. A że człowiek jestem kulturalny, nie chciałem zostawiać pustego kartonu na parkingu. Pomyślałem, że musi być jakieś miejsce gdzie mogę to opakowanie złożyć. Spotkany pracownik sklepu zapytany o składowisko opakowań odparł.: "a walnij pan tu pod ścianę". Cóż miałem robić? Walnąłem.

C.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziś będzie zupełnie niebudowlanie, nie o "komturii", nie o Mazurach.

Będzie smutno, nie mam nastroju do pisania o wesołych, czy budujących sprawach.

Własnie wróciłem z pogrzebu znajomego, na drugim końcu Polski. Ta śmierć była chyba do uniknięcia. Była... nie wiem jak to nazwać. On powinien żyć.

Kilka dni temu, miał wysoką gorączkę, drętwiały mu dłonie. Zadzwonił na pogotowie. "Proszę wziąć dwie aspiryny i iść spać". Stan się pogarszał. O własnych siłach doszedł do szpitala. Położono go na korytarzu. Następnie przewieziono do innego szpitala. Tam też leżał na korytarzu. Zrobiono jakieś badania i karetką odesłano do innego szpitala. W karetce zmarł. Niedojechał. Przyczyną zgonu było bakteryjne zapalenie opon mózgowych.

Maciek miał 27 lat...

 

[']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Samochód miałem załadowany zakupionymi dobrami z niższym VATem.

Zastanawiałem się całą drogę jak wydać resztę pieniędzy przed 1 maja.

Zastanawiałem się też skąd wziąć dobrą ekipę.

Myślałem również o tym czy po 1 maja ceny wzrosna, czy spadną bo popyt będzie mniejszy. Może trzeba było poczekać z zakupami?

Do odebrania z zakupionych rzeczy miałem jeszcze 100 m2 desek podłogowych kupionych naprawdę tanio w dwóch hipermarketach budowlanych tej samej sieci, bo żaden z nich nie miał takiej ilości. Trzeba będzie załatwić transport. Gdzieś te deski złożyć w suchym niejscu. Zabezpieczyć pozostałe dobra zgromadzone w chałupce tak by nie dostały nóżek. Wynająć kogoś by pilnował 24 godziny na dobę póki nie przyjedziemy na urlop?

Drzwi wejściowe kupione w Warszawie będą do odbioru w Olsztynie. Transport będzie ekipy montującej, ale trzeba pojechać do Olsztyna i dogadać się z nimi odnośnie ceny i terminu.

Trzeba jeszcze kupić materiały do ocieplenia, cement, zamówić piasek, kupić cegły na wymurowanie ścianki działowej, wapno do tynku, gwoździe, łaty i kontrłaty i blachodachówkę i tak dalej. Kiedy ja to załatwię? Po jaką chol... kupowałem te chałupę. I jeszcze ten kredyt do spłacania. Nic tylko się powiesić...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przyjechawszy do chałupki, zacząłem od rozładowania samochodu. Najgorzej było oczywiscie z baniakiem. Ciężkie bydle i nieporęczne. Pojechałem do zaprzyjaźnionej hurtowni wypytać co potrzebnymi materiałami. W hurtowni pustki. W pierwszej chwili myślałem, że zlikwidowana, ale drzwi do "kanciapy" były uchylone. Za biurkiem siedział własciciel.

-Wszystko wykupione! Nic nie ma. A co szanowny klient sobie życzy. Może kawy?

-Chętnie odpowiedziałem, ale co z cementem, klejem, styropianem i innymi materiałami?

-Będą po pierwszym maja.

-A co z VATem?

-Będzie wyższy

-To wiem

-Hm, a zapłaci pan dziś gotówką?

-Za co?

- Za materiały z niższym Vatem

-Przecież nie ma?

-Ale będą.

- Po pierwszym.

-Ale fakturę wystawimy przed pierwszym

Jakiś ciężko myślący byłem, bo nieogarniałem sytuacji. Było wcześnie rano i dopiero wypita kawa rozjaśniła mi umysł. Kupno i sprzedaż w kwietniu, płatność w kwietniu, a dostawa w maju. Czego to ludziska nie wymyślą.

