Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)


Recommended Posts

ODCINEK BARDZO DOMOWY

Zanim nastąpi obiecany ciąg dalszy przygód z linoleum, pochwalę się dzisiejszym pobytem w domku.

A w domku zrobiło się już bardzo domowo!

Ponieważ zapowiedziano pogodę pod zdechłym Azorkiem, a 2/3 dzieci coś się rozkaszlało (zdyscyplinowane dzieci nauczycielskie chorują tylko w ferie i w wakacje, nawet, gdy mama nie pracuje - ot tak, żeby nie wyjść z wprawy), postanowiliśmy zapewnić im rozrywki wewnątrz domu. Zabraliśmy mały telewizorek, magnetowid, kilka kaset, co atrakcyjniejsze zabawki, wałówkę i ... dwa fotele. Po drodze odebralismy na poczcie paczkę z wymarzonym prezentem urodzinowym Weroniki (klocki Geomag), który zapewnił zabawę na czas dłuższy.

Zaczęło się od śniadania:

http://images4.fotosik.pl/288/7e44d2fe0a188f95.jpg

 

Potem dzieci zajęły się rozrywkami, a my ... też rozrywkami. Tak się rozrywaliśmy do wieczora. Już niejedną sobotę spędziliśmy podobnie, ale ten pobyt w domku był zuuuupełnie inny! Można było (po pokonaniu drabiny) skorzystać z najważniejszych zdobyczy cywilizacji i spuścić wodę! Nawet deski już są! Można było umyć ręce w ciepłej wodzie (zapomnieliśmy zabrać mydła :oops: ) i nie była to woda z wiadra postawionego na kominku! Było ciepło, przytulnie i domowo! Na obiad wprawdzie jeszcze tradycyjna budowlana pizza na telefon, ale, czyż taki szczegół może rzutowac na ogólne wrażenie domowości?

Wróciliśmy tu po dobranocce, pierwszy raz obejrzanej w nowym domu!

 

Przed południem fliziarze dokończyli robić w górnych łazienkach to, co mieli tam zrobić. Dla nas zostało szlifowanie ścian i malowanie ich. Trochę się im to przeciągnęło, bo planowali skończyc w 5 dni, a pracowali dwa razy dłużej. Nie mam im tego za złe. W końcu faceci tak mają - zawsze podany przez nich czas wykonania jakiejś czynności trzeba pomnożyć co najmniej przez dwa, a w niektórych szczególnych wypadkach należy przyjąć jednostke o rząd większą (dobrze, że Andrzej tego nie czyta, bo by zaraz coś marudził o damskich szowinistkach!) Pod tym względem można facetów dzielić na dwie grupy - tych, którzy przyznają, że tak właśnie jest i tych, którzy idą w zaparte, choćby się im udowadniało to na każdym kroku. Jeżeli jest jeszcze trzecia grupa - tych, którzy potrafią dokładnie określić czas wykonywania jakiejś czynności, to proszę o informacje - ja takich nie spotkałam, muszą to być rzadko występujące egzemplarze.

Na koniec tych damsko - szowinistycznych dywagacji dodam z podziwem, że Andrzej (nie wiem, jak inni) w zadziwiający sposób potrafi przewidzieć czas dojazdu w jakieś miejsce z dokładnością do jednej minuty. Jeżeli nie zajdą na drodze nieprzewidziane okoliczności, nie myli się.

Jak już wspomniałam, nie żałuję fliziarzom tych dodatkowych dni, bo linoleum i tak nie miał kto w tym czasie kłaść, a trzeba przyznać, że swoje zrobili nad wyraz starannie i porządnie. Poza jednym konikiem morskim na wannnie dziewczyn, który to, nie wiedzieć dlaczego, pływa ogonkiem do góry, właściwie wszystko inne jest w porządku. Kilka rzeczy bym zmieniła, ale to też nasze niedopatrzenia (np. maszt żaglówki powinien być bardziej z przodu, żeby żagle miały lepsze proporcje - teraz fok jest prawie równy powierzchnią grotowi, poza tym płytka na maszt powinna zostać pocięta tak, żeby słoje się układały pionowo, a nie poziomo). Płytki "oceanu" można było na ścianie podciągnąć wyżej - do górnej krawędzi wanny, bo teraz rufa wisi w powietrzu. Może to tak na fali się uniosła?

Nie zaznaczyliśmy tego, więc nie możemy mieć pretensji. Panowie wszystko robili pod dyktando, ale o to akurat nie zapytali.

 

Po odkryciu w pokoju Małgosi, że druga warstwa farby dała już całkiem ładną powierzchnię, postanowiliśmy zamówić w składzie farbę w docelowym kolorze. W większości pomieszczeń będzie to kolor kremowy, później wzbogacony jakimiś dodatkami. Ponieważ biała farba się kończy, nie bedziemy na drugie malowanie zamawiać już białej. Na razie nie wybraliśmy jeszcze kolorów do hollu i korytarza na górze. Wiem, jakie chciałabym tam mieć, ale jeszcze nie wiem, który na której ścianie. Potrzebny mi na gwałt dobry program do projektowania wnętrz! Nie mówcie, że nikt z Was z żadnego nie korzystał! Nie bądźcie tacy! Podzielcie się wiedzą!

 

Specjalnie dla Dominiki:

Pc hula, jak powinna. Dzisiaj solary nie miały okazji się wykazać. Muszę jeszcze zadać P. Kuraszykowi krótką serię pytań o ich działanie, ale może dam mu spokój do poniedziałku.

Z tą podłogówką, to są rzeczywiście jakieś czary! Zawsze Andrzej twierdził, że jestem zmarzluchem (jego zdaniem każdy, kto nie potrafi wleźć zimą do śpiwora w namiocie w samych, za przeproszeniem, gaciach i zasnąć, jest zmarzluchem). W bloku nasz termometr zawsze pokazywał 20 st., bez względu na to, czy marzłam w swetrze, czy chodziłam latem w T-shircie. Byłam przekonana, że to jakiś szwindel z tym termometrem jest! Oczywiście zimą było mi ciągle za zimno.

Nasze aktualne lokum zeszłej zimy przeprowadziło nam niezły trening, bo piecyk Mini-Term hucząc całą mocą doprowadzał wnętrze domku do tropikalnej temperatury 15 - 16 st. Rachunki za gaz były nieadekwatne do tego szaleńczego upału - 550 zł miesięcznie za ogrzanie 60 m2 to mało zadowalający wynik! W efekcie tegoroczna temperatura, osiągana przy minimalnym grzaniu, wahająca się pomiędzy 18 a 19 st., całkowicie mnie zadowala. Tymczasem w domku przy nastawieniu temp. wody kotłowej na 25 st i takichż wymaganiach dla podłogówki mamy pomiędzy 17 a 18 st (przy czym tej górnej liczby nie osiąga, jeżeli nie dogrzewa przez okna słoneczko). Pracując w tych warunkach można sie zgrzać! Dzisiaj podczas malowania ścian wystarczał mi krótki rękaw. Kiedy siadałam, ubierałam sweter i było mi prawie za ciepło.

 

Na zakończenie obiecany wczoraj temat linoleum (i nie tylko).

Umówiłam się w domku z przedstawicielem firmy nr 3 o bardzo wygodnej dla mnie godzinie 8.30. Był punktulany (nawet chwilę przed czasem zadzwonił, że juz jest koło cmentarza). Pooglądał wylewki, upewnił się co do sposobu badania stopnia ich wilgotności (cechą charakterystyczną okazało się to długie upiornie głośne telepanie zbiorniczkiem z próbką) i zapowiedział, że to, co mnie najbardziej interesuje, czyli cenę i datę, poda telefonicznie po przyjeździe do firmy.

Pogadaliśmy sobie potem o budowaniu (pan planuje), a następnie zostałam zaatakowana pytaniami przez Głównego Fliziarza. Odpowiadałam popatrując na zegarek, bo już miałam odbierać z busa ciocię, która przyjechała reprezentować swoja siostrę, a moją mamę na przedstawieniu z okazji Dnia Babci w madziowym przedszkolu. Na szczęście ciocia jest osobą nadzwyczaj wyrozumiałą, więc wiedziałam, że mogę ja zaprosić co samochodu, mimo że stan czystości jego wnętrza pozostawia wiele do życzenia. Myślę, że w przeciętnej wywrotce (na pace) nie jest brudniej. Doraźnie działania podejmowane w chwilach rozpaczy, nie na wiele pomagają, ponieważ naszemu budowlanemu autku neleży się generalne sprzątanie.

Wydarłam na przystanek, zabrałam ciocię i nawet na kilka minut podjechałyśmy do domu. Odwiozłam ją potem do przedszkola i wraz z Małgo, która koniecznie jeszcze raz chciała zobaczyć jasełka z siostrą w roli anielicy zostawiłam tam. A potem przez trzy kwadranse oddawałam się psychoterapii plotkując z koleżanką w jej domu. Gdy wybiegałam kurcgalopkiem do przedszkola po sms-ie od cioci, ustaliłyśmy, że koniecznie musimy częściej urządzać takie sesje terapeutyczne.

