Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)


Recommended Posts

GRUNT TO GRUNTOWNE GRUNTOWANIE...

Czas najwyższy zdać relację z poczynań ostatnich dni, bo mi znowu zaległości rosną.

Jak już wspomniałam, dyżurna od spraw dziecięcych i domowych była przez kilka dni kolejna babcia. Andrzej pracował, ale ja mogłam od środy popracować na budowie nie narażając się na rozdwojenie jaźni, zeza rozbieżnego i ciężką nerwicę.

W środę nie miałam zbyt wiele czasu na budowlane wyczyny, bo trzeba było jechać do banku po pieniążki. Wpadłam więc rano do domku i z biegu rzuciłam się w wir pracy. Kursowałam wahadłowo pomiędzy salonem a garażem, przy czym kursy powrotne można było potraktować jako odpoczynek. Przeniosłam tak wszystkie dobra nagromadzone w salonie z myślą o wykonaniu w garażu i na strychu przedmiotu marzeń niejednego Polaka sprzed lat kilkunastu - meblościanki na wysoki połysk. Kiedy już wszystkie dechy, deski i deseczki oraz mnóstwo pomniejszego dobytku wylądowały w garażu, pozostało tylko pozamiatanie podłogi. Oczywiście czynność ta podniosła kłęby kurzu, który wygonił mnie z domku. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że jakaś mgła opadła na okolicę, ale szybko okazało się, że to tylko moje zakurzone okulary. Wytarłam je i znów zaświeciło słońce.

Czwartek był już tylko nasz - mój i domeczku. Nikt nam nie przeszkadzał (krótkich odwiedzin mojej mamy i córci nie można nazwać przeszkadzaniem). Od samego rana gruntownie gruntowałam gruntem ściany i sufit na parterze. Ponieważ z większości kontaktów sterczą jeszcze kolorowe druciki, na wszelki wypadek wyłączyłam korki. Jakoś nie miałam ochoty sprawdzać, co będzie, gdy mokrym od gruntu wałkiem dotknę TEGO drucika. Czy teleskop, na którym osadzony jest wałek, przewodzi prąd? Nie wiem. Andrzej twierdzi, że nie, ale ja wolałam nie sprawdzać. Do prądu podchodzę z rezerwą. Wiem na przykład, że PODOBNO tylko jeden z tych trzech drucików kopie. Można nawet w jakiąś odmianę rosyjskiej ruletki grać. Ja tam wolę przyjąć, że kopią WSZYSTKIE druciki.

Łatwo napisać "wyłączyłam prąd w domu". Niby wiedziałam, jak, ale ... ja tam temu prądowi wolę nie ufać. Zapaliłam światło, klapnęłam szerokim czarnym w odwrotnę stronę, trzy czerwone zgasły, ale i tak uwierzyłam, gdy zobaczyłam, że żarówka też nie świeci.

Niestety moja zapobiegliwość pozbawiła mnie też możliwości posłuchania radia. Taka praca na budowie musi szalenie wzbogacać wnętrze człowieka - tyle czasu na przermyślenia! No to się wzbogacałam machając wałkiem. Całkiem relaksujące zajęcie.

http://images2.fotosik.pl/296/1e3bde6f4f567781.jpg

Podczas gruntowania tu i ówdzie pojawiały się różne plamy i plamki.

http://images3.fotosik.pl/295/c742c3ce57c236ee.jpg

Ciekawe, czy będzie widać po zmniejszeniu... Na ścianie nośnej pojawiły się, widoczne dopiero po zamoczeniu ściany gruntem, drobne rysy. Widać granice pomiędzy bloczkami. Tfu, tfu, może tylko tak będą wyglądały sławetne i spodziewane rysy na ścianach?

Po zagruntowaniu całego dołu (z wyjątkiem zagraconego chwilowo pokoju gościnengo i jeszcze bardziej zagraconej łazienki) wystyrmałam się z całym sprzętem na górę. Tutaj mogłam gruntować tylko ściany (drugi raz), bo sufity... Oj, długo by pisać o sufitach....

W pewnej chwili rzuciłam okiem za nasze okno i... zachwyciłam się. Przez moment zastanawiałm sie, jak bardzo jestem zachwycona. Bardzo byłam. Tak bardzo, że zeszłam po drabinie na dół po aparat (doceńcie siłę mojego zachwytu!). Przy okazji solidnie dołożyłam do kominka, w którym już przygasło i otworzyłam popielnik, żeby ogień się rozpalił. Swój zachwyt utrwaliłam na zdjęciach. Wieeelu zdjęciach... Baaaardzo wielu... Dobrze, że Weronika ma cyfrówkę, bo filmy pożarłyby niezły kawałek domku.

http://images3.fotosik.pl/295/6aae766d9559e623.jpg

http://images2.fotosik.pl/296/6bbd995c6a941cef.jpg

http://images4.fotosik.pl/251/ba2643e18244f786.jpg

http://images1.fotosik.pl/305/9816dacda0b0e939.jpg

http://images4.fotosik.pl/251/cc49f3a5c3892914.jpg

 

Gdy już skończyłam utrwalać przedmiot mojego zachwytu, zauważyłam niepokojący blask bijący z dołu. Serce natychmiast zmieniło miejsce pobytu i uplasowało się w gardle. Na szczęście ogień nie opuścił właściwego dla siebie miejsca i szalał tylko we wkładzie oświetlając cały parter. Upchnęłam serce z powrotem tam, gdzie powinno spokojnie siedzieć i zeszłam na dół zamknąć popielnik. Po chwili skonstatowałam ze zdumieniem, że zrobiło się ciemnawo. Było to poniekąd możliwe do przewidzenia - skoro przed chwilą zachwycałam się zachodem słońca, to można było się spodziewać zapadnięcia zmroku.

Co robić? Jak robić? Z determinacją kamikadze poszłam do zupełnie już ciemnej kanciapy i po omacku włączyłam prąd. Ciarki chodziły mi po grzbiecie, gdy wkładałam rękę do skrzynki. Chyba niewiele gorzej czułabym się wkładając ją pomiędzy belki drewna na opał ułożonego za odmem w Australii (kto nie wie, dlaczego, niech obejrzy programy św. pamięci Łowcy Krokodyli). Udało się. Prąd nie wyskoczył na mnie znienacka, nic mnie nie kopnęło, światło zapaliło się, więc wróciłam do pracy.

Tym razem musiałam już unikać drucików, co nie zawsze mi się udawało. Chyba ze dwa razy trafiłam jednak na te "ślepaki" albo rzeczywiśice teleskop do wałka nie przewodzi prądu, bo nic mnie nie popieściło.

Kiedy o 17.35. podjechał po mnie Andrzej, parter był zagruntowany pierwszy raz a ściany na piętrze drugi.

Nastąpiła zmiana - ja porodzicowałam dzieciom, a Andrzej pojechał do domku. Kolejny upojny wieczór spędził na ciapaniu i szlifowaniu skosów i sufitów na górze. Oczywiście każdy fachowiec złapałby się za głowę na widok tych poczynań, ale nas, z konieczności, musi to zadowolić. Próby uzyskania gładkich powierzchni za pomocą gipsu do gładzi firmy Dolina Nidy (nie polecam), szerokiej szpachli i szlifierki oscylacyjnej Toya mogłaby doprowadzić do rozpaczy najodporniejszego. (Mnie doprowadzają regularnie!) Gips po pierwszych 10 minutach pracy zaczyna wzbogacać się w dziwne, niewiadomego pochodzenia ziarenka. Rosną jak perły w perłopławach, tyle tylko, że są mniej pożądane. Zostawiają na płytach gk głębokie rysy, które potem trzeba od nowa zaciapywać... Dla mnie koszmar! Na koniec, już po wyschnięciu zaczyna się mozolne szlifowanie. Andrzej nie pozwolił mi zamieścić tu jego zdjęć zrobionych podczas wykonywania tej czynności. Szkoda. Malowniczo wyglądał...

A efekty? Zobaczymy po malowaniu.

W piątek Andrzej wykorzystał ostatni niezaplanowany dzień tegorocznego urlopu. Od rana ciapał i szlifował. Dołączyłam po rozprowadzeniu dzieci tu i ówdzie. Tym razem przypadło mi w udziale całkiem wdzięczne zajęcie - gipsowanie dziur. Czułam się niemal jak konserwator zabytków, gdy tak sobie chodziłam po domu, szukałam, wypatrywałam. Zaciapałam, wyrównałam, wygładziłam, dopieściłam i znowu szukałam. I tak rysa po rysie, dziurka po dziurce wyrównywałam ściany. A było tego niemało, oj, niemało! Nie pieścili się następni wykoanwcy z naszymi tynkami. Zwłaszcza elektrycy podczas ostatniej wizyty brutalnie je potraktowali poszukując gniazdek zaciapanych dokładnie przez tynkarzy. Jednego nie znaleźli mimo fachowego szurania i obstukiwania młotkiem ściany. Niestety nie mieliśmy tego gniazdka na zdjęciach. Poważnie zastanawiałm się nad skuciem na ślepo tynku w podejrzanej okolicy, ale, na szczęście, Andrzej miał lepszy pomysł. Wiertarką nawiercał co kilka centymetrów aż znalazł. Nawet niedaleko miejsca, gdzie kułam chwilę wcześniej.

Obertynkarz zarzekał się, bijąc w piersi, że tynki będą miały 3 do 5 mm. Nie iwem tylko, o jaką jednostę miery mu chodziło. Milimetry to nie są, mile morskie też nie... Elektrycy, wprawdzie wątpiąc w prawdomówność tynkarza, ale chcąc być w porządku, pracowicie kuli ściany, żeby ukryć kable, które spod tak cienkiego tynku musiałyby wystawać. Tymczasem ... (to te odnalezione gniazdka)

http://images1.fotosik.pl/305/43b7f6e67610bc6c.jpg

 

 

Wieczorem babcia zakończyła dyżur. Zostawiła dopieszczone wnusie (zwłaszcza najmłodszą, która przez całe przedpołudnia miała babcię na wyłączność, z czego skwapliwie korzystała)

Dzisiaj Andrzej zawiózł Wero na zawody i pojechał po mozaikę. Była. Tyle, ile zamawialiśmy. Za tyle, za ile miała być. Wtedy, kiedy miała być. Takie rzeczy też się zdarzają!