Zapytałem o jakąś ekipę. Szef hurtowni pokręcił przecząco głową. Jakiegoś miejscowego moczymordę to jeszcze da się załatwić, ale to bez sensu. Wszyscy lepsi albo wyjechali, albo planują wyjazd, albo już są zajęci.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pomyślałem, że jestem "ugotowany". Kasa jest, materiały bedą, a ekipy zero. Kasę bankową trzeba wydawać zgodnie z ustalonymi terminami i rozliczać większość fakturami. Jedynym ratunkiem był tylko Zdzich sąsiada. Na szczęście zgodził się. Było to dla niego wygodne. Dojazdów zero, praca bez presji. Luksus. Jako pomocnika Zdzichu wziął swojego dorosłego syna, a przy niektórych pracach dodatkowo miał być jeszcze jeden sąsiad i ja z synem. My dwaj oczywiscie z doskoku w weekendy i oczywiście w czasie urlopu. Nie wyglądało to źle.

Zdzichu miał też w czasie naszej nieobecności nocować w chałupce i pilnować dobytku.

Trochę uspokojony wróciłem do Warszawy by zorganizować transport desek podłogowych. 100 m kwadratowych to naprawdę sporo. Udało się załatwić dość szybko tani transport. Dostawczy transit wyładowany został po dach. Wagowo to chyba było jakieś przekroczenie, ale kierowca nie nie robił z tego powodu problemu. Deski złozylismy w domu. Powstał z tego niezły "katafalk".

Nadszedł długi majowy weekend. Specjalnie długi to on nie był, bo 1 maja wypadał w sobotę, ale w piatek po południu wyruszyliśmy tak wcześnie, jak tylko się dało. Oczywiście nie tylko my. Kilka kilometrów przed Wyszkowem korek. Stoimy grzecznie w wężu samochodów i tylko krew mnie zalewa jak widzę przeważnie drogie samochody, chromowane terenówki z łysolami o grubych karkach prujących pod prąd lewą strona szosy. Na chamstwo chyba lekarstwa nie ma. Policja tego nie widzi. Woli stać za płotem z "suszarką" i walić mandaty za przekroczenie szybkości o kilkanascie km/h w miejscu i warunkach gdzie nie stanowi to żadnego zagrożenia.

Plan był taki, że w poniedziałek ja wracam do Warszawy, a komturowa zostaje by nadzorować prace. Miała dodatkowy urlop na cały maj.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Są takie dni w naszym życiu które zapamietujemy do grobowej deski. Takim dniem był wspomniany 4 maja 2004 roku dla mnie i mojej rodziny bowiem wiele zmienił w naszym życiu. Można powiedzieć, że coś się skonczyło i coś zaczęlo nowego tego dnia. Ale od początku. 3 maja późnym wieczorem, jak zwykle by uniknąć korków i jak najdłużej pobyć w komturii wyjechałem do Warszawy. Do domu dotatarłem bez problemów grubo po północy. Korków już nie było, a trasę znam jak właną kieszeń. Gorzej było rano. Niewyspany zwlokłem sie z łóżka i pojechałem do pracy. Nie było szansy by zdążyć na czas. Wpadłem więc po drodze do banku odebrać wyciąg. Zawsze to jakieś usprawiedliwienie spóźnienia. Kolejka po wyciągi po długim weekendzie była.

Jako szef, po spóźnionym przybyciu do pracy usprawiedliwiłem się przed soba samym.

Ach jak rozkosznie jest w domu gdy nikogo nie ma. Nie trzeba sprzątać, łóżko może zostać rozgrzebane i nikt nie ma o to pretensji, można piwa się napić bez informacji że brzuch rośnie, można posiedzieć na forum bez ponaglania: "kiedy wreszcie wyrzucisz śmiecie". Bycie "slomianym wdowcem" na pewne zalety...

O północy zadzwonił telefon. Dzwoniła żona z "komturii".

Zanim napiszę dlaczego, muszę przybliżyć Wam obraz "komturii". Znajduje sie ona na uboczu. Kilometr od najbliższych zabudowań. Wokól pola, łąki, las. Całkowite pustkowie. Wieczorem z naszego obejścia widać tylko światła 3 czy 4 zabudowań. Mamy dzieki temu wspaniały kontakt z przyrodą, odwiedzają nas dzikie zwierzęta lisy, sarny, jelenie czasami jenot. Ptaki w ilości wręcz niewyobrażalnej dla zwykłego mieszczucha.