Małgo tym razem nie wystąpiła z pytaniami o wielkie gluty, za to śpiewała kolędy z przedszkolakami i o mało nie włączyła się do tańca.

Telefon od przedstawiciela firmy nr 3 odebrałam juz w domu. Cena, którą podał, zaskoczyła mnie bardzo niemile - 45 zł za m2 wylewki i układania! Wcześniej mówili o 38 zł! Pewnie, zdając sobie sprawę z tego, że zależy nam na czasie (musiało wyjść podczas ustalania terminu rozpoczęcia robót) wiedzieli, że nie będziemy wybrzydzać. Ustaliliśmy, że ekipa pojawi się o 9.30. Na koniec, jak podczas każdej naszej rozmowy, usłyszałam, że oni są porządną firmą, zawsze robią to, co obiecają i zawsze odbierają telefony. Ustaliliśmy także, że niekoniecznie chcemy (my) wzbogacać nielubianych, więc pewne dokumenty nie muszą powstawać.

Wśród zadań popołudniowych miałam tylko poodbieranie wyedukowanych dzieci, urządzenie awantury w firmie od internetu i wywiadówkę w szkole, więc ten dzień można uznać za spokojny.

I tak zaczęły się ferie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 250
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

ROBIĄ PODŁOGI!!!

Zaczęli! W poniedziałek, wprawdzie z dużą obsuwą czasową, ale zaczęli! Za to przywieźli umowę, w której jest podany termin zakończenia prac. To daje nadzieję, ze skończą w terminie.

Dzisiaj (o, popatrzyłam na zegarek - to było wczoraj) zobaczyliśmy tę sławetną bardzo drogą wylewkę. Wygląda ładnie - jest taka jasnoszara, gładka jakby ciut elastyczna w dotyku.

Rano okna były zalane wodą, bo wentylacji nie mamy żadnej. Globaltech ponownie molestowany telefonicznie obiecał, że na początku przyszłego tygodnia będziemy mieli już centralę. Oby!

A my poprzykręcaliśmy płyty gk na strychu. Nie wszystkie, ale większość już jest na ścianach. Pokłułam się przy tym trochę wełną. Poupychaliśmy resztki styropianu nad wełną pomiędzy jętkami. Bardziej, żeby się go pozbyć niż dla jakiegoś efektu ocieplenia poddasza.

A nasze najstarsze dziecię wczoraj skończyło 10 lat! Ale to zleciało!!! Jakoś tylko nie chce mi się wierzyć, że jestem w związku z tym starsza o 10 lat niż 10 lat temu! Że bredzę? Fakt, ale późno juz i pora spać. Przemyślę to jeszcze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W OCZEKIWANIU NA PODŁOGI

Ten post został napisany wczoraj (i szczęśliwie zapisany!), ale nie udało mi się go wysłać ani upiększyć zdjęciami. Zapewne była to wina wiatru, który dmuchnął solidniej i porwał fale radiowe niosące nasze połączenie z internetem. Żeby było śmieszniej, w nocy przyszła normalna wiosenna burza!

W poniedziałek, by nie przeszkadzać, pojechaliśmy do Krakowa to i owo kupić lub zwrócić, jeżeli wystąpiło w nadmiarze. Zostało nam np. mnóstwo jakichś dziwnych kawałków aluminium. Kupował to Kierbud do przykręcania płyt gk, ale faktura była wystawiona na nas. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że oddano nam za to ponad stówkę.

Jak to w takich wypadkach bywa, czas mijał zaskakująco szybko, dzieci głodniały, więc wykonaliśmy wypróbowany manewr, czyli niespodziewany najazd na ciocię, zaopatrzywszy się uprzednio w różne pierogi itp. wyroby. Pozostawiwszy pałaszujące te pyszności dzieci pod opieką cioci, wyruszyliśmy na dalsze zakupy. Wciąż bezskutecznie poszukujemy profilu aluminiowego o przekroju trójkąta równobocznego i długości boku 7 – 8 cm. Wiemy, że takowe istnieją, są produkowane w Kętach, ale w Krakowie jakoś nikt nie chce nimi handlować.

Co można robić, czekając na podłogi, zwłaszcza, gdy w umowie z firmą, która ma je układać jest wyraźnie napisane, że mamy się powstrzymać od prac mogących zapylić wylewkę?

Można wyjść przed dom lub na strych, co właśnie uczyniliśmy.

We wtorek mogliśmy już podziwiać tę niezwykłą wylewkę. Widać różnicę pomiędzy „starą” i nową. Nowa jest jaśniejsza i gładsza.

Niestety, widzę, że nie uda mi się dzisiaj wzbogacić tego odcinka w zdjęcia. Nie jestem nawet pewna, czy uda mi sie go wysłać przy obecnym stanie połączenia z internetem. Pozostaje mi tylko obiecać, ze wkleję przygotowane już zdjęcia, gdy tylko będzie to możliwe. Tymczasem napiszę tylko:

ZDJĘCIE NR 1

Rano pojawił się fliziarz, rzucił okiem na wylewkę i zastanawiał się, czy nie zabierać się do kończenia dolnej łazienki. Został ostrzeżony przez Andrzeja, że owszem może zaczynać pracę, jeżeli bardzo chce, ale, gdyby uszkodził tę drogocenną warstwę, to ona kosztowała jedyne 20 tys. zł. Chyba nabrał respektu, bo zrezygnował z pracy i obiecał poczekać na ułożenie linoleum. Zaskoczył go widok śladów małych stópek w miejscu, gdzie tak starannie przygotował podłoże do flizowania. Nietrudno będzie ustalić winowajczynię. Na pewno nie jest to Weronika, której śladów nikt nie nazwałby „śladami małych stópek” z racji szokująco wielkiego rozmiaru obuwia.

ZDJĘCIE NR 2

Na strychu poprzykręcaliśmy do ścian płyty gk. Nie wystarczyło ich na całe ściany, ale chodziło bardziej o usunięcie ich z podłogi niż o efekt artystyczny.

Dokładnie rzecz biorąc, to przykręcał Andrzej, a my z Weroniką występowałyśmy w roli Atlasów. Wprawdzie nie dźwigałyśmy na barkach całego sklepienia niebieskiego a jedynie przykręcaną właśnie płytę, ale najwygodniej nam było robić to w znanej z architektury pozycji.

Kolejnym zajęciem było przykręcanie płyt OSB na podłodze. Na zdjęciu nie widać tego etapu, ale teraz już prawie cała podłoga jest gotowa. Zostały jeszcze tylko małe kawałki, które trzeba docinać dokładnie, bo w tych miejscach przechodzą rury wentylacji.

Jak widać, na strychu wylądowały już pierwsze przeprowadzone worki z rzeczami.

ZDJĘCIE NR 3

Przed domem oddłubywaliśmy glinę naniesioną na naszą pięknie utwardzoną drogę. Gruba warstwa tego paskudztwa mocno wbita w kamienie przejawiała dziwne właściwości. Otóż, gdy ktokolwiek przeszedł po niej, zostawała w dużych ilościach na butach z zamiarem przemieszczenia się do domku. Oczywiście nie miała najmniejszej ochoty pozostać na prowizorycznej, z założenia bardzo skutecznej, wycieraczce, zbitej przez Andrzeja z deseczek. Za to natychmiast po dostaniu się do domku, rozstawała się z butami i zalegała radośnie na podłodze. Od podłoża też odklejała się niechętnie, więc skuwaliśmy ją szpadlem i wyrzucaliśmy w pole łopatą.

Podejście do domku jest na razie równie prowizoryczne jak wycieraczka. Andrzej wykorzystał kamienie, które pozostały nam z innych etapów budowy, i wysypał nimi "chodniczek" od nieistniejącej furtki do istniejących drzwi.

 

Przy okazji wyjazdów do domku ładujemy w Felusię ile wlezie. Na razie prawie opróżniliśmy strych i zabraliśmy małe co nieco z garażu. Nareszcie przestanę częstować gości kawą w dwóch posiadanych „na dole” filiżanek (każda jest inna), podczas gdy trzy ich komplety leżą spokojnie w którymś pudle na strychu. Weronika nie będzie musiała wypożyczać lektur z biblioteki, bo większość książek nudzi się w jakimś pudle w garażu. Swoją drogą, jeżeli przeżyliśmy dwa lata bez tych wszystkich rzeczy, których nie rozpakowaliśmy, to zapewne nie są to rzeczy niezbędne. Czyli są to niepotrzebne graty, w które obrośliśmy. Za to ile przyjemności sprawi mi rozpakowywanie ich!

Jak widać w przedsionku czeka już na rozpakowanie część książek. Jeszcze poczekają, bo półek nie ma, a w pierwszej kolejności powstaną szafy ubraniowe u dzieci, ale i książki się doczekają!

ZDJĘCIE NR 4

Madzia dostała od nas różyczkę w doniczce i od razu zawiozła ją do swojego pokoju. Andrzej znalazł nawet dla niej odpowiednią osłonkę doniczki. Oto pierwszy kwiatek w naszym domku!