Tymczasem ja zajęłam się bałaganem w starym domu, który osiągnął masę podkrytyczną i groził wybuchem.

Po odebraniu najstarszej córki i dostarczeniu średniej na imprezę do kolegi, stawiłam się na budowie. Okazało się, że szlifierka oscylacyjna marki Toya dokonała żywota i dalsze szlifowanie ścian jest chwilowo niemożliwe. Na szczęście zostały już tylko łazienki i niedostępny przy braku schodów fragment sufitu w korytarzu. Trzeba to będzie załatwić przed wprowadzką, bo nie wyobrażam sobie wycierania tego kurzu z czegokolwiek.

Wydawałoby się, że już tak nieiwele do zrobienia zostało, ale co przyjdziemy, to coś nowego zauważamy. A to dokończyć układanie płytek w spiżarce i pod zbiornikiem wody kotłowej, a to zacementować pod progiem wejściowym, a to odskrobac ciapy zaschniętego gipsu w podłóg, a to wreszcie skończyć gruntowanie. Nie ma końca. Na szczęście nasze drewno komonkowe okazało się doskonałą zabawką. Specjaliści z Lego wymyślają nowe wzory klocków i sprzedają je za nieprawdopodobne pieniądze, a tymczasem ścinki drewna podobne do klocków dostarczyły dziwczynom tyle radości, bo było ich duuuuużo. Na dole zapanowała pełna skupienia cisza, a po dłuższym czasie zaprezentowały nam zamek królewny uwięzionej przez smoka. W rolach głównych: Małgo jako Królewna, Wero jako Smok i drewno kominkowe jako zamek. Zbudowały z nieregularnych kawałków podobnych do prostopadłościanów (przepraszam, jeżeli coś pomieszałam) o różnej wielkości całkiem wysokie ściany!

Właśnie spacyfikowałam przychówek, wysłuchawszy uprzednio relacji z imprezy i siadłam do pisania, podczas gdy Andrzej relaksuje się i wzbogaca swoje wnętrze gruntując drugi raz dół i sufity na górze.

A na deser zdjęcie naszych płytek w garażu:

http://images4.fotosik.pl/251/f0d7bd209462c628.jpg

Jak widać, projektant tych wybitnie oryginalnych wytworów ludzkiej fantazji, wykazał się nielada pomysłowością. nie tylko zrezygnował z oklepanej formy płytek o jednakowych wymiarach, ale jeszcze zadbał o ich ciekawą formę w trzecim wymiarze. Czy widzicie te fantazyjnie zadarte do góry rożki? Zachwycające! Nieprawdaż?

I to by chyba było na tyle.

Na razie...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 250
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

ZATRZYMAJCIE TEN ŚWIAT... CHOCIAŻ NA CHWILĘ!

Minął weekend. Z założenia są to dwa dni służące wypoczynkowi czynnemu lub biernemu. Tymczasem...

Jak minęła sobota, już zdążyłam napisać. W niedzielę kolejny raz zgrzeszylismy pracą. Najpierw jednak pojechaliśmy na turniej karate, w którym startowała nasza średnia pociecha. Ponieważ w jej kategorii wiekowej byli sami chłopcy i ona jedna, musiała rywalizować z nimi. I nieźle sobie poradziła, bo zajęła trzecie miejsce (na 16 startujących). Wokół maty, na której startowali najmłodsi, był, oczywiście, największy tłum zaaferowanych rodziców. Pewnie nie ułatwiało to życia organizatorom, którzy i tak lekko nie mieli. Przewidując to, zgromadzili tam większą liczbę pomocników, którzy kierowali ruchem i pokazywali małym figurkom w białych ubrankach, komu mają się w danym momencie ukłonić.

Na szczęście najmłodsi startowali jako pierwsi, więc po zakończonych eliminacjach mieliśmy pięć godzin przerwy przed finałami. Pewnie większość rodzin karateków udała się w tym czasie na obiadek i siestę, a my... na budowę. W ramach zdrowego odżywiania dzieci zakupiliśmy po drodze kilka paczek ciastek i napoje.

Dziewczyny zostawiliśmy na dole z nadzieją, że zajmą się klockami i ciastkami, a sami zabraliśmy się za malowanie. Nadzieje okazały się płonne - dziewczyny zajęły się szarganiem odzieży i kłótniami.

W pierwszym momencie zaskoczyła mnie konsystencja farby. Różnymi farbami już malowałam w swojej karierze malarza pokojowego. Nawet klejowe, które przynosiło się do domu w torebkach i rozrabiało w wiadrze z wodą pamiętam. Najpierw były kolorowe z natury: majtkoworóżowe i burożółte powitały nas z urzędu w nowym mieszkaniu w bloku. Potem kupowało się białe i dodawało do nich farbek plakatowych, żeby nabrały jakiegoś koloru. Jeszcze później przyszła moda na białe ściany. To była wtedy awangarda! Pamietam, jak mój dziadek krytykował taki wystrój wnętrz. Wreszcie pojawiły się farby emulsyjne. Nowość! Oczywiście, kto by zdzierał stare farby, czy też mył ściany (tę ostatnią czynność kojarzyłam zawsze z czymś na kształt apokalipsy, bo tak o tym mówiła moja mama). Nie muszę chyba pisać, że farba emulsyjna położona na wielu różnej jakości warstwach klejówki (mieszanej metodą prób i błędów), dosyć szybko zlazła z niej wielkimi płatami. Przy okazji ściągnęła wszystkie warstwy klejówki, więc uniknęliśmy mycia ścian i do tej pory nie wiem, jak taka czynność wygląda.

A teraz czytam na forum o różnych rodzajach farb do wnętrz, o ich zaletach i wadach i..., jakoś nie chce mi się zgłębiać tego tematu. Zapisałam sobie na kartce, których farb nie należy kupować, bo psioczy na nie większość użytkowników i na tym poprzestałam. Przyznam że wstydem, że nawet nie wiem, jakiego rodzaju farbę mamy. Polecił nam ją pan z hurtowni (ten sam, który nam podpadł), w której kupowaliśmy inne wyroby Roefixa. Ponieważ na tamtych się nie zawiedliśmy, postanowiliśmy uwierzyć mu na słowo. Tym bardziej, że cena, w porównaniu z cenami innych farb, nie była najgorsza.

(Czy wszystkie dzieci lubią sól? Właśnie wyrwałam solniczkę Małgosi. Wylizaną. Hmmm, ja zawsze miałam solniczkę albo bryłkę soli obok łóżka. To chyba dziedziczne.)

Ad rem: Farba była gęsta. Konsystencji..., nie wiem, jak ją określić, bo do ciasta naleśnikowego się jej nie da porównać. Oświecona uwagami na forum, nawet nie pomyślałam o rozcieńczaniu jej. Wbrew obawom malowało się nieźle, tylko trochę bardziej ręce bolały niż przy gruntowaniu. Już wiem, dlaczego najpierw się gruntuje: żeby wzmocnić odpowiednie mięśnie. Potem malowanie idzie łatwiej.

Kiedy ogłosiliśmy zbiórkę na finały turnieju karate, dwa pokoje były prawie całkiem pomalowane (poza narożnikami), a trzeci zaczęty. Zanim wyjechaliśmy, trzeba było doprowadzić całe towarzystwo do ludzkiego wyglądu. Nie było to łatwe! Młodsze córki wyglądały, jakby ubrankami usiłowały zebrać cały kurz z pomieszczeń na dole. My musieliśmy chociaż z grubsza oskrobać się z farby. Najlepiej prezentowała się Weronika. Do dyspozycji mieliśmy zimną wodę w wiadrze. A czas gonił, jak zawsze.

Wpadliśmy, oczywiścei, w ostatniej chwili. Osiągnę niedługo mistrzostwo w wykonywaniu trzech czynności jednocześnie. Z racji płci naszego przychówku, to mi przypadło w udziele jednoczesne przebieranie Madzi w strój do karate, rozbieranie i wysikanie Małgosi. Z braku trzeciej ręki przez dłuższy czas dzierżyłam w zębach a to torebkę, a to jakąś część garderoby dziecięcej, a to aparat. W końcu z włosem rozwianym i obłędem w oku dopadłam krzesła na sali obok Andrzeja. Usilnie staraliśmy się ukryć niedomyte z farby dłonie i ubłocone buty przed oczyma zgormadzonej licznie publiczności.

Po uroczystym otwarciu, walkach finałowych i pokazach nastąpiła dekoracja zwycięzców. Magda wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć, tym bardziej, że dekorację zaczęto od najstarszych. Wieczorem nie mogła z przejęcia zasnąć i chyba spała z medalem. Aby godnie zakończyć ten dzień, na obiadokolację zrobilismy frytki (z braku innych rzeczy jadalnych w domu). Nie ma to jak zdrowe odżywianie! Do jakich kompromisów zmusza mnie to budowanie!

Dzisiaj też nie było lekko, ale o tym później. Teraz muszę nakarmić Małgo jedzonkiem szalenie zdrowym i warzywnym, a więc znacznie mniej entuzjastycznie witanym niż składniki wczorajszego menu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

LUUUZIK

A ja dzisiaj mam luzik! Zrobiłam sobie wolne. Prawie tak miało być.

Zacznę jednak od przeżyć dnia wczorajszego. No, luzik to to nie był!