Wiosna to taka pora roku, gdzie wszelka zwierzyna zakłada gniazda i no... że tak powiem... stara się o potomstwo.

Podglądaczami nie jesteśmy, ale zobaczyć żurawie zaloty...

Właśnie w tej sprawie dzwoniła żona. Wieczorem usłyszała w pobliżu wrzask żurawi. Postanowiła je wysledzić. Wzięła naszego psa "Kolesia" na smycz i poszli. Koleś niewielki, ale mieszaniec dwóch ras myśliwskich - teriera i jamnika prowadził. Krzyk żurawi niesie się daleko i para która było słychać tańczyła jakieś półtora kilometra od naszych zabudowań.

Podeszli całkiem blisko chowając sie za rosnacymi krzewami. Żurawie są bardzo płochliwe. I nagle w "Kolesiu" odezwały się myśliwskie geny. SZarpnął smycz chcąc pogonić tańczące ptaki. Komturowa straciła równowagę i zamiast puścić smycz i niech się dzieje co chce próbowała powstrzymać psa. Nie udało się. W jakimś obłędnym piruecie na krawędzi rowu melioracyjnego poślizgnęła się i upadła. Plusk błotnistej brei, szczek psa to ostatnie co zapamiętała. Straciła przytomność.

Cdn

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z dość chaotycznej relacji telefonicznej dowiedziałem się niewiele. Bolało ja bardzo kolano, była ogólnie potłuczona. Prosiła bym przyjechał z podstemplowaną legitymacją ubezpieczeniową. Ostatni wpis do legitymacji stracił wazność ponad pół roku temu.

Rano popędziłem do siebie do pracy informując, że nie bedzie mnie kilka dni, następnie do pracy żony podbić legitymację, krótka wizyta w aptece - banadaż, płyn Burowa, jakiś lek przeciw bólowy i w drogę ile tylko fabryka dała, bacząc jedynie na "suszarki" i fotoradary.

Zastałem żonę leżącą, co przy jej aktywności życiowej było co najmniej dziwne. Kolano wyglądało nieciekawie. Duże jakieś. Reszta potłuczeń to była pestka. Najgorsze było to, że na prawej nodze nie była w stanie stanąć, a chodzeniu nie było mowy. Zrobiłem kompres.

Zaczęliśmy sie zastanawiać co robić. Wracać do Warszawy i tam iść do lekarza, czy zaryzykować leczenie na miejscu. Z tym dylematem postanowiliśmy się przespać i decyzję podjąć rano.

A teraz co się działo od chwili wypadku do mojego przyjazdu.

Wypadek wydarzył się około 18. Jakieś 500 m od mało uczęszczanej polnej drogi w krzakach porastających łąkę. Komórka została w domu. Majka ocknęła się po jakimś czasie lizana przez psa. Ile czasu była nieprzytomna - nie wiedziała. Zegarek stanął. Do "komturii" był prawie kilometr. Jak przeszła ten odcinek nie pamiętała. Nie wiedziała, czy będąc w szoku szła, czy się czołgała. Kiedy doszła zadzwoniła do mnie. Ponad 6 godzin po wypadku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rano kolano wyglądało tak jak wieczorem poprzedniego dnia. Opuchnięte, bolesne. Postanowiliśmy pojechać do szpitala na miejscu i skonsultować sprawę. Pomogłem żonie zająć miejsce w samochodzie bo sama miała wielkie trudności z poruszaniem się. Na Izbie Przyjęć dyżurował stażysta. Jak zobaczył kolano zbladł i odrazu wytłumaczył, że to nie jego specjalność. Jednak przemógł się biedak i pomacał. Kolano oczywiście, a następnie jedną ręką trzymając kolano poruszył delikatnie stopą na boki... Nigdy wcześniej nie widziałem, a nawet nie przypuszczałem, że noga w kolanie może się wyginać na boki. Odginała się i to znacznie. O szerokość stopy w każdą stronę. Przywołany chirurg ortopeda gwizdnął z radością sadysty i stwierdził: zerwane więzadła, trzeba operować. Ortopeda był bardzo sympatyczny, wyjasnił nam co najprawdopodobniej stało się w kolanie i co trzeba zrobić by kolano odzyskało sprawność. Unikał odpowiedzi na pytanie czy sprawność wróci całkowita, częściowa czy kule i wózek do końca życia. Bardzo namawiał na zrobienie operacji na miejscu. Mieli bardzo nowoczesną aparaturę do operacji laparoskopowych. Najpierw w kolanko mieli wpuscić maleńką kamerę, obejrzeć co się porwało, a nastepnie zszyć przez dwia małe nacięcia z obu stron kolana.