ZDJĘCIE NR 5

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DLA NIECIERPLIWYCH - NA RAZIE BEZ KOMENTARZA

 

Nie mam dzisiaj natchnienia do pisania, ale pochwalę sie naszymi podłogami. Zdjęcia sa wczorajsze, więc linoleum jest na nich jeszcze niepospawane. To panowie zrobili dzisiaj.

 

http://images4.fotosik.pl/294/2a395d4aa6e54bff.jpg

Korytarz na górze, holl i rękaw pana układającego.

 

http://images14.fotosik.pl/49/83ac29454301fc0e.jpg

Pokój komputerowy.

 

http://images11.fotosik.pl/27/50e25f3f4973768f.jpg

http://images4.fotosik.pl/294/664bb0c4295f381d.jpg

Różyczkowy pokój Madzi.

 

http://images14.fotosik.pl/49/239fc1bf5023d35a.jpg

http://images13.fotosik.pl/20/728d74199a35ab7f.jpg

Pokój Małgosi.

 

http://images12.fotosik.pl/20/5d7b44017f2a09c0.jpg

http://images14.fotosik.pl/49/a7b511f4e52289c9.jpg

Pokój Weroniki w tym samym kolorze, co Małgosi.

 

Wczoraj jeszcze w jadalni nie było ułożone, więc nie ma zdjęcia czwartego koloru linoleum na podłodze. Uzupełnię braki, może jutro...

Czekam na opinie. Szczere!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

JAK SIĘ PODŁOGA W LINOLEUM OBLEKAŁA (i nie tylko o tym oczywiście)

Może to i musztarda po obiedzie, bo nie mogąc wytrzymać, wkleiłam zdjęcia naszych podłóg, ale jako osoba uzależniona od pisania na forum, nie mogę odmówić sobie przyjemności opowiedzenia o wydarzeniach minionego piątku i soboty.

Jak już wspomniałam, panowie pojawili się w piątek z dużym opóźnieniem, ale za to od razu zabrali się do pracy.

Po południu wpadliśmy tam, oczywiście, wracając z Krakowa. Ponieważ dyżur przy wnukach objęła kolejny raz babcia, mogliśmy zapewnić im odrobinę rozrywki. Andrzej oddał wszystkie trzy dziewczyny pod opiekuńcze skrzydła babci, zakupiwszy im uprzednio bilety do kina. Tymczasem ja przemieściłam się do grodu Kraka busem. Czekając na Andrzeja oglądnęłam interesujące przeceny w Jysku – między innymi drewniany stół słusznych rozmiarów+ 4 krzesła za jedyne 500 zł (bez złotówki, oczywiście). Usiłowałam też znaleźć jakieś sensowne lampy, ale bez skutku. :(

Mieliśmy załatwić duuużo spraw. Załatwiliśmy mniej, oczywiście. Najpierw zawitaliśmy w MPO, coby rozwiązać umowę na wywóz śmieci stąd, a zawiązać na wywóz stamtąd oraz zakupić kilka wielkich worków na pozostałości po naszych budowlańcach. Kiedy dowiedzieliśmy się, ile kosztuje worek na gruz, miny nam zrzedły :-? . Postanowiliśmy go nie kupować zanim nie rozkopiemy tej pokaźnej sterty i nie dowiemy się, ile w niej jest gruzu. Na razie kupiliśmy 5 worków na „ śmieci bytowe”. Okazało się, że ISO skomplikowało życie klientom MPO, bo teraz trzeba mieć akt własności, żeby zawrzeć jakąkolwiek umowę z nimi, podczas gdy dwa lata temu Andrzej nawet bez zameldowania to załatwił. Miły pan na szczęście zaproponował załatwienie sprawy za pomocą maila! Jaka nowoczesna instytucja!

Wędrując długim korytarzem obserwowałam wesołe życie urzędników. Jakiś pan roznosił po pokojach ciasteczka z kremem i kawusię, wszyscy byli uśmiechnięci, wyluzowani i jedyne, co by mi przeszkadzało, to swąd papierosów tu i ówdzie się unoszący.

Podziwiałam, jak pani w kasie fachowo sprzedała nam pięć worków, korzystając przy tym z komputera i wypełniając szybciutko kilka druczków. Na koniec nieekologicznie, wbrew naszym protestom, zapakowała je w reklamówkę i nie bez trudu przecisnęła przez okienko.

Kolejnym punktem programu była wizyta w sklepie z akcesoriami meblowymi. Ależ mi się tam spodobało od wejścia! Ja powinnam się teraz takimi rzeczami zajmować. Wiecie ile tam było różnych uchwytów do szafek?!!! :o No normalnie mnie wcięło i nie mogłam się oderwać. Chociaż wiedziałam, że przyjechaliśmy po coś zupełnie innego, stałam przed nimi i wybierałam: te do łazienki dzieci, te do naszej, tamte motylki do szafy Małgosi, a te malutkie porcelanowe z różyczkami oczywiście do Madzi, do kuchni może te plastikowe przeźroczyste w czystych kolorkach albo tamte w kształcie sztućców i filiżanek, chociaż porcelanowe też są piękne, ale nie pasują do stylu naszej kuchni (w końcu zdecydowałam, że w naszym domku w górach, który zbudujemy na emeryturę, będziemy mieli kuchnię w stylu babuni z takimi właśnie uchwytami).

Oczywiście rzuciłam się też do oglądania blatów. Najpierw zobaczyłam taki cudnej urody bordowy i już, już zaczęłam żałować, że nie mamy bordowego linoleum w kuchni, kiedy Andrzej wyciągnął pomarańczowe o takim samym wzorze! Nastąpiło to, co lubię najbardziej – to jest TO! Bez wątpienia! :D :D :D

Natomiast bardzo zawiodły mnie pantografy, po które właśnie przyjechaliśmy. Opornie toto chodzi i grozi wystrzeleniem zawartości szafy w kosmos. :o Ostatecznie postanowiłam, że zainstalujemy sobie takie w naszej szafie, a dzieciom chyba damy spokój, chociaż to u nich właśnie byłoby najpotrzebniejsze rozwiązanie. Przemyślę to jeszcze.

Po powrocie (na raty, bo Felusia jest uparta i nie chce się rozciągnąć) i szybkim obiadku (ostatnio takie jemy najczęściej) natychmiast ruszyliśmy do domku gnani ciekawością. Tym razem nie musiałam pokonywać żadnych oporów ciała ani ducha, bo nie protestowały. Zgodnie zanurzyły się w ciemności i podążyły do domku.

Główny Układacz przywitał nas z dziwną miną :-? i stwierdził z miejsca, że te kolorki to nawet ładne są, ale ten czerwony to... Nie bez lekkich obaw pokonałam drabinę i rzuciwszy przelotnie okiem na kremowożółtą podłogę u Weroniki, pomknęłam do pokoju Madzi. Stanęłam w progu i stwierdziłam, że nie rozumiem wątpliwości Głównego Układacza. Wyglądało pięknie! :D Pomyślałam od razu, ze Małgo znowu będzie zazdrościła siostrze. Już spokojnie obeszłam wszystkie pokoje po kolei, kontemplując ich odmieniony wygląd. Jedyne, co mnie zaskoczyło to to, że pomarańczowa wykładzina wydawała się znacznie ciemniejsza niż na próbce. A może to wina braku oświetlenia w akurat tych pomieszczeniach?

Przez chwilę byłam odcięta od świata, bo panowie zabrali mi drabinę, żeby położyć linoleum w hollu, ale, gdy tylko było to możliwe, rzuciłam się na dół po aparat. Obfotografowałam dokładnie wszystkie pokoje, przestraszyłam jednego z panów, który myślał, że to znowu burza błyska aż wreszcie usatysfakcjonowana wspięłam się na strych, gdzie kończyliśmy układanie płyt OSB na podłodze. Już został tylko mały fragment za kominem. Rekuperator można spokojnie montować.

W sobotę rano odstawiłam najstarsze dziecię na obóz sportowy do szkoły i poszłam do domku, gdzie Andrzej już od rana walczył ze śmieciami. Udało mu się zapakować pierwszy worek. Przyłączyłam się do rozkopywania hałdy i segregowania śmieci. Po tym treningu mogę śmiało szukać pracy na wysypisku, jeżeli nie uda mi się znaleźć jakiejś bardziej zgodnej z wykształceniem.

Nie zważając na deszcz kopaliśmy, segregowaliśmy i napełnialiśmy worki. Jakoś coraz mniej ciepło myślałam o budowlańcach, którzy nam ten cały bajzel zostawili, wzbogacając asortyment śmieci typowo budowlanych o kilka par butów, spodni i inne części garderoby.

Dzięki segregacji większość śmieci zmieściliśmy w tych pięciu workach. Gruzu właściwie nie było. Poznaliśmy przy okazji budowlane preferencje w zakresie napojów wyskokowych (trzeba przyznać, że nie było tych butelek znowu aż tak dużo).