Poranek minął normalnie z tą różnicą, że wyruszyłyśmy samochodem, a nie, jak zazwyczaj, pieszo. Po odstawieniu Weroniki, zabrałam resztę towarzystwa... no dokąd? ... na budowę, oczywiście. O 9.30.mieli sie pojawić spece od układania linoleum i zabrać się za robienie wylewek. W efekcie mieliśmy mieć dwa dni zakazu wstępu do domku. Tymczasem była godzina 8 rano, a tu podłoga nieodkurzona! Specjalnie nie zawoziłam Magdy do przedszkola, żeby nie zostawiać Małgosi samej na dole, kiedy będę wyła odkurzaczem na górze. Zostawiłam więc Dużego Konika - Mustanga Na Świecie po opieką małoletniej siostry (ciekawe, czy ktoś na mnie doniesie, że zostawiam dzieci samopas - gdyby to była Ameryka, musiałabym sie nieźle tłumaczyć, żeby mi nie odebrano praw rodzicielskich) i rzucialm się do odskrobywania plamek farby (prawie nie kapała) oraz odkurzania. Musiałam się sprężąć, bo śniadanie w przedszkolau jest o 9.00! Zdążyłam. Zawiozłam Madzię i ... wróciałm sprzątać na dole. Niby już to było zrobione, ale jakoś kurz na budowie się rozmnaża w tempie astronomicznym. Powtórzyłam czynności na dole, wpakowałam ledwie żywy odkurzacz do bagażnika i pognałam do domu. Miałam akurat tyle czasu, żeby doprowadzić nas obie do ludzkiego wyglądu (błoto!) i zdążyć na jasełka w przedszkolu. Dochodziła 11.00, a Pan Od Układania Linoleum sie nie odezwał. Telefonu też nie odbierał. :evil: Z mściwą satysfakcja wyciszyłam telefon, żeby nie zakłócił przebiegu jasełek. :x

Po przedstawieniu (oczywiście wspaniałym!) sprawdziłam telefon - nikt nie dzwonił. Kiedy dotarłam do domu, zaczepiłam Andrzeja na gg, żeby zadzwonił do domu - biura. Okazało się, że pani nic nie wiedziała o zaplanowanym robieniu wylewek u nas. :evil: Zapewniła tylko, że linoleum tegoż dnia do nas dojedzie. Obiecała ustalić, co z tymi wylewkami i zadzwonić. Milczy do dzisiaj! :evil:

Po południu pojechałam, jak zwykle, na Czyżyny. Mieliśmy wreszcie kupić gniazdka i wyłączniki, żeby te druciki przestały tak złowieszczo sterczeć ze ścian. Niestety wybór tegoż towaru w Liroju nas nie zachwycił. Poprzestaliśmy na zakupach "cywilnych" w jakimś dużym sklepie (Co tam jest za hipermarket na tych Czyżynach? Nie odróżniam ich.)

Przepadam za robieniem zakupów prezentowych. Zastanawianie się, co komu kupić, żeby się podobało albo przydało... Szukanie... Lubię to. Nie lubię tylko robić tego w pośpiechu, no ale to już taka specyfika roku budowlanego. Odbiję sobie za rok.

Dokupiwszy to i owo, jak zwykle dokonując dziwnych manewrów, żeby dzieci tych zakupów nie zauważyły, znowy biegiem rzuciliśmy sie do samochodu, żeby zdążyć odebrać linoleum.

Kierowca zadzwonił do nas, kiedy mijaliśmy kombinat. Na szczęście zapewnił, że się do nikąd nie spieszy. Umówiliśmy sie w naszym stałym punkcie kontaktowym - u bramy cmentarza. Jako że było już całkiem ciemno, miejsce spotkania wydawało się odpowiednie. Dojechaliśmy, patrzymy, stoi ciężarówka, rejestracja rzeszowska. Tyle tylko, że zamiast reklamy firmy Forbo, dumnie nosi wizerunki nadnaturalnych rozmiarów gryzoni tudzież ptaków egzotycznych.

Nawet udało nam się wmówić dzieciom, że to dostawa pokarmu dla chomików i, że za zakupienie takiej ilości pokarmu, dostaliśmy chomika gratis.

Andrzej z kierowcą zaczęli wynosić rulony linoleum. Sądząc ze sposobu niesienia, były ciężkie. Każdy rulon został dokałdnie zawinięty w trzy warstwy szarego papieru i pozaklejany. Oczywiście nie wytrzymałam i, zanim drugi dotarł do domu, obskubałam kawałek papieru z pierwszego. A teraz leżą tam sobie wszystkie cztery, każdy innego koloru, każdy w obskubanym z brzegu papierze. Żałowałam, że nie ma aparatu. Piękne są! Wszystkie! Przy najbliższej okazji zrobię zdjęcie i pochwalę się nimi.

Oczywiście mogłam dzisiaj zabrać Małgo i iść malowac ściany na parterze, pozwalając jej się bawić klockami. Mogłam, ale nie chciałam. Miałam ochotę pierwszy raz od dawna spędzić normalny dzień. Byłyśmy na targu, a tam już świeta. takie prawdziwe, a nie plastikowe z hipermarketu. Pachnące gałązki prosto z lasu, a nie z fabryki, pachnący susz na kompot w wielkich workach, a nie zafoliowany na tackach, pszenica na kutię i mak, i groch, i ozdoby na choinki. I tłum ludzi, którzy chyba NIE budują teraz domów, skoro tam chodzą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

PALUSZEK I GŁÓWKA...

Oczywiście firma Inbau (nasze linoleum) milczała dzisiaj jak zaklęta. Andrzej kolejny raz zmolestował panią telefonicznie. Poznaliśmy "przyczynę" wczorajszej i dzisiejszej nieobecności ich przedstawicieli w naszym domku. Jaka to przyczyna? A jak się tłumaczą zazwyczaj wykonawcy, którzy, nie wiedzieć dlaczego, nie pojawiają się w umówionym terminie?

To pytanie do Was. Taki konkurs. Nagroda? Może ktoś podpowie, co mogłoby nią być.

Za to kierbud zadzwonił i zapowiedział na jutro swoją ekipę. A już miałam właśnie zacząć się upominać. Czytają w moich myślach!

Zostało im wymurowanie ostatniego słupka. Czekali z tym na postawienie skrzynki elektrycznej, bo mają ją obmurować. Na ten słupek czeka dla odmiany wykonawca bramy wjazdowej, żeby móc wymierzyć dokładnie jej światło. A na bramę czekamy już tylko my - chyba najmniej ważne w tym krótkim łańcuszku ogniwo. :-?

Tak, czy inaczej, jutro będzie normalnie, czyli nienormalnie. Tzn. o ósmej zaczynam dyżur budowlany. Znowu będzie kupowanie cementu (chyba, że wystarczy tego, który został) prętów zbrojeniowych i innych takich. Już się trochę odzwyczaiłam! :wink: Kierbud kazał mi się stawić o 8.00 z pieniędzmi w garści!

Musimy też się umówić, kiedy mają zrobić cokół. Może na wiosnę...

Wciąż brodzimy w błocie wchodząc do domku. A Brukbet (czy jak im tam jest, ale w każdym bądź razie chodzi o tych ze słoniem) ma głupie godziny otwarcia: od chyba 8.00. do 15.00.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

4 x D

czyli Denerwujące, Dołujące i Do D...

 

1. Firma Inbau zapadła się pod ziemię! :evil: Co dziwne, nie zapłacilismy im jeszcze nic poza pieniędzmi za linoleum, które leży u nas w domku, więc nie wiem, czy im się to opłacało. Nie odbierają telefonów. :evil: Nie odpowiedają na maile. :evil: A tacy mili byli dotychczas!

Podejrzewam, że mają jakąś większa robotę i my im wypadliśmy z grafiku. :evil: Nawet rozumiem, że większa kasa jest lepsza od mniejszej, ale sposób załatwienia sprawy (a raczej jego brak) doprowadza mnie do pasji. :evil: Szewskiej. :evil: A wiecie, z czego są znani szewcy. :evil:

Właśnie dzisiaj mieliśmy się cieszyć wykonaną przez nich podłogą! Pewnie wieczorem bym nie wytrzymała i od razu ustawilibyśmy meble w kuchni.

Po kilku bezskutecznych próbach dodzwonienia się do Inbau'a na wszelkie znane nam telefony, wczoraj posłaliśmy im maila. :evil: Ociekał jadem i szyderstwem. :evil: Zawierał także kilka gróźb (nie karalnych). :evil: Brak odpowiedzi. :evil: Chyba zrealizujemy te groźby! :evil: :evil: :evil:

:evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil:

2. Fliziarza postanowiliśmy pogrzebać w mrokach niepamięci. Nie ma sensu ganiać za facetem, o którym juz wiemy, że jest niesłowny i w ogóle bez sensu. :evil: No bo jak można przyjść, oglądnąć, wycenić, dogadać się co do zakresu prac i umówić się na cenę, ustalić termin rozpoczęcia prac i... zniknąć?!?!!! :evil: Najwidoczniej można. :evil: Tylko po jaką cholerę się to robi? :evil: Przecież on stracił swój cenny czas na wizytę u nas.

:evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil:

Czyżby jakieś fatum ciążyło nad każdym, kto podejmie sie u nas prac wykończeniowych? Może oni wszyscy niewinni? :o Może leżą w szpitalach jako ofiary ciężkich wypadków, które spotkały ich, gdy właśnie szli/jechali do naszego domku? Jakoś ciężko mi w to uwierzyć! :roll: Ale, jeżeli tak się właśnie stało, obiecuję odszczekać wszystko, o o nich napisałam.

:evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil:

3. Pan K. z Thermogolvu najwyraźniej dołączył do grona tych, którym jakieś zaklęcie odebrało zdolność porozumiewania się. :evil: Ten jednak przynajmniej telefony odbiera i jakieś obietnice składa. :roll: Tylko co nam po obietnicach? :evil:

:evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil: :evil:

4. DHL oczywiście rozpatrzyło nasz wniosek odmownie. :evil: Możemy się odwołać od tej decyzji... do nich :o .W uzasadnieniu napisali pod koniec, że mają nadzieję, że zrozumiemy ich punkt widzenia (pewnie, że rozumiemy - kasa) i, że ta sytuacja nie wpłynie negatywnie na naszą współpracę :lol: . Oczywiście, że nie wpłynie, bo żadnej współpracy nie przewiduję. Teraz naszym warunkiem skorzystania z jakiejkolwiek sprzedaży wysyłkowej będzie oświadczenie, że towar przywiezie inna firma kurierska. Mam ochotę pluć pod koła każdej ciężarówki z ich logo! :evil: Tylko, co mi z tego? :(

 

Dla odmiany pani geodetka się wreszcie objawiła i przywiozła zamówioną mapkę. Proszę tu o wybaczenie wszystkich porządnych geodetów, ale mam nadzieję, że to był już nasz ostatni kontakt z przedstawicielką/ przedstawicielem tego zawodu. :roll:

 

Wczoraj rano średnia córcia oświadczyła, że "na jdzisiaj" potrzebuje do przedszkola opłatka, gałązki świerkowej i karteczki ze świętą rodziną. Gałązkę stracił świerk rosnący przed domem. Opłatek, jakimś cudem się uchował od zeszłego roku, ale karteczki z rzeczonym obrazkiem nie posiadałam. Miałam problem: czy jechać do domku na umówione spotkanie z Kierbudem i przedstawicielami naszej głównej firmy budowlanej, czy spełnić rodzicielski obowiązek i wyposażyć dziecię w odpowiednią karteczkę. Postanowiłam być lepszą mamą niż inwestorką i zaczęłam zwiedzać sklepy w pobliżu przedszkola w poszukiwaniu odpowiedniej karteczki. W drugim z kolei dopadł mnie telefon Kierbuda. Odpowiedniej karteczki nie było, więc odstawiłam zawiedzioną córkę do przedszkola, pocieszając ją, że pani zawsze każe coś przynieść na dzień - dwa przed wykorzystaniem ich do prac plastycznych, Przewidująca jest. (Na szczęście miałam rację.)

Przed domkiem stały znane mi samochody. Panowie odbyli dłuższą naradę na temat sposobu wykonania tego ostatniego słupka. Okazało się, że cementu i żelastwa wystarczy, więc pojechałam z Kierbudem do składu tylko po cegły i zaprawę do murowania. Małgo bardzo podobała się jazda dużym samochodem.

Kiedy podjechałam do domku po południu, słupek już stał sobie gotowy. Nawet aura była przychylna i w nocy nie przymroziło.

Przynajmniej to się udało!

 

A na koniec coś z zupełnie innej beczki. Zapomniałam ostatnio napisać, o wystąpieniu Małgo przed jasełkami w przedszkolu. Otóż usiadłyśmy sobie na krzesełku w dość już zatłoczonej sali, wyciągnęłam chusteczkę i wytarłam nos. Małgo zapytała: "Masz katar?". "Nie" - odparłam. "Miałaś gluta? Wielkiego?" - drążyło temat moje dziecię, bynajmniej nie szeptem. Wywołało to oczywiście ogólną radość. Dobrze, że chociaż nie zapytała o "wielkiego zielonego gluta", jak to czasem określa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

POŚWIĄTECZNE LENISTWO

Pogrążona w tytułowym poświątecznym lenistwie jakoś nie mogę się zmobilizować do pisania.

Jako rekompensatę wklejam zdjęcia naszego nadal niepołożonego linoleum.

http://images11.fotosik.pl/2/41031679e6805c63.jpg

 

Organizując w pośpiechu święta, wyobrażałam sobie, jak to wspaniale będzie za rok. Prezenty WSZYSTKIE kupię dużo wcześniej, w hipermarketach moja noga nie postanie w ostatnim przedświątecznym tygodniu, upiekę pierniczki na choinkę (jak już pisałam, jestem w tej dziedzinie zielona, ale pierniczki maja być ładne, dobre być nie muszą, więc się uda), gotowanie zacznę tydzień przed świętami, ozdobię wraz z córkami dom. Czyli będzie zupełnie inaczej niż w tym roku.

No ale, chociaż dom (poza choinką) był nieprzystrojony, chociaż gotowanie zaczęło się w sobotę wieczorem po wyczerpującym rajdzie przez wszystkie hipermarkety Krakowa, to święta nie były złe! Potraw (uczciwie licząc) było 9, a pierogów (skwapliwie policzonych) 735. Wszystko odbyło się jak trzeba. A radość dzieci na widok prezentów w tajemniczy sposób podrzuconych przez aniołka nie miała granic! Warto było w tajemnicy pakować paczki, paczuszki i pakuneczki do drugiej w nocy, żeby to zobaczyć!

Wybyczylismy się, jak należy, a po świętach prawie skończyliśmy malowanie na górze, znaleźliśmy fliziarza (na pierwszy ogień ma iść łazienka dziewczyn - początek 2.01.), usłyszeliśmy obietnicę pana Kołodzieja, że pompa będzie zainstalowana może nawet 2.01. i nadal czekamy na reakcję firmy Inbau. Nie czekamy bezczynnie, bo mamy już innego wykonawcę, który może wejść 8.01. I pewnie wejdzie, bo Inbau milczy jak zaklęty.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DRGNĘŁO!

Najpierw musiałam otrząsnąć się z poświątecznego rozleniwienia, potem czasu nie miałam, ale teraz zabieram się za odrabianie zaległości.

Jak już wspomniałam, pracowicie spędziliśmy dni pomiędzy świętami a Nowym Rokiem. Zajmowaliśmy się głównie pracami plastycznymi, a dokładniej malarstwem ściennym. Jako że jedyną dostępną farbą była biała, nasze prace są dziwnie podobne do siebie, trudno wskazać styl i rozpoznać temat. Niemniej jesteśmy na ogłół zadowoleni ze swoich dzieł, chociaż niektóre wymagają poprawek. Zostało nam też jeszcze trochę wolnego miejsca na dalszą twórczość. Zapewne nie zostawilibyśmy ani skrawka, gdyby Andrzej nie został bardzo oficjalnie odwołany z urlopu w celu wyprodukowania nadzwyczaj ważnej tabelki i przybicia kilku niemniej ważnych pieczątek.

Nie ograniczyliśmy sie do jednego rodzaju działalności, o nie! Wybraliśmy i zamówiliśmy w hurtowni wszystkie gniazdka i kontakty (ładne nawet i z rabatem), wybraliśmy i zamówiliśmy fliziarza (nie w hurtowni, tylko w detalu, więc bez rabatu) oraz upewniliśmy się, że linoleumiarz ma zamiar położyć nasze linoleum. Poza tym uzyskaliśmy obietnicę, że w przewidywalnej przyszłości dostaniemy naszą pompę ciepła.

Spotkanie z fliziarzem było bardzo długie i wyczerpujące. Zostaliśmy przesłuchani na okoliczność wszystkich naszych pomysłów łazienkowych i zaopatrzeni w długą listę niezbędnych zakupów. O ile pomysły na górne łazienki zostały zaakceptowane bez zastrzeżeń (mimo szaleństwa w łazience dzieci), o tyle dolna nie wzbudziła zachwytu. Pan był tak dalece zdegustowany naszymi (moimi - przyznajmy to szczerze) pomysłami, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy tego zadania nie powierzyć komuś innemu. Nie "podeszły" mu ścianki z luksfer (bo tylko dwa razy takowe budował), osadzenie w nich drzwi do kabiny pod kątem uznał za niemożliwe do wykonania, flizowany brodzik możliwie najniższy i bez progu też nie wzbudził entuzjazmu. W ogóle najlepiej by było, gdybyśmy chcieli mieć tak zrobioną łazienkę, żeby się panu fliziarzowi wygodnie robiło a potem podobało. Ponieważ jednak o górnych mówił sensownie i zaproponował, żebyśmy oglądnęli jego pracę na ekspozycji w tutejszej hurtowni, postanowiliśmy powierzyć mu wykonanie przynajmniej tamtych łazienek.

W ferworze walki zapomnieliśmy o najwazniejszym pytaniu: ILE?

W Sylwestra prace na budowie ograniczyły się do położenia progu w drzwiach wejściowych (okazał się o 4 cm za szeroki - pozdrowienia dla pana L.), bo musieliśmy usmażyć tradycyjny sylwestrowy chrust.

I tak przywitaliśmy Nowy Rok. Nawet dwa razy go witaliśmy. Pierwsze powitanie dla dwuipółlatków odbyło się po dobranocce. Andrzej odpalił połowę zakupionych na tę okazję ładunków wybuchowych, co wywołało mieszane uczucia zachwytu, fascynacji i strachu. Drugie powitanie Nowego Roku odbyło się tradycyjnie o północy i uczestniczyli w nim dorośli i "prawie" dorośli członkowie rodziny.

Chcieliśmy zainicjować rok, zabierając dzieci na ślizgawkę, jak w zeszłym roku, ale obecnej pogody nie wytrzymało nawet sztucznie mrożone lodowisko na Błoniach, więc skończyło się na zabawie w berka w Parku Jordana, dzięki czemu odkryliśmy, że buduja tam świetny plac zabaw. Oczywiście nie obyło sie bez akcentu budowlano - wykończeniowego. Zauważyliśmy ciekawe pokrycie powierzchni ziemi pod urządzeniami do zabaw. Były to jakieś miękkie i przepuszczające wodę płytki. Niedługo powinniśmy wiedzieć o nich więcej.