Trochę formalności zwiazanych z przyjęciem i zostałem sam.

Zastanawiałem sie co mam robić. Wracać do Warszawy nie mogłem, bo jak tu zostawić żonę samą w obcym miescie. Wiadomo w szpitalach karmią dobrze, podają salami - jednego dnia jedna sala, następnego druga. Przecież mi kobita z głodu padnie i co wtedy zrobię? Zadzwoniłem do pracy. Koleżanka, jedyna osoba która była w stanie przejąć choć częściowo moje obowiązki powiedziała krótko. Siedź tam, nie wracaj, w razie potrzeby będę dzwonić i uzgadniać. Kamień spadł mi z serca.

Operacja miała sie odbyć następnego dnia rano.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Następmego dnia, tak wczesnie jak tylko byłem w stanie pojechałem do szpitala. Trochę musiałem poczekać, aż mi zone przywiozą na salę gdzie leżała. Obraz nędzy i rozpaczy. Oczy podkrążone, prawie mnie nie poznawała. Można się załamać. Po tylu latach wspólnego bycia razem i nie poznaje? Wiedziałem, że to efekt znieczulenia, ale wrażenie było. Na operowanej nodze miała piękny, gruby jak pancerz gips. Posiedziałem trochę koło biduli i wróciłem do "komturii".

Dzień później było znacznie lepiej. Kontakt normalny, a nawet wyraziła życzenie udania się do toalety. Moze nie powinienem takich rzeczy opisywać, ale to jest życie.

Pieszo, z gipsem na całej długości nogi było niemożliwe. Na korytarzu szpitalnym stał wózek inwalidzki z napisem "ORTOP". Postanowiłem wykorzystać ten sprzęt do przetransportowania małżonki w określony rewir. Wózek lata świetności miał już dawno za sobą. Krzywy, zdezelowany grat. Ostatnie smarowanie części tocznych miał pewnie w latach '50 ubiegłego wieku. Opory toczenia były naprawdę wielkie. Lewe koło zamiast toczyć się po gładkiej podłodze szpitalnego korytarza sunęło, powodując samoistnie skręcanie pojazdu w te strone. Na dodatek dźwięki jakie wydawał wehikół mogły co wrażliwszych pacjentów przyprawić jeśli nie o zawał to o palpitacje. Dociągnąłem, z dużym wysiłkiem wózek do sali na której leżała żona i... stop. Przez drzwi nie przejedzie. Dodatkowe łóżko blokuje wjazd. Brakuje, bagatela dobrych 10 cm. Cóż było robić, komtur ani pisnął, wziął żonę na ręce i zanióśł do wózka stojącego przed salą. Rany Julek tego gipsu to było chyba ze 20 kilogramów, albo ja osłabłem z powodu stresu.