Tymczasem panowie kończyli układanie ostatniego kawałka linoleum i zgrzewanie wszystkiego. Koło południa odmeldowali się, po uprzednim załatwieniu formalności. Ich szef przez telefon jeszcze raz przepraszał za spóźnienie pierwszego dnia pracy. Andrzej zapewnił go, że wybaczyliśmy im to. W dodatku obiecał, że będziemy wszem i wobec głosili wieści o ich rzetelności i poważnym traktowaniu nawet tak śmiesznie małego zlecenia jak domek jednorodzinny. Pan bardzo się ucieszył, szkoda tylko, że nie zaproponował jakiegoś udziału w zyskach od klientów powołujących się na nas :wink: . No ale trzeba im przyznać, że byli w mierzeniu powierzchni uczciwi, bo wyszło im mniej niż Andrzejowi, co nas bardzo ucieszyło, jak łatwo się domyślić. Że też nie trafiliśmy na nich od razu, tylko zaczęliśmy pechowo od ... Inbau’a!

W domku pachnie teraz olejem lnianym , co podobno jest normalne i minie po kilku dniach.

I tak to było z tym linoleum.

A potem szybko wyprodukowaliśmy obiadek, tort i odbyła się imprezka rodzinna z okazji dziesiątych urodzin Weroniki.

:D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ZOSTANĘ MĘŻCZYZNĄ! JUTRO!

Jutro czeka mnie odbycie poważnej męskiej rozmowy z wykonawcą. Andrzej oczywiście pracuje, więc sama zostałam na placu boju. Brrr!

A tak dobrze sie dzisiaj zaczęło!

Rano zawiozłam starsze dziewczyny do szkoły. Tym razem nie na obóz sportowy (Weronika zrobiła sobie dzień przerwy) tylko na wyjazd do kina. Już przed szkołą zadzwonił do mnie Schodziarz, więc pognałam szybciutko do domku.

Samochód był oczywiście załadowany różnymi paczkami, pudełkami i półkami z Ivara.

Otworzyłam dom, panowie zaczęli rozładowywać swój samochód a ja swój. Nosząc paczki ciekawie rzucałam okiem na wnoszone do domu kawałki naszych schodów. Podobały mi się!

Skończyliśmy prawie jednocześnie. Ja poszłam jeszcze po Małgosię, która do tego czasu siedziała w aucie słuchając nowej bajki z kasety. Odnalazła się ta bajka podczas pakowania i wyraźnie ją fascynuje. Wcześniej woziliśmy w samochodzie dwie kasety, które wszyscy znamy już na pamięć. Małgoś często mówi i śpiewa razem z aktorami. Tej nowej dopiero się uczy :) .

Przystąpiliśmy do omawiania zadań dodatkowych, które postawiliśmy przed panami. Rozmowa była krótka i konkretna. Wymiana dachówki na taką z kominkiem do odpowietrzenia kanalizacji i przegląd komina w celu stwierdzenia pochodzenia tej nadal tajemniczej plamy zostały skwitowane krótko "nie ma sprawy". Chwile zajęło nam ustalenie, co (klej i olej), jakie (powiedzą w sklepie), ile (j.w.) i gdzie należy kupić, byśmy mogli niedługo cieszyć się piękna drewnianą podłogą tu i ówdzie. Najpierw dowiedziałam się, gdzie to mamy kupić korzystając z fachowego doradztwa sprzedawców i dużego rabatu, który dostaniemy powołując się na naszego Parkieciarza (to wciąż ta sama osoba). Gdy dowiedziałam się, że sklep jest czynny tylko do 16.00, zrobiłam minę pt. "kłopot". Szybko znalazło się rozwiązanie - przecież panowie moga jutro tamtędy jechac do nas i po drodze kupić, co trzeba.

Tymczasem pozostali dwaj panowie przymierzali już te deski, na których opierają się schody, do ściany. Że też nic mnie nie tknęło juz wtedy! Byłam zaślepiona radością, że już nigdy nie będę musiała wspinać się na górę po obrzydłej drabinie.

Deska plasowała sie niewygodnie blisko regulatora temperatury. Jej przykręcenie do ściany uniemożliwiłoby otwieranie takiej jakiejś klapki w nim. Pnowie nie zgłaszali problemu, więc nie wnikałam. Rzuciłam jeszcze okiem z zachwytem na stopnie i balaski, zabrałam Małgo i poszłam, żeby nie przeszkadzać w pracy.

Korzystając z ostatniego dnia słonecznej jesieni poszłam po dziewczyny na piechotę, żeby nie grzeszyć jeżdżeniem wszędzie samochodem. Zdążyłam nawet nakarmic towarzystwo zanim zostałam wydzwoniona przez Kominkarza (o tej rozmowie napiszę jutro).

Właśnie wykonywałam przećwiczone wielokrotnie manewry, mające na celu skompletowanie trzech zestawów złożonych z córki, butów, kurtki, szalika, czapki i rękawiczek (najlepiej pary), kiedy pod dom podjechali schodziarze, żeby zostawic mi klucze. Usłyszawszy, że jutro zamierzają przyjechac koło 7 - 8 rano, czym prędzej oddalam im klucz do domku.

Kiedy weszłam do domku w pierwszej chwili miałam wrażenie, ż coś tam przeszkadza. Przyzwyczaiłam sie do tego dużego pustego holu, a tu schody znacznie zmniejszyłyjego pwierzchnię.

Kontemplowanie schodów zostawiłam sobie na później i skupiłam się na omawianiu szczeółów wyglądu naszego przyszłego kominka. Trwało to czas jakiś, potem jeszcze przez chwilę wynosiłam z samochodu kolejne paczki książek i wielki wiklinowy kosz pełen różnorakich gier i puzzli. Aż wreszcie przystąpiłam do oględzin schodów. Pochodziłam po nich w te i we wte. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, że chociaż zabiegowe, są nad wyraz wygodne! Żadnego stopnia o szerokości zero! Nawet tuż przy wewnętrznej poręczy (na razie niezamontowanej) można spokojnie postawic stopę! Już juz miałam dokonać inauguracyjnego zjazdu na tylnej części ciała, kiedy zauważyłam coś, co odebrało mi całą radość. Pomijam już dziwny secesyjny kształt poręczy (nie wiedzieć czemu zostaliśmy nimi uszczęśliwieni, bo niczego takiego nie ustalałam), ale te schody mają wadę, która czyni je całkowicie nieprzydatnymi!

Otóż od początku mówiliśmy, że pod wyższym spocznikiem (gdy jeszcze miały to być schody trzybiegowe bez zabiegu) musi się dać przejść, bo tamtędy prowadzi robocze wejście do kuchni. Jeden z wcześniejszych projektów domku został odrzucony właśnie ze względu na brak takowego! Nie ma mowy, żeby nie było możliwości wejścia do kuchni z pominięciem salonu!

Tymczasem pod tymi schodami nie da się przejść bez schylania głowy. Ja nie mogę przejść, a co dopiero Andrzej! Przecież nie będziemy chodzić po własnym domu pozginani w ósmy paragraf!

Andrzej wcześniej przeliczał kilka razy, jak to zrobić, żeby było dobrze i wygodnie, jednak jego projekty zostały odrzucone, jako niewygodne lub niemożliwe do realizacji. Cały czas podkreślaliśmy, że tam musi być przejście.

I co teraz?

Stopni nie oddam, bo są doskonałe. Tych schodów nie da się poprawić. Przynajmniej ja nie potrafię sobie tego wyobrazić. Wprowadzamy się w sobotę nieodwołalnie! Musimy mieć schody! Nowe do soboty na pewno nie powstaną!

To były problemy. A teraz mój pomysł, który jutro muszę przeforsować:

Schody na razie zostają. Panowie jutro montują pozostałe poręcze. Nie płacimy. Czekamy na wymianę tych zębatych, na których się opierają stopnie. Muszą być wyższe. Stopnie zostają, bo nie zmienia się ich kształt ani ilość. Po prostu muszą być trochę wyższe. Ostatni wypadnie równo z podłogą na piętrze, tworząc jej przedłużenie (tak planował Andrzej). Po wymianie płacimy.

Trzeba być twardym, nie miętkim, jak słusznie ktoś tu już napisał, więc do spania, żeby zregenerować siły, a jutro do boju!

Przy okazji rezygnujemy z tych dziwnych wygięć, które ni z gruszki, ni z pietruszki, "ozdabiają" schody. Niczego takiego nie widziałam w albumie, który mi pan prezentował, kiedy obstalowałam nasze. Dopiero na zdjęciach zauważyłam, że te wygięcia nijak się do siebie mają. Zresztą zobaczcie sami:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Widzę, widzę, że się zdublowalo, ale nie mam odwagi usuwać, bo przed chwilą próbowałam i cały dziennik zniknął mi z listy tematów. Już myślałam, że zginął bezpowrotnie, ale, gdy otworzyłam jeszcze raz forum, pojawił się z powrotem.

Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten brak odwagi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

CISZA PRZED BURZĄ

Jak zwykle jem sobie śniadanko przy klawiaturze.