Drugiego stycznia czekałam w domku na fliziarza. Czas mijał, napiecie rosło. W końcu nie zdzierżyłam (spóźnienie - godzina) i zadzwoniłam. Na szczęście usłyszłam, że pan wybiera się do nas i niedługo będzie.I rzeczywiście był.

Zaczął od wycenienia swojej pracy. W napięciu czekałam na werdykt, a pan, nie spiesząć sie mierzył, liczył, mierzył i liczył... aż w końcu rzekł: 2900 za dwie górne łazienki. Było to trochę więcej, niż się spodziewałam, bo jego poprzednik, zanim zniknął bez śladu, bąknął 3000 za trzy łazienki, no ale cóż miałam robić? Mimo moich podchodów pan nie był skłonny obniżyć ceny. Postanowiłam, że w takim razie będziemy baaardzo wymagający i... przyklepaliśmy cenę. Wręczyłam panu fliziarzowi klucz do domku i oboje wybyliśmy. Ja do domu, a on po resztę ekipy (w sumie trzyosobowej).

W środę, oczywiście, musiałam pojawić się rano w domku, żeby rozwiać wątpliwości co do wyglądu tego czy owego szczegółu. Okazało się, że chyba nas trochę przyćmiło, gdy wyliczaliśmy potrzebne ilości płytek. Jednych mieliśmy o dwie paczki za dużo, drugich wręcz przeciwnie, czyli o tyleż za mało. Na szczęście te kupione w nadmiarze pochodzily z Obi i mieliśmy fakturę, więc nie było problemu z ich oddaniem.

Ciąg dalszy po przerwie, bo skończyła się dobranocka i pora na wieczorny obrządek.

Zaraz zrobię "klik - enter" i tak mi stuknie tysiączek!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

CO JEST Z GUMY?

Miał być ciąg dalszy, ale właśnie wykonujemy wytężoną pracę umysłową pod hasłem: Co jest z gumy?

Dla dowcipnych - propozycja wykorzystania prezerwatyw w dużej ilości padła, ale została odrzucona.

Z gumy jest opona, ale krzywa.

Takie coś w jakiejś maszynie, co łączy dwa kręcące się elementy i przekazuje drugiemu ruch pierwszego. Tylko z jakiej maszyny to wziąć? Rozbieranie Felusi odpada, zresztą w potrzebnych ilościach to ona tego nie ma.

Może by tak wybrać się do żwirowni i pociąć jakiś taśmociąg?

Myślimy dalej.

Są takie czarne wykładziny na lodowiskach, żeby nie chodzić łyżwami po betonie. Tylko jakoś głupio tak iść na lodowisko z nożem i wycinać...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DOBRA PASSA TRWA!

I oby tak dalej!

A na razie środy ciąg dalszy.

Zgodnie z zapowiedzią przesyłka od p. Kołodzieja dotarła w środę tuż po południu. Zaadresowana była na "ul. Piękną nr działki ..." Inaczej na pewno DHL kazałby sobie słono dopłacić za przewiezienie z naszego obecnego lokum do domku.

Lekko zniecierpliwiony pan oczekiwał na mnie w stałym punkcie kontaktowym, czyli koło bramy cmentarza (kto mu bronił zadzwonić wcześniej?). Po dotarciu pod dom, przemówił do mnie w te słowa: "pani mi tu podpisze". "Najpierw muszę zobaczyć" - odparłam nieco rozbawiona (a trzeba wiedzieć, że byłam w nastroju bojowym, w który popadam na samą myśl o kontakcie z przedstawicielem firmy DHL). "Nie może pani oglądać, zanim podpisze" - te słowa podziałały na mnie, jak płachta na byka, ale postanowiłam zabić pana śmiechem, co uczyniłam (no, może nie zabiłam, ale wybiłam z równowagi). Z ironicznym uśmiechem opowiedziałam mu historię zlewozmywaka. O dziwo, pan skapitulował i otworzył klapę samochodu. Wystyrmałam się na pakę i przystąpiłam do niespiesznych oględzin. Wiedziałam, że mają to być dwie palety, ale nie wiedziałam, ile paczek miało się znajdować na drugiej (na pierwszej był zbiornik). Spokojnie zadzwoniłam do Andrzeja z pytaniem, czy wie, gotowa w razie czego poprosić go o numer p. Kołodzieja i zadzwonić też do niego. Andrzej wiedział. Ilość pakunków zgadzała się. Zaczęłam więc sprawdzanie ich stanu. Spokojnie obejrzałam każdą paczkę, sprawdzając, czy aby nie jest wgnieciona albo nie ma śladów otwierania. Ponieważ pan znosił to bez słowa, aczkolwiek też i bez uśmiechu (czułam jak napięcie rośnie), zrezygnowałam z rozpakowywania każdej i pozwoliłam rozładować. Po takim wstępie do znajomości nie mogłam liczyć na zawodową uprzejmość, więc nie zdziwiłam się, gdy oba pokaźne pakunki wylądowały na drodze przed domem (pan odmówił nawet wjechania na podjazd). Niestety zdawałam sobie sprawę z tego, że w regulaminie przewozów jest zapis "nie obejmuje wniesienia do domu". Mogłam spokojnie zakpić sobie z uprzejmości pana kierowcy, który zostawia mnie - słabą białogłowę na drodze z przesyłką ważącą w sumie prawie 300 kg, bo wiedziałam, że za plecami mam w domku uprzejmych panów fliziarzy, których niewątpliwie poproszę za chwilę o pomoc. Oczywiście nie omieszkałam uraczyć go krótkim zdaniem ociekającym zjadliwą ironią. Podpisałam, co miałam podpisać i pożegnałam się grzecznie z panem kierowcą, który chyba nawet nie zdobył się na "do widzenia". Pewnie bał się, że mu nie przejdzie przez gardło. Dobrze, że był tak nieuprzejmy, bo jak bym mogła dokuczać miłemu kierowcy, nawet, gdy firmy nie lubię?

Oczywiście panowie fliziarze nie odmówili, chociaż ciężar trochę ich przestraszył. Następnego dnia dostali zgrzewkę Lecha (bo to sześciopak był specjalnie kupiony, żeby się nie pobili we trzech nad czwórpakiem innego piwka - kto by nam wtedy łazienki skończył?).

Kolejnym przedsięwzięciem tego ciekawego i urozmaiconego dnia był wyjazd do Krakowa. Ze straceńczą odwagą zdecydowałam się dojechać do Castoramy na Pilotów, w której kupiliśmy płytki w nadmiarze. Wprawdzie przed rondem, gdy nie mogłam się wepchnąć na lewy pas, z którego miałam skręcać, znów na dłuższy czas zapomniałam o oddychaniu, jednak ktoś się zlitował (nie wiem, czy nade mną, czy nad tymi, którzy stali za mną i czekali aż im zjadę) i mnie wpuścił.

Oczywiście nadmiar płytek oddaliśmy bez problemów (pewnie urażę uczucia tych, którzy podczas całego budowania nie skalali się zakupami w marketach i głośno się tym chwalą na różnych wątkach), ale po te, których nam brakowało, musieliśmy jechać do OBI (znów market). Przy okazji nabyliśmy czapeczkę na komin, coby nam do niego nie padało. Zobaczymy, czy pasuje, jeżeli nie - oddamy.

Czwartek miał być taki całkiem normalny, odprowadzić dzieci, zrobić zakupy, odkopać dom... Zapowiedzią tego, co mnie czeka, było niespodziewane zakończenie żywota tak pożytecznego wózka spacerowego Małgosi. Otóż przy wyjeżdżaniu z domu złamał sobie biedaczek kółko. Nieuleczalnie. Szkoda, bo był taki wygodny! W pośpiechu wyszarpnęłam z garażu stary wózek, który jeszcze Weronikę woził, a potem Magdzie służył wiernie (i widać to po nim bardzo).

To było preludium. Potem najstarsze dziecię oświadczyło mi pod samą szkołą, że właśnie tego dnia ma koncert i zapomniało fletu. "Mamo - przynieś". Zgrzytnęłam zębami, ale cóż mogłam zrobić? Chwilę później dowiedziałam się, że muszę iść na budowę, sprawdzić, czy w paczce jest jakiś kabelek.

Przedszkole, dom (tu dłuższa walka z oporną materią płytek i piwka, które za nic nie chciały się zmieścić pod wrakiem wózka), budowa, szkoła, sklep i do domu. Obiad zredukowałam do jednego dania, żeby zdążyć nakarmić trzódkę przed wyjściem na angielski Weroniki i do przedszkola po Magdę.

Andrzej przywiózł zakupy, oczywiście budowlane, i podrzucił je do domku, odbierając po dordze Weronikę.

W piątek nie miałam złudzeń, wiedziałam, że to będzie "typowy" dzień budowlany. Tym razem miałam jednak samochód. Najpierw jednak zaprowadziłam dzieci tam, gdzie trzeba na piechotę, zgodnie z moją zasadą, że, jeżeli nie muszę jechać, to idę.

Po drodze z targu odebrałam telefon. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam na wyświetlaczu hasło "Kierbud". Okazało się, że chcą wreszcie zabrać swój blaszak, taczkę i resztki rusztowań i "dobrze by było, gdybym tam wpadła koło 10.00". Na szczęście nie musiałam w"wpadać", bo fliziarze walczyli z naszymi koncepcjami od samego rana. Bardzo mnie to ucieszyło!

Kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności uwolnił mnie od konieczności wydzwaniania do samego głównego fliziarza, żeby go uprzedzić o przybyciu "ludzi Kierbuda". Wprawdzie spece od łazienek nie wyglądają bardzo groźnie, ale może wystąpiliby w obronie naszej domniemanej własności i wybuchłaby bitwa o taczki? Siły byłyby wyrównane - 3:3.

Oczywiście okazało się kolejny raz, że pan pała przemożną chęcią porozmawiania ze mną na tematy łazienkowe, ale zapowiedziałam się na okolice godziny 11.00 i ruszyłam do dom.