Pod ciężarem żony, dociążonej gipsem wózek odzyskał właściwości jezdne. Sunął po szpitalnym korytarzu niczym bolid formuły 1. Trochę było kłopotów z zakrętami, bo sterowanie pojazdem nie miało wspomagania. Korytarze prowadzące do toalety przypominały tor wyścigowy. Lewy zakręt, prawa patelnia, prosta - pełny gaz, ostre hamowanie lewy nawrót, pit stop potrzebny do otwarcia drzwi wejściowych i jest, pięknie oznakowana kabina dla osób na wózkach. Otworzyłem szerokie, dostosowane do wymiarów wózka drzwi, złapałem za uchwyty sterujące ruchem pojazu i do przodu. Tiaaaa, Majka (żona komtura) siedziała na wózku z nogą opatuloną gipsem. Noga opatulona gipsem była w pozycji horyzontalnej, podparta odpowiedną konstrukcją. Najpierw do toalety wjechała więc wyprostowana noga, następnie wózek... wiecej się nie dało. Zagipsowana noga oparła sie o przeciwległą ścianę, a ja i rączki sterujące tym ustrojstwem zostały przed drzwiami toalety. Próbowałem troszkę wycofać i skręcić by móc wjechać całym wózkiem. Niemożliwe. Wycofałem, przeszedłem do przody wózka z którego jak gruby dyszel sterczała zagipsowana noga. Kiedy ja ciągnąłem za gips, Majka sterowała dużymi kołami napedowymi kręcąc jedno do przodu, a drugie do tyłu. Po kilku minutach udało się! Wózek z Majką i ja znależliśmy sie w środku, a drzwi udało się zamknąć. Droga powrotna była podobna, tylko lewe zakręty stały się prawymi, a prawe lewymi. Z drzwi do łóźka transport odbył się oczywiście na moich rękach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ta toaletowa przygoda to nie ostatnie zmagania z przestrzenią i zagipsowaną nogą. Majka leżała w szpitalu kilkanascie dni. Odwiedzałem ją codziennie dowożąc jedzenie, książki itp. Gips na całej nodze w upalne dni to tragedia. Swędzi okrutnie, a podrapać się nie można. Dostałem zadanie zakupu najdłuższych drutów do robienia swetrów. Taki drut wsadzany pod gips umożliwia drapanie, przyjamniej kawałka ciała. Obleciałem pobliskie sklepy, ale chyba moda na robienie sweterków minęła, bo wszędzie były tylko krótkie. Wreszcie w jednym sklepiku znalazłem. Pobiegłem do szpitala. Żona była szczęśliwa. Drapała się zawzięcie. Jak to niewiele do szczęścia potrzeba.

Zwykle jeździłem do szpitala wczesnym popołudniem. Jednak któregoś dnia zostałem wezwany rano. Na sali leżała starsza kobieta która spadła z roweru. Miała złamany obojczyk. problem był w tym, że była to turystka z Niemiec i grupa z która przyjechała nie wiedziała o jej wypadku. Salowe i pielęgniarki nie reagowały na jej prośby. Kiedy ją zagadnąłem ożywiła się. Spytała co się stało mojej żonie. Opisowo, bo jak po niemiecku jest "więzadło krzyżowe" albo "boczne" nie wiem do dziś. Starsza pani zaczęła nas pocieszać. Będzie Gut :) zademonstrowała swoje kolano w którym 20 lat wczesniej zerwała więzadła spadając z konia. Szatan nie kobieta. Nadgarstek też miała operowany po wypadku motocyklowym.

Nadszeł wreszcie upragniony dzień wypisu ze szpitala. Ponieważ gipsowy opatrunek miał być zmieniony poprosiliśmy o załozenie plastikowego. Gips był cholernie ciężki. takie fanaberie tryeba jednak yapaci y wasnej kiesyeni. O ile pamietam 400 zł.

Kulturalnie na szpitalnym wózeczku, nabrałem już wprawy w kierowaniu, podwiozłem żonę do samochodu. Umieszczenie jej na przednim siedzeniu nie wchodziło w rachubę. Jedynym rozwiązaniem było wciągnięcie jej na tylne z nogą na kanapie. Dobrze, że Majka jest dość niewielka (trucizna jest zawsze w małej buteleczce) więc po praktycznym rozwiązaniu problemu jak z wózka wtaszczyć ja do srodka samochodu, juz po pół godzinie siedziała na tylnej kanapie oparta plecami o drzwi. I w tym momencie pojawił się problem. Zagipsowana (?) zaplastikowana (?) noga wystawała z drugiej strony i drzwi nie dawały się zamknąć! Próby znalezienia innej pozycji nie dały rezultatu. Jak udało się domknąć drzwi, to plastik wbijał się boleśnie w ciało. Trzeba było poszukać innej możliwości transportowej. Karetką owszem można, ale cena była dość zaporowa. Szybko przeliczyłem ile to materiałów do remontu chałupy mozna za tę cenę kupić. Sknera jestem.

Wyciągnąłem więc małżonkę z auta, posadziłem ponownie na szpitalnym wózku i ruszyłem szukać rozwiazania.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwsze co mi przyszło do głowy to taxi. Udałem się więc na pobliski postój. Niestety. Albo samochody były gabarytami (czytaj szerokością) podobne do mojego, albo własciciele szerszych "fur" mieli zbyt wygórowane wymagania finansowe. Zacząłem się zastanawiać nad tą filozofią. Czy lepiej jeść małą łyżeczką, ale często, czy lepiej dużą łychą raz na jakisz czas.

De gustibus non disputandum est.