Zwarta i gotowa podjechałam pod domek zaraz po odstawieniu Weroniki do szkoły. Wbrew wczorajszym, mrożącym krew w żyłach zapowiedziom, że zaczną o 7 - 8 rano, panów po 9 jeszcze nie było. Tzn. samochodu przed domem nie było, ale chyba na piechotę z Węglówki nie przyszli.

Podjechałam na targ, żeby zrobić zakupy i na rozgrzewkę obtańcować Pana Od Okien. To trudne zadanie, bo on zaczyna się giąć w ukłonach i kajać, gdy tylko przekraczam próg. Zdążyłam wyrzucić ze dwa ostre zdania, cały czas za podkład muzyczny mając jego zapewnienia, że w tym tygodniu to już na pewno, na 100%, na 1000% zamontuje te zamki!!! Jak łatwo się domyślić, wina leży nie po jego stronie - zawala Gerda. Ciekawostka, bo dwa tygodnie temu twierdził, że zamki już (JUŻ!!!) ma. Oczywiście, nie zmieniając tonu, wyraziłam mój zdecydowany brak wiary w te zapewnienia, ale Pan L. nie zmieniał piosenki. W ramach przeprosin chyba wręczył Małgosi maskotkę Oknoplastu - granatowego smoka. Zapowiedziałam, że to jest ostateczny termin. Potem chyba zapytamy Gerdę, czy to prawda, że przez pół roku nie mogli dostarczyć Panu L. dwóch zamków do kupionych i zamontowanych juz dawno drzwi.

Nie omieszkałam zgłosić reklamacji dwóch okien, które podczas okropnej ulewy nam przeciekły. Fakt, że lało i wiało wyjątkowo, zacinając własnie w te okna, ale to nie usprawiedliwia faktu, że pod nimi było mokro. Pan L. był oczywiście zdziwiony niepomiernie i obiecał sprawę zbadać na miejscu.

Po zakupach podjechalam jeszcze raz pod dom, ale sytuacja nie uległa zmianie. Czekam jeszcze na telefon z Globaltechu, bo mają dzisiaj zacząć montować centralę, anemostaty i inne takie.

Wieczorem postaram się zdać relację z tego, jak stałam się facetem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

JAK TO JEDNAK PŁCI NIE ZMIENIŁAM :wink:

Właśnie skończyłam pisać powyższe i śniadać, kiedy zadzwonił telefon. Pan z Globaltechu dzwonił siedząc w samochodzie zaparkowanym przed naszym domem. Konwersowaliśmy więc sobie przez chwilę widząc się przez okno. Zapowiedziałam, że podjadę do domku, gdy tylko uda mi się ubrać dzieci.

Na miejscu zastałam już pracujących schodziarzo - parkieciarzy, którzy kilka miesięcy temu byli cieślo - dekarzami.

Wzięłam głęboki oddech i wkroczyłam. Obawiałam się, że usłyszę coś w rodzaju "nic państwo nie mówiliście o przejściu do kuchni, ja zrobiłem tak, żeby było dobrze, nic mnie nie obchodzi, schody są, więc chcę kasę za nie, nie da się tego poprawić... itp.". No i wtedy musiałabym przeprowadzić męską rozmowę.

Tymczasem nic z tego. Pełny profesjonalizm. Oczywiście, gdy wyłuszczyłam sprawę, panowie w euforię nie wpadli, ale moje rewelacje przyjęli spokojnie. Przez dłuższy czas stali z zafrasowanymi minami i kombinowali, co z tym fantem zrobić. Zmierzyli wysokość tej bocznej deski w przejściu i wtedy padła propozycja: zetną trochę tę deskę. Uznałam, że to mnie nie satysfakcjonuje. Wprawdzie mogłabym tylko lekko pochylić głowę przechodząc środkiem lub z podniesioną głową przecisnąć się bokiem, ale twardo stanęłam okoniem. Ten niższy schodek zajmuje jakieś 2/3 szerokości przejścia, więc Andrzej musiałby baaardzo uważać, żeby sobie o niego głowy nie rozbijać. Przecież nie będzie chodził po domu w hełmie!

Nastąpiła kolejna dłuuuga chwila ciszy i wytężonego myślenia. W końcu zaproponowali, że dorobią jeszcze jeden stopień z przodu i podniosą wszystko. Zgodziłam się, bo wprawdzie schody zajmą więcej miejsca w holu, niż gdybym się uparła przy wymianie tych bocznych i podwyższeniu każdego stopnia, ale za to nadal będą wygodne.

Teraz poruszyłam kolejny temat, tym razem była to kwestia natury estetycznej. Chodziło oczywiście o te nieszczęsne wygibasy od Sasa do Lasa. Oświadczyłam, że ja sobie niczego takiego nie życzyłam, nie zamawiałam i w ogóle nie przypuszczałam, że zostanę tym uraczona, nie podoba mi się, nie chcę i już! A w ogóle to dlaczego one są takie dziwne - jedno wklęsłe, drugie wypukłe? To jakiś obowiązek jest takie robić?

Dowiedziałam się, że te różnice wynikają z faktu, że są to schody zabiegowe, a tak w ogóle, to im łatwiej jest robić proste niż takie pofalowane :o :o :o !!! To po jakiego grzyba się tak wysilali??? Nie doceniłam ich poświęcenia. A na pewno nie było to takie całkiem łatwe, bo wygibasy nie są po prostu wycięte z jednego kawałka dechy, tylko klejone z takich powyginanych pasm!

Mam nadzieję, że po tej rozmowie moje stwierdzenie "nie chcę takich powyginanych" panowie zrozumieli jako zachętę do wyprostowania tych secesyjnych fal. Na wszelki wypadek jutro się upewnię.

Oczywiście nie omieszkałam pochwalić schodów. Podkreślałam kilka razy jak bardzo zaskoczyły mnie tym, że są tak wygodne, że stopnie takie szerokie nawet przy wewnętrznej stronie zakrętu, a chwaliłam szczerze.

I tak obyło się bez szukania winnego, męskich rozmów i stawiania sprawy na ostrzu noża. :lol:

 

W międzyczasie i potem konferowałam też z ekipą Globaltechu. Niby sprawa była prosta - wstawiają wymiennik, podłączają, zakładają anemostaty. Ale, czy w budowaniu domu coś może być tak całkiem proste? :roll:

Zacznijmy od tego, że wciąż nie możemy dojść do ładu z kablami i puszkami. (Ja jestem przekonana, że co najmniej jedna puszka jest nadal ukryta gdzieś w ścianie. O ile pamiętam, wykazaliśmy się pomysłowością i powinniśmy mieć możliwość zapalania i gaszenia światła w korytarzu zarówno obok pokoi starszych dzieci, jak i spomiędzy naszego i Małgosi. Ale jeszcze nie odkryliśmy miejsca pobytu tego drugiego wyłącznika.) Niedawno odkryliśmy wreszcie kabel, z którego mamy mieć światło w korytarzu - był pomiędzy sufitem podwieszonym a ocieplonymi jętkami. Obawiałam się (i nadal obawiam), że w czeluściach tej mrocznej przestrzeni nadal mogą tkwić jakieś kable i kabelki nieznanego przeznaczenia. :o

Układając podłogę na strychu co rusz natykaliśmy się na coś tajemniczego. Niektóre były opisane na końcach (chwała naszym elektrykom) a niektóre nie.

Jedna tajemnica się wyjaśniła przy okazji montażu centrali reku - nieopisany kabelek okazał się częścią tej instalacji. Niestety los jego drugiego końca pozostał długo nieznany (dziękujemy panowie tynkarze!). Panowie z Globaltechu byli pewni, że kabelek ów był ciągnięty w ścianie prosto w dół i powinien kończyć się w puszce "o, gdzieś tu". A puszki ani śladu. Ostrzegłam, że pukać w ścianę, to sobie mogą do upojenia i niczego nie znajdą, bo nasz "pięciomilimetrowy" tynk doskonale tłumi odgłosy. Jednak jakimś cudem pod wieczór trafili na ukryty w ścianie kabel. Podejrzewali, że prowadzi on do regulatora od pc, jednak po ustaleniach kierunku przebiegu kabli upewniłam się, że to musi być ten właściwy, bo pamiętałam, że kabelek do regulatora szedł poziomo, a pan zarzekał się, że "ich" kabelek docierał pionowo. W ten sposób pojawiła się nadzieja, że jednak regulator rekuperatora nie będzie na strychu tylko w domu.

Drugi problem był też związany z kablami. Otóż w pobliżu miejsca przeznaczonego na centralę istniała tajemnicza pętla dosyć grubego kabla. Wychodziła spod sufitu podwieszanego i pod nim niknęła z powrotem. Tymczasem w łazience dzieci, w miejscu, gdzie powinny być dwa gniazdka, sterczały trzy kable. Podejrzewałam, że jeden z nich jest końcem tej dziwnej pętli, ale nie dało się go w żaden sposób ruszyć. Tym razem był to efekt pomysłowości panów podwieszających sufit.