W okolicach tejże godziny miała się pojawić ekipa p. Kuraszyka. Nie czekając na wezwanie pojechałam na budowę i wpadłam w objęcia (nie no, dobra, bez przesady!) w strumień pytań dotyczących łazienek. Nigdy nie myślałam, że aż tyle decyzji w tak szybkim tempie trzeba podjąć w trakcie urządzania łazienek! Dobrze, że już mam to trochę przećwiczone.

Wciąż odpowiadałam na pytania biegając z łazienki do łazienki i spowrotem (ależ wprawy nabyłam w chodzeniu po drabinie!), kiedy pojawili się, znani z wcześniejszych odcinków, specjaliści od pomp ciepła. Wysiedli i z marszu zabrali się do roboty. Najpierw rozładowali samochód, rozbili obóz w salonie (byli przygotowani na wszystko) i zaczęli działać.

Przez moment doznałam rozdwojenia jaźni, bo musiałam jednocześnie odpowiedać na pytania z dwóch różnych dziedzin, ale w końcu wszystko się uspokoiło.

Ponieważ niezbędne były listwy do naszej łazienki, a w składzie remanent, udałam sie tam z szefem fliziarzy, który ma tam wstęp o każdej porze dnia i nocy bez względu na remanenty (chyba). Upiekło mi się, bo początkowo wyglądało na to, że pojedziemy razem Felusią (jego auto było zastawione). Facet nie wyglądał, jakby się specjalnie palił do tego pomysłu. Może intuicyjnie wyczuwa moje umiejętności a raczej ich brak? W końcu dwoma samochodami dojechaliśmy, wybrałam fugi na ściany (białą) i na podłogę (piękną granatową), kupiliśmy listwy i byłam wolna. Z rozpędu podjechałam uprzejmie zapytać pana L. czy "już" udało mu się "zdobyć" zamki do naszych drzwi (od lata "zdobywa"). Akurat przekonywał do siebie z zawodowym uśmiechem potencjalnych klientów, więc chyba mu niespecjalnie zależało, żebym wyłuszczyła przy nich moją nieco nieświeżą już sprawę. Ledwie weszłam, usłyszałam obietnicę, że w poniedziałek będą zamontowane. Oby.

Po południu Andrzej westchnął ciężko i pojechał na budowę, żeby spędzić tam kolejny w tym tygodniu upojny wieczór. Pocieszałam go, że będzie miał przynajmniej z kim pogadać. Wrócił zadziwiająco wcześnie. Okazało się, że panowie wyraźnie przygotowywali się do wieczornego odpoczynku i nie chciał im dłużej przeszkadzać odgłosami cięcia blachy kątówką. Chyba nie mieli jak sobie pogadać..., kto słyszał, jakie odgłosy powstają przy tym zajęciu, ten wie. Zastanawiałam się, co by było, gdyby zima była taka jak zeszłoroczna. Przy tej temperaturze samo palenie w kominku zapewnia komfort przynajmniej w domku. No ale w końcu chyba wiedzieli, że jeżeli jadą montowac ogrzewanie, to dom nie jest nieogrzewany...

Przy okazji dowiedzieliśmy się, że na zwykłej pokojowej antenie można tam oglądać TVN - tutaj nie.

Chyba wystarczy na dzisiaj. Oczekujących na wiadomości o pompie potrzymam jeszcze trochę w niepewności. No popatrzcie na godzinę wysłania! Chyba mi wybaczycie?

Siedzę tak długo solidaryzując się z Andrzejem, który jest teraz na budowie i coś działa. Chyba zadzwonię i pogonię go do domu. Bez przesady!

A jutro może będą zdjęcia!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ZAMIAST CIĄGU DALSZEGO

Rozsądek nakazuje iść dzisiaj spać o jakiejś ludzkiej godzinie, więc poprzestanę na umieszczeniu kilku zdjęć.

Fotosik się zbiesił, więc poproszę ImageShack o pomoc.

 

http://img443.imageshack.us/img443/2423/haschodynastrychkx1.jpg

Schody na strych istnieją juz od jakiegoś czasu, ale chyba jeszcze nie pozowały do zdjęcia.

 

Eeee :x , idzie jak po grudzie. Poddaję się. Czy trzeba koniecznie wejśc w konszachty z "tepsą", żeby mieć przyzwoity dostęp do internetu? Przecież teraz 1/3 czasu spędzonego w internecie to jest czekanie, aż sie strona otworzy (albo i nie otworzy). Chyba przeprowadzką będzie jednoczesnie pożegnaniem z aktualnymi dostawcami sygnału. tylko, czy te wszystkie urządzenia, które od nich musieliśmy kupić, będą sie nadawały do odbierania sygnału od kogoś innego?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

OBIECANE WCZORAJ ZDJĘCIA

Może rano pójdzie prędzej. Komputery wyspane, wypoczęte...

 

http://images11.fotosik.pl/16/fb3dcc63d50e9b18.jpg

Nasza wanna "się osadza".

 

http://images13.fotosik.pl/10/e3bc4060b5766990.jpg

Obudowa się obudowuje (też nasza).

 

http://images14.fotosik.pl/7/a4a0ee422eb84244.jpg

A tutaj wanna dzieci. Czy nie wygląda, jakby zapraszała do kąpieli?

 

http://images12.fotosik.pl/10/f42284524137c551.jpg

Zabudowa u dzieci.

 

http://images14.fotosik.pl/7/ef5e1f634fc3fd37.jpg

Kawałek pleców zbiornika i wielce skomplikowanie wyglądające sterowniki i inne takie.

 

http://images4.fotosik.pl/283/dd2a54b80e975131.jpg

Plecy zbiornika.

 

http://images14.fotosik.pl/7/0b9b31ef6a625ae3.jpg

Zbiornik od frontu. I znowu mnóstwo do kręcenia, wciskania, podgądania...

 

http://images14.fotosik.pl/7/8bd3ed09ea16ffcc.jpg

Twórczy nieład. Najbardziej spodobał mi się ten stosik różnych kolanek, rurek itp. Tak wesoło wyglądały...

 

http://images11.fotosik.pl/16/3213d1f9c2de3244.jpg

Przygotowani na wszystko.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

NORMA...

Po zaskakującym początku roku, wszystko wróciło do normy. Druga firma układająca linoleum miała zacząć pracę w poniedziałek. Nie zaczęła. Nie zadzwonili. Andrzej zadzwonił. Szef firmy jest w szpitalu (wiedzieliśmy o tym). Miał wyjść w piątek i zapowiadał, że w poniedziałek zacznie pracę. Zatrzymali go, ale jego wspólnik i tak by zaczął, ale nie dowieźli mu masy. Do uprzedzenia nas się nie poczuwał (kto by się tam przejmował?). Podobno zaczną jutro.

Zadzwoniłam do fliziarzy, że mogą jeszcze przez dwa dni pracować. Wczoraj byli już zajęci, ale dzisiaj mieli przyjść. Nie sprawdzałam, czy są. Do tej pory byli w porządku i to oni wołali, że chcą kończyć bez przerw na układnie linoleum.

Wczoraj zawiozłam do domku stertę kartonów i porozkładalam je na posprzątanej podłodze, żeby jej fliziarze nie zabłocili.

Może wreszcie znajdziemy dzisiaj chwilkę, zeby usiaść i rozrysowac w skali mój pomysł na podejście i podjazd. Pójdę z tym do tutejszych "układaczy" i zapytam z czego, kiedy i za ile.

Jestem jeszcze Wam winna relację z drugiego dnia podłączania ogrzewania, zwłaszcza, że to była sobota i siedzieliśmy na budowie prawie cały dzień. No i pierwsze wrażenia z pracy pc! To może wieczorem mi się uda...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ODRABIAM ZALEGŁOŚCI

Sobota - drugi dzień montażu pompy.

Jako się rzekło w piątek wieczorem Andrzej wrócił z budowy około godz. 21.00 (czyli nadzwyczaj wcześnie), bo panowie wyraźnie przygotowywali się do spoczynku. Stwierdzili, że wszystko gotowe.

Jednak, gdy dotarłam z przychówkiem do domku w późny sobotni ranek, zakupiwszy po drodze nakrętki w znajomym już sklepiku z żelastwem (pani bez pytania mnie o personalia drukuje mi faktury), zobaczyłam, że praca wre. I to na kilku frontach! Andrzej zabrał się za spawanie pociętej dzień wcześniej płyty, ale akurat przerwał, żeby w towarzystwie p. Kuraszyka pooglądać tablicę błyskającą kolorowymi diodami. Fliziarze szaleli w łazienkach. Ekipa od pompy i solarów była wszędzie: na dachu, na parterze, przy pompie, przy zbiorniku, na górze w naszej łazience, na strychu. Biorąc pod uwagę, że panów było tylko czterech, wymagało to nie lada zdolności.

Wpisując się w poetykę, natychmiast naciągnęłam robocze ubranko, dzieci, też odpowiednio ubrane, wygoniłam z psem na pole, żeby się nie plątały pod nogami i zabrałam się do malowania na górze. Przez moment trochę poprzeszkadzałam, kończąc pierwsze malowanie naszej sypialni na trasie fliziarzy kursujących pomiędzy łazienkami i "pompiarzy" odwiedzających w tejże łazience tablicę rozdzielczą podłogówki. Szybko przeniosłam się do pokoju Małgosi, żeby położyć drugą warstwę farby.

Uprzedzając fakty napiszę, że efekt po tym malowaniu jest całkiem zadowalający! Można było malować już kolorem.

Co jakiś czas sprawdzałam, czy słychać dzieci. Jakoś dziwnie łatwo mogłam sobie wyobrazić, jak wyglądają po chwili zabawy w otaczającym domek gliniastym błocie i stojących tam kałużach.