Ponieważ w pewnym momencie żołądek zaczął upominać się o swoje prawa, czyli należąło wrzucić coś na "ruszt", ruszyłem w kierunku małej tureckiej knajpki. uwielbiam te chlebki nadziewane mięskiem. :) Wegetarianie wybaczcie.

Duuuuuuży na cienkim, na ostro!

A co dostałem?

Placek posypany pieczoną mielonką + trochę sałaty z kapustą! Zgroza!

Takie traumatyczne przeżycie ma jednak dobre strony. Zawsze warto widzieć pozytywy, a nie rozpamiętywać co złego się stało. W każdej sytuacji.

Międląc placek z mielonką i sałatą + kapusta przypomniałem sobie, jak to sąsiadce, krowy innego sąsiada, puszczone samopas kapustę zżarły. Na wsi takie wieści rozchodzą się migiem i trwają. To coś takiego jak informacje z kolorowych magazynów dla garkotłuków. Kiedyś powieści typu "Trędowata" Gabrieli Zapolskiej (nawiasem mówiąc piękne imię), a teraz (--------) Ustawa o cenzurze :) . Tytułów wymieniał nie będę.

Ale rozmawiałem z sąsiadem o tej kapuście :), A sąsiad ma DUUUUUŻY, SZEROKI samochód. Wiedziałem co zrobię. dokończyłem najszybciej, jak tylko to było możliwe niejadalne danie i co sił w 64 konnym silniku pomknąłem do sąsiada który miał szerokie auto.

CDN :)

 

 

 

 

 

 

 

Tylko proszę nie bić

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bo oddam ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sąsiada, przemiłego człowieka na szczęście zastałem w domu. Właśnie robił sobie herbatę, więc i mnie poczęstował. Po grilowanej na wolnym ogniu mielonce było to jak lek. Inaczej chyba wylądowałbym na bloku operacyjnym ze skomplikowanym skrętem kiszek. Rozmowa szła trochę powoli, bo sąsiad autentyczny Niemiec i po naszemu nie rozumie, a ja germanistyki nie kończyłem. Lubię z nim rozmawiać. Zawsze można trochę podszlifować język, a że sąsiad to człek kulturalny i wykształcony to tematów do miłych rozmów nie brakuje. Oczywiście bez wahania zgodził się i po dopiciu herbaty ruszyliśmy jego samochodem do szpitala.

Po wyboistej, gruntowej drodze jego "merola" sunęla prawie jak moja "knedliczka" po asfalcie. Bez problemu umieściliśmy mą małżonkę na tylnym siedzeniu oraz jej nogę i zostało nawet sporo miejsca.

Po dojechaniu do komturii sąsiad pomógł również wyładować mój cenny ładunek.

Oczywiście w domu żona poczuła się znacznie lepiej. Od razu zaczęła wytykać mi różne niedoróby. A to podłoga niezamieciona, a to kubek po kawie nieumyty, łóżko niezasłane... Pomyślałem, że może trzeba było zostawić ją w szpitalu. :oops:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozpisałem się o nodze, a to forum budowlane, a nie medyczne. Napisałem o kolanie, ponieważ bardzo zmieniło ono nasze życie. Oczywiście nie na lepsze. Była połowa maja i trzeba było podjąc decyzję co dalej. Majka miała nogę w gipsie, praktycznie wymagała stałej opieki, zwolnienie lekarskie miało być przedłużane systematycznie zapowiadało się, że potrwa kilka miesięcy. Po zdjęciu gipsu - rehabilitacja. Wracać do Warszawy - mieszkamy na III piętrze bez windy? Zostać w komturii - co dalej z moją pracą, bo przecież samej jej nie zostawię? Pytania bez odpowiedzi.

Na jej przyjazd przygotowałem odpowiednie łoże, wysokie by ewentualnie mogła łatwiej wstawać. Do belki stropowej przymocowałem mocną linkę na której można było powiesić nogę. Obok łóżka stały dwie kule "szwedki".

Decyzję postanowiliśmy podjąć za kilka dni. Pożyjemy zobaczymy.

W tym czasie oczywiście remont, choć nie pełną parą, trwał.