Zaproponowałam więc, żeby go przecięli i w ten sposób doprowadzili prąd na strych. Okazało się jednak, że w tym kabelku nie ma prądu! :roll: Dlaczego? Ta zagadka pozostała nierozwiązana i czeka na przybycie elektryków, którzy maja się podobno z nią uporać.

Miotając się wzdłuż kabelków pomiędzy piętrami zauważyłam, że ktoś (niewidzialna ręka) zrobił porządki w naszej sypialni, która na czas układania linoleum w pozostałych pomieszczeniach została mianowana składem dóbr wszelakich. Schodziarze zawiesili na razie prace przy schodach pewnie do czasu przywiezienia brakującego stopnia i zmienili się w parkieciarzy. Kiedy zauważyłam ten fakt, podłoga była już pozamiatana i zagruntowana.

Po wysłuchaniu krótkiej i prostej, na szczęście, instrukcji obsługi rekuperatora wreszcie mogłam zobaczyć, co porabiają na dole pozostawione samopas dzieci. Kiedy zeszłam i ujrzałam je, szybko doszłam do wniosku, że wcale tego widzieć nie chciałam. Małgoś potraktowała worek z jakąś zaprawą albo innym cementem jako podręczną pokojową piaskownicę! :o :o :o

Proszę o wysilenie wyobraźni. Czy muszę opisywać, jak wyglądały jej granatowe jeszcze niedawno spodenki? Rączki zanurzane najwyraźniej po łokcie w intrygującym proszku? Obsypane nim czerwone butki?

O dziwo, Magda nie przyłączyła się tym razem do zabawy poprzestając na obserwacji.

Otrzepałam winowajczynię, wznosząc kłęby kurzu i przystąpiłam do pomocy w porządkowaniu pokoju gościnnego, który pełnił na dole tę samą funkcję, co nasza sypialnia na górze. Szybko i sprawnie zagraciliśmy łazienkę. Patrząc, jak przybywa w niej rzeczy pomyślałam, że chyba nie ma co żałować, że dzisiaj fliziarz nie przyszedł jej kończyć. :)

Zanim się ewakuowałam do domu, zdążyłam jeszcze zauważyć, że na podłodze naszej sypialni w oparach gryzącego smrodu jakiegoś kleju pojawiły się pierwsze kawałki mozaiki. Teraz przyszło mi do głowy, że powinnam była upewnić się, czy ten śmierdzący klej jest kompatybilny z podłogówką. Niby nasz parkieciarz to fachura pełną gębą, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Jutro zapytam, albo lepiej poczytam na opakowaniu. Brrr, aż się boję myśleć, co by było, gdyby...

A kysz, czarne myśli!

Po powrocie miałam jeszcze całe dwie godzinki do wyjazdu po Weronikę. W tym czasie zdążyła się zmienić pora roku – jesień ustąpiła zimie. Pojechałam w śnieżnej zadymce.

Popołudnie minęło już spokojnie. Tylko raz musiałam wyjechać, żeby zamknąć domek za wyjeżdżającą ekipą Globaltechu. Ustaliliśmy, że panowie wrócą z brakującymi elementami może nawet jeszcze w tym tygodniu. Byłam tak zakręcona, że nawet nie sprawdziłam, jak wygląda podłoga w sypialni!!! Możecie uwierzyć?

Ponieważ zima zaskoczyła mnie, w Felusi nie było kropli płynu do spryskiwaczy. Wcale nie ułatwiło to jazdy samochodem, który stał pod chmurką i został dokładnie zasypany. Przez zamarzniętą tylną szybę nie było nic widać, a ja, jak pamiętacie być może, nie umiem jechać posługując się wyłącznie lusterkami. Skończyło się to tak, jak musiało się skończyć – zjechałam z drogi i, gdyby nie pomoc jadącej za mną ekipy, pewnie tkwiłabym tam jeszcze długo. Jeden z panów wyręczył mnie i wycofał na ostatnim odcinku. Na pewno bardziej mu się to opłacało niż wypychanie mnie na drogę jeszcze kilka razy. Następnym razem, nie zważając na śnieg, mróz i wiatr będę posługiwała się wypróbowaną w podobnej sytuacji techniką – nawigacją przez otwarte okno.

A jutro tylko parkieciarze lub schodziarze i fliziarz. Spoko!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

PADA, PADA ŚNIEG

Ale ładnie się zrobiło! Aż żal, że na nartach w tym roku nie poszalejemy!

Dzisiaj ze zdumieniem zauważyłam, że drogą do naszego domku przejechalo cos z pługiem śnieżnym! Nieutwardzoną drogą, przy której stoi jeden niezamieszkany jeszcze dom i drugi w stanie surowym zamkniętym!

Nie miałam samochodu, więc z ogromnym trudem brnęłam rano w stronę rynku. Niepołomice to takie miasteczko, w którym mniej więcej co drugi właściciel posesji czuje się w obowiązku odśnieżyć chodnik, a tzw Straż Miejska "nie ma czasu, żeby zdążyć dotrzeć do każdego i upomnieć, że należy uprzątnąć śnieg" - to oficjalne usprawiedliwienie. W zeszlym roku też nie zdążyli dotrzeć, w końcu zima była tak krótka... Nie dotarli nawet do właścicieli posesji położonych 50 metrów od ich siedziby...

Nie miałam szans zmarznąć pchając wózek w głębokim śniegu.

Właściwie wybrałam się do domku głównie po to, żeby wymienić wózek na sanki, które były tam w garażu i, oczywiście, zobaczyć schody. Już można bez schylania głowy przejść do kuchni, jest tam 185 cm wysokości, więc i Andrzej przejdzie. Dziewczyny, mam nadzieję, wyższe nie urosną. Zięciowie albo będą też najwyżej tego wzrostu, albo będą się nam kłaniali wchodząc do kuchni.

O klej do parkietu nie pytałam, bo Andrzej mówił, że już o tym przypominał.

Po południu wybrałam się na jeszcze jeden spacer z dziećmi i sankami i, kiedy byłam niedaleko domku, odebrałam telefon od parkieciarza. Okazało się, że krawędź linoleum, ta, która ma się łączyć z parkietem, nie jest równoległa do ścian. Trochę w tym naszej winy, bo określiliśmy tylko, że mają się łączyć na wysokości dylatacji, nie dodając, że to musi być równolegle do ścian (wydawało nam się to oczywiste). Żeby uniknąć przycinania klepek, trzeba było przyciąć linoleum. Na szczęście wszystko będzie łączyło się w okolicach zabudowy kominka.

Chcąc, niechcąc musiałam jeszcze raz podejść tam i podjąć tę decyzję.

Fliziarz, wbrew zapowiedziom, nie pojawił się dzisiaj. Gdyby nie było go już do końca tygodnia, miałabym troche luzu, ale z drugiej strony nieźle by było, gdyby jednak jak najszybciej skończył tę dolną łazienkę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

SZPAGAT

Chodzi o taką figurę gimnastyczną, a nie o sznurek. W dzisiejszych czasach przeprowadza się przy użyciu dużych ilości szerokiej taśmy klejącej zamiast szpagatu.

Wszystkie ksiażki (chyba) są tam, część zabawek, alkohole i kieliszki, programy i gry komputerowe, kasety i płyty, moje koty, wszelkie badziewie z półek i koperty. Właśnie wczoraj chcieliśmy wysłać list, ale okazało się, że trzeba kupić kopertę.

Pakowanie, przewożenie, bałagan... skąd ja to znam? Powtórka sprzed dwóch lat. No nie, wtedy było gorzej. Teraz możemy tu zostawić część rzeczy, których niezdążymy zapakować i zabrać je za dzień czy dwa. Wtedy tak się nie dało.

Andrzej właśnie zawiózł kolejny ładunek i pewnie robi porządek w pokoju Małgosi. Ja się oderwałam od pakowania. Mam na dzisiaj dosyć.

Byłam otworzyć domek fliziarzowi. Skoro już tam byłam, to trochę posprzątałam. Andrzej zabrał dziewczyny, a ja skończyłam zamiatanie i jakoś tak nie mogłam stamtąd wyjść. Stawałam to tu, to tam i patrzyłam. W wyobraźni już widziałam meble, kolory ścian, lampy zamiast gołych żarówek...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month później...

POWRÓT

Na początku był chaos...

Potem też był chaos...

Nadal chaos, no, może ciut mniejszy...

Wykluwa się coś na kształt załążka ładu...

Nadal się wykluwa...

Wykluło się...

 

Wyobrażcie sobie przeprowadzkę:

Już na kilka dni przed planowana godziną zero wszystko starannie popakowane w dokładnie opisane kartony i worki czeka we wzorowym porządku. Każdy kącik został dokładnie sprawdzony i wysprzątany.

Ostatniego dnia wieczorem, gdy dzieci już słodko śpią, spokojnie pakujemy do podręcznych toreb rzeczy, ktore były potrzebne do ostatniej chwili. W kuchni czekają tylko produkty niezbędne do przygotowania ostatniego śniadanka na strarych śmieciach.