Właśnie skończyłam sufit, skos i półtorej ściany, kiedy zostałam zawołana na dół na krótki kurs obsługi pompy, zbiornika i sterowników. Andrzej uzbroił się w notes i długopis i zaczęło się! Ogólnie rzecz biorąc, to dla pana Kuraszyka obsługa pompy jest rzeczą prostą jak drut. Nawet dziwił się, że chcemy to zapisywać, bo przecież to takie oczywiste! Jednak cały czas podkreślał, że jakby co, to mamy dzwonić, pytać, wołać o pomoc. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że skorzystamy z tej propozycji. Tymczasem słuchaliśmy, Andrzej notował i wszystko wydawało się zrozumiałe, ale tak jakby nie do końca. No bo niby jasne jak słońce, ale byłam dziwnie pewna, że przestanie być takie, gdy tylko samochód ekipy zniknie za cmentarzem. Pocieszające było to, że musimy dotrwać pozostawieni sami sobie tylko do środy, kiedy to przyjadą jeszcze raz, tym razem, by zamontować kolektory na dachu (wszystkie doprowadzenia i stelaż już są).

W roli łyżki dziegciu wystąpiły wahania napięcia, które spowodowały wyłączenie się sprężarki. Podobno za daleko mamy do transformatora. No tak, w końcu "nasz" transformator nie zaistniał w rzeczywistości, pozostając jedynie w sferze planów.

Panowie jeszcze nadali ostatni szlif, zgarnęli swój biwak i pożegnawszy się w biegu z Andrzejem (wobec jego obecności mnie zignorowali całkowicie) pojechali w siną dal. No, nie taką siną, bo akurat była całkiem ładna pogoda - dosyć silny wiatr przeganiał szybko chmury i nawet zobaczyłam za Pogórzem Wielickim jakieś ośnieżone góry!

Fliziarze też wcześniej zakończyli pracę i odjechali. Zostaliśmy sami na placu boju. Andrzej mógł wreszcie wrócić do porzuconych czynności. Przypominał sobie nabyte jeszcze w technikum umiejętności spawania. Ja pełniłam rolę obciążnika, gdy trzeba było kątownik docisnąć do blachy.

Dzieci, doskonale zamaskowane, były coraz mniej widoczne na tle błota. Psuka, o dziwo, była znacznie czystsza.

Kiedy odważnik nie był już potrzebny, poszłam na górę i zaczęłam sprzątać. Zamiatając myślałam o tym, jak to niedawno w dzikim pośpiechu sprzątałam tam i odkurzałam, żeby przygotować front robót pierwszym linoleumiarzom. Z każdym machnięciem miotły rosła moja wściekłość na nich. Czy uwierzycie, że oni się do tej pory nie odezwali??? Piii...

Wypróbowaną, z konieczności, metodą pozostaliśmy na budowie tak długo, jak dzieci pozwoliły. Lekko marudzące towarzystwo zagoniliśmy do samochodu, starając się upchnąć je i możliwie najmniej ubrudzić przy tym siebie i wnętrze Felusi. Oczywiście stos NA koszu na pranie znacząco się powiększył.

Po obiedzie Andrzej wrócił do domku. Miał tylko pospawać do końca, ale wobec jego przedłużającej się nieobecności podejrzewałam, że na tym nie poprzestał. I rzeczywiście. Panieważ w poniedziałek spodziewaliśmy się linoleumiarzy nr 2, a w domku nie było juz śladu po moim szaleńczym sprzątaniu sprzed miesiąca, planowałam, że w niedzielę, niestety, posprzątamy. Po 3 w nocy Andrzej wrócił i z dumą stwierdził, że jest wysprzątane!

W poniedziałek nikt się nie pojawił. Nikt się nie skontaktował. Norma. Polska norma...

Dzisiaj fliziarze zasuwali od rana do wieczora. Chętnie popracowaliby też jutro, ale nie wiemy, czy wreszcie linoleumiarze się nie pojawią. Dodzwonić się do nich nie udało wieczorem. Fliziarze czekają rano na wiadomość.

Czy ja jestem przewrażliwiona? Bo mnie się wydaje, że to jest chore! A może to jednak norma?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DO TRZECH RAZY SZTUKA

Właśnie podjęliśmy decyzję o rezygnacji z usług drugiej firmy układającej linoleum! :evil:

Rano mieli do nas zadzwonić i poinformować, o której będą. Oczywiście nie zadzwonili. Andrzej zadzwonił. Dowiedział się, że za godzinę pan będzie wiedział, czy mu dowiozą masę. Po godzinie pan nie zadzwonił :evil: . Nie odebrał też telefonu :evil: :evil: :evil:

Baaardzo proszę, jeżeli ktos potrafi mi to wyjaśnić, to niech to zrobi. Najlepiej powoli i dużymi literami, bo ja chyba jakaś tępa i ograniczona jestem. Nie potrafię pojąć, po co zawracać komuś głowę obietnicami, jeżeli się wie, że się nie da rady wykonac usługi. Ręce opadają!!!

Kolejna firma obiecała, że w sobotę zrobi wylewkę, a od poniedziałku zacznie układanie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DO JK69

Po przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że to, w jakiej porze roku zakończymy budowanie (czytaj - będziemy mieć podłogi) zupełnie nie zależy od nas ani nawet wykonawców, tylko od matki natury, która wyraźnie cierpi na poważną sklerozę. Zapomniała o zimie i zaraz po przydługiej jesieni ogłosiła wiosnę. Trzy dni temu była jesień, a przedwczoraj nadeszła wiosna! Skonstatowałam to ze zdziwieniem, gdy po rozstaniu z Weroniką, która skręciła w stronę szkoły, mogłam zwolnić biegu i już spokojnie udawałam się na targ. Pachniało wyraźnie wiosną!!! Kiełkującą trawą, pęczniejącymi pąkami na drzewach, mokrą ziemią i tym czymś jeszcze, czego nie umiem zidentyfikować.

Nieodmiennie od lat te zapachy wywołują we mnie jakieś dziwne uczucia. Przede wszystkim mam nieodpartą ochotę rzucić wszystko, pakować plecak i ruszać w góry. W dodatku, wracając już z przedszkola, spojrzałam za nasz dom i zobaczyłam majaczące na horyzoncie górki. Tymczasem jeszcze nie pora! Jeszcze dzień za krótki!

Idąc odruchowo wyglądałam w ogródkach kiełków wiosennych kwiatków! Brakowało mi łat topniejącego śniegu. Zamiast tego wszystkiego widziałam świątecznie ubrane choinki. Abstrakcja!

Reasumując, jeżeli matka natura przypomni sobie o zimie, mamy szanse skończyc zimą, a jeżeli nie, to przeprowadzimy się dopiero wiosną. No chyba, że wróci jesień.

Póki co, wiosna trwa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O INTERNECIE, POMPIE, SOLARACH I ŁAZIENKACH ORAZ TRZECIEJ FIRMIE OD LINOLEUM

 

Zachowałam się wczoraj jak firma układająca linoleum! :oops: Obiecałam, że napiszę o tym wszystkim i nie napisałam. :oops: Wstyyyyd :oops:

Na to konto pojechałam dzisiaj do naszej internetodajnej firmy z awanturą i zapowiedzią rychłego rozstania. Wygarnęłam od proga, że sobie nie życzę i w ogóle, że internet chodzi jak na korbkę, że otwieranie każdej strony trwa od minuty do pięciu, jeżeli w ogóle się otworzy (wczoraj wieczorem nie), że wysłanie listu z załącznikiem trwa kilknaście minut i udaje się za piątym razem albo i nie, że... A pan mi na to, że od wczorajszego wieczoru mają awarię, że naprawiają, że powinnam ich zawiadamiać od razu o każdej niedogodności... Musiałabym codziennie ich odwiedzać!

Jak tak dalej pójdzie, to się z tepsą przeprosimy (błe!).

Pompa ciepła działa od tygodnia. Mruczy czasem, świeci różnokoorowymi diodami, pokazuje temperaturę. Na razie podchodzimy do niej z respektem. Niby wiemy, co oznaczają te światełka, ale wszelkie manewry (nieliczne) wykonujemy po długim namyśle. Na szczęście Pan Kuraszyk zawsze odbiera telefon i odpowiada cierpliwie na nasze pytania.

Wygląda na to, że rzeczywiście do czasu budowy obiecanego transformatora będziemy mieć problemy wynikające z różnicy napięcia w fazach (cokolwiek to nie znaczy :roll: ). Już dwa razy przyłapaliśmy pompę nie nieróbstwie. Pierwszy raz chyba dzień czy dwa po jej włączeniu, drugi raz dzisiaj. Ona ma jakiś bezpiecznik, który ją wyłącza w chwili wystąpienia wyżej opisanego zjawiska. Kiedy to się stanie, trzeba po prostu wcisnąć mały czarny guziczek i pompa powinna zaskoczyć, pod warunkiem, że już nie ma tej różnicy napięć.

Zapisaliśmy dwa razy stan licznika. P. Kuraszyk nam kazał, bo chce nam doradzać, co robić, żeby było lepiej czyli oszczędniej, a my grzecznie zapisujemy od czasu do czasu. Najlepiej by było mieć podlicznik, bo nie potrafimy określić, ile prądu zużywają fliziarze.

Sobota - montaż i uruchomienie pc. Najpierw pc miała nagrzać wodę w zbiorniku, dopiero potem mieliśmy włączyć grzanie podłogówki. Tak się stało. Niedziela - Rano temperatura w domu wynosiła 18 st. przy zadanej temp. podłogówki 25 st. Temperatura zadana w zbiorniku 25 st., rzeczywista na górze zbiornika - 60 st, na dole 20. Wieczorem wszystko wystygło.