Zdzichu robił ocieplenie podłogi i wylewkę w wiatrołapie. Podczas wybierania ziemi dokonał ciekawego odkrycia. Znalazł nożyczki. Ale nie zwykłe. Były to duże krawieckie nożyce wykonane chyba przez kowala. Oczywiście mocno zardzewiałe. Potwierdziło to uzyskaną od autochtona informację, że w chałupie w dawnych czasach mieszkał krawiec.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No a teraz o remoncie. Zdzichu, miał w tym czasie ocieplić podłoge w wiatrołapie i zrobić wylewkę pod terakotę. Ja w wolnych od wizyt w szpitalu chwilach szukałem ekip. Do zrobienia był dach kryty papą na którym miała się pojawić blachodachówka, gruntowny remont pomieszczenia w którym był parnik na kartofle dla świń, a miała stanąć sauna i wykończenie dwóch pomieszczeń które były jeszcze "dziewicze".

W jednym miała powstać druga łazienka, a w drugim pokój do pracy. O tarasie nawet nie wspomnę, bo był w sferze marzeń. Dostałem obietnicę z mojej hurtowni, że ekipa do dachu będzie, jak skończy to co już zaczęła. Brzmiało to obiecująco. Narazie był tylko Zdzich z synem. Uwijali się przy robocie, miałem do nich pełne zaufanie. Musiałem tylko pilnować by do mego mieszalnika nie starali się wsypywać zbyt dużo piasku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaufanie zaufaniem, ale przypilnować jednak trzeba. Wylewka zrównała się z już ułożoną w chałupie terakotą. :evil: Zdzichy porządny chłop, a nie pomyślał. Cement na wylewkę i piasek, że o wodzie i prądzie do mego mieszalnika nie wspomnę odżałowałem. Jednak skucie zbyt grubej wylewki to był ból Zdzicha.

Rozrysowałem instalację elektryczną. Każdą ścianę oddzielnie, puszki, grubości przewodów, a było tego trochę, bo w wiatrołapie jest wejście do garderoby i spiżarni. Docelowo stanąc mają lodówka i zamrażarka. Wyłacznik światła nad wejściem do domu, dwa schodowe oświetlenia wiatrołapu, elektryczne maty grzewcze w podłodze. Po skuciu zbyt grubej wylewki był bardzo uważny :) Nauka nie idzie w las.

Zrobienie stropu zostawiłem sobie na deser. Deski podłogowe, których dodatkową ilość uwzględniłem przy zakupie. Fajna to była robota, bo deseczki były troszkę krzywawe. Wiadomo bardzo tanie bardzo dobrym nie jest. Zaryzykowałem mocne dociąganie przy pomocy klinów. Albo będzie OK, albo z hukiem "wystrzelą". Minęły od tego czasu dwa lata i wszystko jest w porządku. Szpar w stropie nie ma, a deski trzymają się mocno. Od góry jest izolacja cieplna 20 cm.

A jeśli ktoś myślał, że strop jest skończony, to się myli. Zostało kawałek do ułożenia. Kombinuję jak to zrobić. Jak przykręcę wszystkie deski to... zostanę na górze jak księżniczka w wieży. :o A na górze ciasno, nawet wyprostować się nie ma jak.

No i do księżniczki raczej nie jestem podobny. Chociaż może... :wink:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Któregoś dnia zjawiła się ekipa od blachodachówki. Obejrzeli dach "śmigło" i pokiwali głowami nad fachowością tych co go robili. Dwóch wskoczyło na dach i zaczęło biegać z miarką jak wiewiórki. Trzeci zapisywał w kajeciku podawane z góry wymiary. Po zejściu z dachu oznajmili, że przyjdą za tydzień, a do tego czasu mam zorganizować łaty, kontrłaty, blachodachówkę i inne materiały według spisu. I tyle ich widziałem.

Karteczkę z wymiarami zawiozłem do hurtowni. Pan Krzysio popatrzył nań i zobowiązał się, że w ciągu kilku dni wszystko zostanie dowiezione.

Zdzichu kończył tynki w wiatrołapie.

Rokrocznie "Komturowa" ma spotkanie swojej grupy ze studiów. W tym roku spotkanie miało być po raz pierwszy w "komturii". Trzeba było przygotować się na przybycie 10 - 12 osób. Problemem było spanie, ponieważ nie mieliśmy tylu materacy.

Komturowa z nogą na wyciągu, a ja latający jak wariat po okolicy w poszukiwaniu materacy. Wreszcie udało się kupić brakującą ilość. Wtłoczyłem pozwijane w rulony do samochodu i tylko modliłem się by sznurki wytrzymały. Gdyby pękły podczas jazdy wnętrze samochodu wypełniłoby się całkowicie gąbką.