Wstajemy sobie spokojnie i w doskonałych nastrojach spożywamy przygotowane śniadanko. Kiedy nadjeżdża meblowóz wiozący ekipę miłych, ostrożnych i uczynnych panów, wszystko jest gotowe. Panowie po kolei wynoszą meble i pakunki. Nawet nie trzeba ich pilnować, żeby delikatnie traktowali te opisane jako "szkło" - robią to sami. Szybciutko i sprawnie ładują wszystko na samochód, który jakimś cudem mieści cały nasz dobytek.

Wciąż uśmiechnięci i zrelaksowani pilotujemy meblowóz do nowego miejsca zamieszkania. Tam panowie z tymi samymi uśmiechami na twarzach wynoszą wszystko prosto do domu. Bez śladu zniecierpliwienia czekają na decyzję, gdzie mają postawić niesiony właśnie mebel. Kiedy samochód jest pusty, pytają, czy jeszcze mogą w czymś pomóc. Gdy słyszą, że już nie, z wdzięcznością przyjmuja ustaloną wcześniej niewygórowaną zapłatę i odjeżdżają.

W domu wszystko było gotowe na nasz przyjazd. W kuchni starannie ustawione nowe meble czekają tylko, by poukładać w nich garnki i naczynia. Ściany pomalowane i wyschnięte cieszą oczy, gdy stoją przy nich właściwe meble. Panowie, kierując się opisami na paczkach i workach, wnieśli je do właściwych pokoi, więc pozostało mi tylko poukładanie ubrań w szafach a książek i zabawek na półkach. To zrobię w najbliższych dniach. Na razie szybki obiadek ugotowany w nowej kuchni i zasłużony odpoczynek.

Nadchodzi wieczór. Zaciągamy zasłonki i rolety w oknach. Myjemy dzieci w nowych łazienkach i kładziemy je spać. Można napalić w kominku i uczcić przeprowadzkę romantycznym wieczorem...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A TERAZ,, JAK BYŁO NAPRAWDĘ

Przeprowadzka jak marzenie, nieprawdaż? Niestety jakże to dalekie od rzeczywistości...

A było tak:

Najpierw Andrzej przeprowadził rozeznanie wśród firm przeprowadzkowych. Pierwsza - miły pan, który stwierdził, że na skutek wejścia Polski do Unii może nam zaproponować jedynie samochód i siebie jako kierowcę. Pracownicy, którzy jeszcze niedawno uzupełniali jego ofertę o przenoszenie dóbr doczesnych, sami zmienili miejsce zamieszkania i pracy. Kolejne firmy nie postradały wszystkich pracowników.Zamiast ich eksportować, zaimportowały ceny - dla nas zaporowe.

Na szczęście już wcześniej zgłosiło się na ochotnika dwóch pomocników. No, nie całkiem sami się zgłosili - jednego oddelegowała żona (dziękujemy Yolando!). Dzięki nim mogliśmy zamówić usługi pozbawionego pracowników kierowcy.

Ostatnie dni przez przeprowadzką spędzaliśmy w poczuciu, że nie jesteśmy tam, gdzie być powinniśmy. Kiedy przygotowywaliśmy nowy dom do zamieszkania, męczyła nas świadomość, ze trzeba się pakować. Kiedy pakowaliśmy wieczorami, po głowach snuły się niepokojące myśli o tym, co jeszcze trzeba zrobić w nowym domu zanim tam zamieszkamy.

Ostatnią noc spędziliśmy na gorączkowym pakowaniu wszystkiego. Na opisywanie pudeł i worków czasu już nie było. W końcu padliśmy z przekonaniem, że jakoś to będzie.

Bladym switem przystapiliśmy do coraz bardziej niezorganizowanego pakowania, polegającego na wrzucaniu do worków tego, co wpadło w rękę. Zatrudniliśmy do tego także pomocników. Ostatecznie postanowiliśmy powyrzucać wszystko z mebli, żeby móc je przewieźć samochodem, a po drobiazgi wrócić potem już naszą Felusią.

Niebywałe, ile bałaganu generuje taka przerowadzka!

Kiedy podjechał meblowóz, panowie zaczęli ładować do niego co większe graty, upychając je ciasno, a ja wciąż pakowałam, pakowałam, pakowałam... brodząc w śmieciach. Z ogromną satysfakcją i radością wystawiałam za dom kolejne worki śmieci - o tyle mniej do przewiezienia!

W końcu zamknęliśmy drzwi i ... odjazd!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

WPROWADZKA

Było o wyprowadzce, a teraz będzie o wprowadzce.

Ponieważ nasz pan kierowca nie znał drogi, przypadła mi w udziale przyjemność przejażdżki dużym autem. Lubię jeździć ciężarówkami, bo tak dużo widać z szoferki.

Przed wjazdem na polna drogę prowadzącą do naszego domku dałam panu wybór: jedzie na wstecznym albo zawraca na "skrzyżowaniu". Pan wybrał to drugie wyjście, chociaż powątpiewałam, czy uda mu się zawrócić (pod dom musiał podjechac tyłem). Nie tylko nie zawrócił, ale jeszcze w połowie pierwszej prostej zakopał się w śniegu na tyle skutecznie, że musiałam iść do domku i wezwać na pomoc całą ekipę tragarzy. Zastanawiałam się poważnie, z jakiej odległości przyjdzie nam nosić dobytek.

Kiedy w końcu jakoś nasze rzeczy dotarły pod dom, zabraliśmy się do ich wynoszenia. Tym razem nie miałam nic pilnego do roboty, więc w miarę swoich skromnych możliwości zabrałam się do targania worków, kartonów i mebli. O ile do tego momentu pan kierowca nie wychodził ze swojej roli (wyłącznie kierowcy) o tyle na widok kobiety szarpiącej się z szafką nie zdzierżył i ruszył do pomocy wyrywając mi z rąk co cięższe przedmioty. Szybciutko wyładowaliśmy wszystko. Część rzeczy stała malowniczo rozsypana w śniegu na drodze, część wylądowała w domu skutecznie zagracając wszystkie pomieszczenia. W pewnym momencie przestraszyłam się, że nie pomieścimy wszystkiego w domu.

Jak to się dzieje? Po przeprowadzce z małego dwupokojowego mieszkanka z mikroskopijną piwnicą, spokojnie zajęliśmy cały trzypokojowy domek, garaż i strych. Dwa lata później, przenosząc się do siedmiopokojowego domu z garażem i strychem też zapchaliśmy go w całości! Zaiste zastanawiające, zwłaszcza biorąc pod uwagę te wory ze śmieciami, pozostawiane za każdym razem w starym lokum. Nasze umiejętności upychania gratów po kątach są imponujące i przerażające! Następna przeprowadzka na Wawel, bo w mniejszym metrażu się nie pomieścimy!

Mimo problemów z dojazdem wywołanych opadami śniegu, które akurat wtedy nas nawiedziły, szybko doceniłam zalety tej aury. Po pierwsze, zostawiliśmy w śniegu zawartość zamrażalnika i zamrażarki (szybko zostały przysypane) i nie musieliśmy się stresować koniecznością szybkiego uruchamiania tych sprzętów. Po drugie, meble postawione w śniegu nie ubłociły się. Po trzecie, było ładnie.

Kiedy wszystkie sprzęty znalazły się pod dachem, pożegnaliśmy naszych pomocników, obiecując, przynajmniej jednemu z nich, rewanż za jakiś czas.

I co teraz robić? Usiąść i napawać się pobytem u siebie? Rzucić się do roboty? Nakarmić dzieci?

Nakarmić dzieci i do roboty!

Do wieczora musieliśmy odgruzować dom na tyle, żeby dało się iść spać. I udało się! W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku położyliśmy dzieci spać, nakazując im, żeby zapamiętały sny. Ja spałam jak kamień i ze snu zapamiętałam tylko jakąś scenę - stałam pod okapem drewnianego domu w górach. To był chyba nasz dom. Czyżby więc jednak jeszcze jedna przeprowadzka nas czekała? Chciałabym w to wierzyć!

Niedziela (opisane wcześniej wydarzenia miały miejsce w sobotę) upłynęła nam bardzo pracowicie na prowizorycznym urządzaniu się. Już od soboty poczynając najczęściej słyszana fraza brzmiała: "czy nie wiesz, gdzie jest...?" Rzutem na taśmę wysprzątaliśmy naszą sypialnię (na razie wprosiliśmy się do pokoju Małgosi), bo w poniedziałek miał się pojawić nasz cieślo-dekarzo-schodziarzo-parkieciarz, żeby skończyć schody (ostatni szlif) i zacząć podłogi. W końcu zamieszkaliśmy na budowie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W SIECI

Czego nie mieliśmy?