Poniedziałek rano - nie pamiętam ile w domu, ale chłodniej, woda też chłodniejsza (jakieś 15 st.). Wykorzystaliśmy pierwsze koło ratunkowe - telefon do przyjaciela. P. Kuraszyk wypytał o stan światełek, ustawień itd. Kazał to i owo zmienić i wcisnąć czarny guzik.

Wtorek - wszystko ok. Wieczorem zapisaliśmy listę pytań do speców, którzy mieli pojawić się w środę i zamontować solary.

Środa - rano wizyta na budowie. Znowu "100 pytań do..." czyli spotkanie z fliziarzami i jakieś zakupy w składzie. Obiecałam, że koło 11.00 będę, bo mają przyjechać panowie z solarami. Tymczasem cisza. W końcu zadzwoniłam do p. Kuraszyka z pytaniem, czy przyjadą i dowiedziałam się, że już od godziny są i pewnie już kończą! A instrukcja?!?!? :o Wpakowałam Małgo do auta i pognałam do domku. Oczywiście natychmiast zostałam zasypana pytaniami o wygląd wymarzonych łazienek. Tymczasem panowie skończyli montaż solarów i przystąpili do szkolenia z zakresu ich obsługi. Jako dobrze przygotowana uczennica miałam notesik i długopis i pilnie zapisywałam każde słowo. Pan instruktor patrzył mi przez ramię, czy dobrze piszę. Oczywiście w tym momencie wszystko wydawało się proste jak budowa cepa. Zobaczymy, co będzie dalej! Obsługa solarów jest chyba jednak prostsza niż pc. Mają po prostu grzać i już. Nie wolno ich wyłączać. Wiem, co należy sprawdzać i kiedy korzystać z koła ratunkowego.

Akurat tego dnia słoneczko świeciło, więc solary miały okazję się wykazać. Od momentu montażu do chwili udzielania instruktażu podniosły temperaturę w zbiorniku o 5 st.

Przez moment zastanawiałm się, czy P. Kuraszyk tak instruując wszystkich użytkowników zamontowanych przez siebie pc, ma jeszcze czas na robienie czegokolwiek innego niż odbieranie telefonów. Jednak podczas jego obecności u nas, nie udzielał bez przerwy porad, więc chyba po jakimś czasie ludzie opanowują tę sztukę i radzą sobie sami.

Po wysłuchaniu instrukcji zasypałam panów pytaniami, pilnie notując odpowiedzi. Na koniec, w nagrodę opowiedziałm im, jak układaliśmy kolektory. Chyba ich ubawiła ta historia, ale pochwalili, że wszystko zrobiliśmy "jak w książce" i dlatego tak nam hula (oczywiście wcześniej poprosiłam o sprawdzenie, czy wszystko jest ok - było).

Czwartek - wszystko ok.

Piątek - Rano w domku było chłodniej (jakieś 16 st z hakiem). Fliziarze zadali mi amerykańskie pytanie, jak odłączyć ciepłą wodę, bo chcą zamontować baterie. Jak??? Nie wiem!!! Koło ratunkowe - telefon do przyjaciela. Dowiedziałam się, jak tego dokonać, a przy okazji zgodnie z instruktażem włączyłam pc, którą pewnie znowu "wybiło" to opisane wcześniej zjawisko.

I to by było na tyle.

A teraz o łazienkach. Pamiętam, że Główny Fliziarz zapowiadał, że dwie górne łazienki zrobi w tydzień. Fakt, że zabrał się też i za dolną, ale już kończy się drugi tydzień, a koniec robót majaczy gdzieś w odległej przyszłości. Panowie już narzekają, że im linoleumiarze wytną jeden dzień, robiąc wylewkę. Trzeba jednak przyznać, że robią dokładnie i porządnie, więc nie narzekam.

W środę po poludniu kolejna lista życzeń od fliziarzy wygnała mnie do Krakowa. Ponieważ Andrzej znalazł gdzieś przy zakopiance poszukiwane gumy, umówiliśmy się koło centrum handlowego. Oczywiście najpierw musiałam się poważnie zastanowić, jak tam dojadę. Kategorycznie odmówiłam jazdy przez Kraków, uznając, że jedyną możliwą do pokonania przeze mnie drogą jest obwodnica. Żeby zilustrować moją znajomość Krakowa należałoby z mapy powycinać plamy i nakleić je na białą kartkę. Jak się dostać od jednej do drugiej? Tego z reguły nie wiem.

Na skutek drobnego, aczkolwiek brzemiennego w skutki, nieporozumienia pomyliłam zjazdy i już chwilę po rozstaniu się z obwodnicą skonstatowałam z przerażeniem, że podążam w kierunku Zakopanego. Ciemność, tłum pędzących samochodów, a wśród tego wszystkiego ja - czerwony kapturek z obłędem w oku! Starając się opanować ogarniającą mnie panikę, zjechałam w pierwszą boczną uliczkę, stanęłam tam i zaczęłam rozmyślać. Powstrzymałam się przed zrobieniem tego, na co miałam największa ochotę - zadzwonieniem do Andrzeja, żeby złapał stopa i przyjechał nas uratować przed tym dzikim tłumem pędzących po zakopiance samochodów. Pewnie zrobiłby to, ale raczej bez zachwytu! No i nie zdążylibyśmy pozałatwiać wszystkiego.

Jedynym racjonalnym wyjściem z tej sytuacji było ZAWRÓCENIE. Wiedziałam, że jest to do zrobienia, ale mogę przy okazji osiwieć.

Osoby o słabszych nerwach proszę, o pominięcie mrożących krew w żyłach opisów moich przeżyć.

Zacisnęłam zęby, poczekałam i wjechałam na środkowy pas. Poczekałam i włączyłam się do ruchu. W tym momencie poczułam się, jakby porwał mnie wodospad. Byłam na lewym pasie, więc wszyscy mieli prawo oczekiwać, że będę się po nim poruszała z jakąś potworną prędkością. Oczywiście nie byłam skłonna spełnić ich oczekiwań, co budziło zrozumiałą wściekłość, wyrażoną, na szczęście tylko przez trąbienie (no, może nie tylko, ale inwektyw nie słyszałam). Tymczasem ja marzyłam tylko o jednym - o niedostępnym prawym pasie. Rozpędzałam się coraz bardziej, żeby uniknąć linczu, ale zjechac nie mogłam. Andrzej twierdzi, że to jest kwestia wprawy. Ja uważam, że to ułomność, która wyklucza mnie z grona kierowców - nie potrafię ocenić tego, co widzę w lusterku po ciemku. Kompletnie! Nie wiem, czy to coś, co jedzie za mną, jest blisko czy daleko, czy się zbliża i z jaką prędkościa. No po prostu mogłabym tego lusterka nie miec w ogóle. A teraz wyobraźcie sobie zmienianie pasa bez lusterka!

Skoro piszę, to żyję, wiec łatwo się domyślić, że w końcu zjechałam na ten prawy pas i dotarłam do CH "Zakopianka".

Kupiliśmy te tak poszukiwane gumy i zareklamowaliśmy ideę pompy ciepła. Dokonaliśmy następnie większości zakupów według listy podyktowanej przez Głównego Fliziarza. Między innymi wybraliśmy i kupiliśmy luksfery do dolnej łazienki. Wybór nie był łatwy. Luksfery są tak piękne, że najchętniej miałabym połowę ścian w domu z nich. Następnego dnia rano dokupiłam brakujące rzeczy w naszym składzie i zawiozłam na budowę z nadzieją, że to już ostatni transport (poza kątownikiem do osadzenia drzwi).

Dzisiaj zauważyłam, że już w łazience dziewczyn robią fugi, więc koniec bliżej niż dalej. W naszej nawet nie byłam, bo czas mnie gonił. Dolna rano była w fazie bardzo wstępnej. Ostatnio w takim pośpiechu wpadałam na budowę i wypadałam z niej, że nie robiłam zdjęć, mimo że aparat mam ciągle w plecaczku. Może jutro się poprawię.

O dniu dzisiejszym i firmie układającej linoleum napiszę następnym razem, bo dłuższe zajmowanie kompa może się dla mnie źle skończyć.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DLA NIECIERPLIWYCH - FOTOSTORY

Zanim zacznę opisywac kolejne przygody z budowaniem, kilka aktualnych zdjęć dla niecierpliwych (żeby Dominika mogła iść spać).

 

http://images14.fotosik.pl/26/e98fcceddf85f9da.jpg

Wreszcie zrobiłam zdjęcie naszych solarów. Tutaj w pełnym słońcu pracują pełną parą.

 

http://images11.fotosik.pl/21/e8e3d17451d26cc5.jpg

 

http://images11.fotosik.pl/21/e40b163550ee79a6.jpg

 

http://images11.fotosik.pl/21/2f1eeabaa7034ede.jpg

Łazienka dzieci już gotowa. Podłoga czeka na decyzję - robimy po mojemu, czyli baaardzo drogo, (ale za to jaki efekt będzie!) czy też "normalnie, czyli w płytkach.

 

http://images4.fotosik.pl/288/8ee4ad7fcfb0542f.jpg

Nasza łazienka. Jeszcze nie w pełnej okazałości, bo trzeba wyszlifować to, co trzeba wyszlifować i pomalować to, co trzeba pomalować.

 

http://images14.fotosik.pl/26/a872de5c4ab8b9e2.jpg

Łatwo się domyślić, że tutaj zostanie wklejone lustro.

 

http://images14.fotosik.pl/26/fe6a5786799f540c.jpg

Dolna łazienka jest tak mała, że trudno ją sfotografowac w całej okazałości. To, oczywiście początek prac w niej. Ta ścianka z luksfer oddziela zaczątek kabiny prysznicowej od łazienki.

 

Ech, tak sobie pomyślałam, że właściwie całkiem niedawno wklejałam zdjęcia powstających ścian, a tu już przeprowadzka tuż tuż!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...