Jeszcze tylko zakupy grilowo napitkowe. Z tym było znacznie łatwiej. Goście, a właściwie gościówy, bo same dziewczyny, miały zjechać w piątek wieczorem. Ale wiadomo, wyjazd z Warszawy w kierunku Mazur w weekend do najszybszych nie należy. Pierwsze dziewczyny przyjechały dopiero około 22.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przyjechały wszystkie po raz pierwszy. Trasę dojazdu miały dokładnie rozrysowaną i mimo zapadających ciemności trafiły bez błądzenia. Przyjechały i postawiły oczy w słup, bo Komturowa nie ponformowała, że przyjmuje w pozycji horyzontalnej z nogą podwieszoną do belki stropowej.

Ja robiłem za intendenta. Trzeba było przygotować spanie, jedzenie, napitki itd. Niby wszystko przygotowane czekało, ale jak w domu jest 10 osób to można się trochę pogubić jak się nie ma wprawy. Problemem było używanie prysznica. Mieliśmy wtedy zamontowany 15 litrowy podgrzewacz i mimo baterii termnostatycznej oraz oszczędnej słuchawki ciepłej wody starczało dla 2 osób. Później trzeba było czekać jakieś pół godziny.

W sobotę koło południa dojechały ostatnie koleżanki. Podobno i w sobotę wyjazd z Warszawy nie należał do przyjemności, a dojazd do Wyszkowa pozostawię bez komentarza. W tym roku zaczęto tam dłubać w ziemi celem wybudowania obwodnicy, jednak idzie to jakoś bardzo powoli.

Grubo po północy w "komturii" zapadła cisza nocna.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sobotni dzień minął bardzo sympatycznie. Pogoda dopisała. Wprawdzie spotkania odbywają się co roku, ale zawsze kogoś brakuje. Tym razem brakowało tylko jednej osoby. Były więc i wspomnienia, i opowiadanie o dzieciach, w większości już dorosłych, i plany na przyszłość. Takie fajne koleżeńskie spotkanie. Zawsze odbywały się one rotacyjnie. Większość koleżanek żony mieszka w Warszawie. Była to pierwsza "sesja wyjazdowa" i uchwalono, że następne i następne, aż do końca świata, a może nawet dłużej odbywać się będą w "komturii". Termin następnego spotkania wyznaczony został na długi majowy weekend 2005.

I nadszedł czas pożegnania. W niedzielę zaczął się odwrót. Współczuliśmy im oboje. Powroty po weekendzie, zwłaszcza długim, z Mazur do Warszawy, po południu to tragedia. Sznur samochodów, "wspaniali" szybcy kierowcy, korki w kilku miejscach. Horror.

My, szczęśliwie :o zostawaliśmy na miejscu. To chyba był jedyny pozytywny efekt uszkodzonego kolana.

C.d.n.

 

I znów rozpisałem się niebudowlano :o , ale w sobotę tyko Zdzichu pracował do południa. Niewiele się działo. :wink: :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zdzichu był bardzo delikatny. Nie chciał nam przeszkadzać z samego rana zarówno swoją obecnością jak i hałasem pracującego mieszalnika. Rozpoczynał pracę około 9 rano. Nam to odpowiadało, nie czuliśmy się rano skrępowani obecnością obcej osoby.

Tymczasem w poniedziałek, bladym świtem czyli parę minut przed 8 obudził mnie warkot samochodu wjeżdżającego na naszą działkę. I nie był to "kaszlak" Zdzicha. Musiało to być coś znacznie większego. Cięższego.

Czołg? "Wojna będzie?" Zacząłem się trochę nerwowo ubierać. Usiłowałem wcisnąć obie nogi do jednej nogawki, który but jest lewy, a który prawy to zupełnie nie wiedziałem. Jak niektóre maluchy w przedszkolu. Ja tak zawsze mam jak muszę wstawać o świcie, Wybudzony z głębokiego snu nie wiem, czy ja to ja, czy ja to nie ja.

W końcu zdołałem się ubrać, ale warkot silnika ucichł. Usłyszałem jakieś głosy. Mówili po polsku. Więc to jednak nie wojna.

Wybiegłem przed dom.

CDN :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...