- większości pstryczków i gniazdek

- blatu w kuchni

- zlewozmywaka

- podłączonej kuchenki

- podłączonej zmywarki

- łazienki na dole

- podłączonej pralki

- podłogi w salonie, gościnnym i naszej sypialni

- drzwi wewnętrznych

- pomalowanych ścian

- żadnych szaf (a te mają być podstawą umeblowania domku)

- lamp (w ich miejsce tu i ówdzie wisiały gołe żarówki)

- czasu!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

W poniedziałek pojawili się panowie schodziarzo - parkieciarze. Nadali ostatni szlif schodom i zabrali się za podłogi. W pewnym momencie zaskoczył mnie ostry smrodek nijak nie przypominający zapachu oleju, którym miały zostać potraktowane nasze podłogi. Okazało się, że najpierw należy zrobić szpachlę i zapchać nią szpary pomiędzy lamelkami. Szpachlę robi się właśnie z lakieru wymieszanego z pyłem pozostałym po cyklinowaniu. Potem podłoga była jeszcze raz szlifowana, żeby usunąć z niej lakier i dopiero olejowana. Zupełnie nie spodziewałam się takich atrakcji! Zrezygnowałam chwilowo z porządkowania domu, upewniłam się, że panowie nie zamierzaja przed wieczorem nas opuścić i pognałam do starego domu, żeby tam sprzątać i pakować resztki dobytku.

Wieczorem włączyliśmy rekuperator na trzeci bieg, żeby się nie uwędzić w resztkach smrodku lakieru. Pomogło.

Tak minął też wtorek.

Dzięki temu, że uciekałam przed smrodem lakieru, zrobiłam porządki w starym domu. Inaczej pewnie nie oderwałabym się od urządzania się w nowym. Ostatniego dnia stycznia Andrzej zabrał stamtąd ostatnie rzeczy, wymontował nasze baterie i przewiózł rowery. Oddaliśmy klucze!

Jednocześnie trwały prace w naszej dolnej łazience, dzieki czemu od środy mogłam już też na dole korzystać z dobrodziejstw cywilizacji w postaci wody płynącej z kranu.

W srodę odetchnęłam - już nikt obcy nie kręcił się po domu. Już nie mieszkaliśmy na budowie!

Początkowe braki w wyposażeniu kuchni były dosyć kłopotliwe. Jako że na dole w łazience jeszcze nie było umywalki, z każdą łyżeczką do mycia biegałam na górę. Garnki zbierałam do miednicy i myłam w wannie (nie wspomnę, co o tym myślał mój kręgosłup!). Podłączenie zmywarki było niemożliwe, dopóki nie będzie zlewu. Zlewu nie mogło być bez blatu. Blatu nie było, o czym później.

W sobotę, zaraz po przeprowadzce, Andrzej pojechał do starego domu z garnkiem. Po drodze kupił gotowe pierogi, tam je ugotował i przywiózł ciepłe.

W niedzielę daliśmy się zaprosić na obiad do cioci, przy okazji kupując to i owo z rzeczy niezbędnych. W poniedziałek wybrałam się sprzątać w starym domu i tam zebrałam dzieci w celu nakarmienia ich znów wyrobami gotowymi. We wtorek odgrzałam w mikrofalówce gotowe naleśniki (pyszne na szczęście). W środę w przypływie rozpaczy (jak długo można jeść pierogi i naleśniki z mikrofalówki?) kupiłam gotową płynną zupę w torebce, coby podgrzać ją w mikrofalówce. Na drugie były jakieś pulpety ze słoika. Wbrew zapewnieniom na opakowaniach, ale za to zgodnie z moimi przewidywaniami, produkty te nie wzbudziły zachwytu publiczności. Powiedzmy szczerze: były prawie, prawie niejadalne. Tylko umiejętny szantaż zmusił dzieci do przełknięcia tych podejrzanie wyglądających i woniejących szkolną stołówką specyfików.

Ten obiad chyba przekonał Andrzeja, że uruchomienie płyty grzejnej jest zadaniem priorytetowym. Usiłował to zrobić już wcześniej, ale niezmiennie próby te kończyły się wybiciem bezpieczników. Czasem wyłączało się wszystko, czasem tylko jakieś fazy. W dodatku wyłączały się w skrzynce na zewnątrz, a kontrolki w domowej skrzynce świeciły, jakby nigdy nic. Kuchenka działała, gotowałam więc sobie spokojnie, nie wiedząc, że grzeje tylko na jednej fazie, bo pozostałe wybiło. W efekcie pompa ciepła nie grzała, więc podejrzewaliśmy ją o najgorsze i wydzwanialiśmy do pana Kuraszyka, który usiłował telefonicznie naprawiać domniemaną usterkę. Na szczęście wszystko się wyjaśniło. Wezwany na pomoc znawca kuchenek - amator też początkowo nie wiedział, o co biega. Dopiero po dłuższych rozważaniach zauważyli obydwaj z Andrzejem jakieś tajemnicze mostki, które umożliwiały kuchence pracę na jednej fazie i powodowały wywalanie bezpieczników pozostałych faz. Po usunięciu tychże mostków już wszystko grało.

Pierwszy tydzień upłynął nam w sieci przedłużaczy. Mieliśmy na dole i na górze chyba po jednym sprawnym czyli podłączonym gniazdku. Wprawdzie panowie elektrycy zaproponowali nam zakładanie gniazdek i pstryczków, ale policzyli sobie po 5 zł od sztuki, co może nie jest wielką kwotą, ale pomnożone przez ilość punktów daję już konkretną sumkę.

Policzywszy kolejny raz, ile czego nam potrzeba,wybrałam się kiedyś na spacer do hurtowni (tamta, w której już wcześniej składaliśmy zamówienie, zapomniała o nas) i nabyłam większą ilość ramek, gniazdek i pstryczków, wybierając takie w cenie raczej umiarkowanej. Do tego zamówiłam do niektórych pomieszczeń takie bardziej wyszukane i nieco droższe. Za pierwszą partię zapłaciłam około 500 zł.

Ponieważ już pierwszego dnia należało popodłączać prąd tu i ówdzie, wykorzystaliśmy nasze bogate zasoby przedłużaczy. Nawet nie wiedziałam, że dorobiliśmy się tak imponującej ich ilości. Dosyć napisać, że bez trudu podłączyliśmy z jednego gniazdka (ze względów bezpieczeństwa bezpiecznik od gniazdek na górze był wyłączony) wszystkie niezbędne odbiorniki prądu w całym domu!

Już w niedzielę Andrzej zabrał się do podłączania gniazdek. Montując kolejne podliczał, ile kasy zaoszczędził. Po włączeniu bezpiecznika okazało się, że - niespodzianka - w większości gniazdek nie ma prądu!

Zagajeni o to telefonicznie elektrycy wyjaśnili, że to nie jest tak, jakby się laikowi wydawało - sterczy kabelek, to i prąd w nim płynie. O nie! Instalując gniazdka, trzeba jakoś oś tam łączyć, a wtedy w kolejnym gniazdku pojawi się prąd. Andrzej, w przeciwieństwie do mnie, na szczęście pojmuje, o co w tym wszystkim chodzi (oj, trzeba było uważać na fizyce w liceum, a nie gazety czytać!), więc po kolei zaczął te kabelki łączyć, spędzając na tym wszystkie popołudnia i wieczory. I tak do niektórych gniazdek nie dopływa prąd, co budzi nasze uzasadnione obawy, że gdzieś tam pod tynkiem drzemią sobi enieodkryte gniazdka. Już i tak za pomocą wiertarki Andrzej dokonał kilku odkryć. Jednak nadal podejrzewmy, że gdzieś powiniem być jeszcze jeden pstryczek.

Nadzwyczajna czujność wyłącznika różnicowoprądowego powodowała, że z monotonną regularnością co jakiś czas dom pogrążał się w egipskich ciemnościach. Co ciekawe, wyłącznik pozbawiał nas światła, mimo że odpowiednie bezpieczniki zawsze były wyłączone i w gniazdkach nie było w tym momencie prądu! Za mądre to dla mnie!

Powoli przbywało czynnych gniazdek i ubywało kabli leżących na podłogach. I tak upłynął nam pierwszy tydzień mieszkania w nowym domku.

Wykorzystując stare szafki kuchenne i łazienkowe, które przyjechały z nami jeszcze z Opola, poukładałam dzieciom ubrania i zlikwidowałam prawie wszystkie worki. Tylko nasze ubrania zostały nierozpakowane i czekały na pierwszą szafę, która miała powstać właśnie w naszym pokoju.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

WZLOTY I UPADKI

Z powodu braku czasu ciągle ląduję na drugiej stronie!

Właśnie skończyłam sprzątanie po malowaniu naszego pokoju i jednej ściany pomieszczenia, w którym teraz siedzę i te słowa wklepuję.

Andrzej z obrzydzeniem kończy montowanie ościeżnicy kolejnych drzwi. Z obrzydzeniem, bo robi to za pomocą pianki montażowej, która ma przedziwną zdolność klejenia się do rąk i wszystkiego w swoim otoczeniu. Jest okropna! Wiem, bo się nią ulepiłam, kiedy osadzałam prowizorycznie skrzynkę na listy w słupku.

Jutro wreszcie przeniesiemy nasze łoże małżeńskie (conieco zdekompletowane jeszcze) do NASZEJ sypialni. Małgo już się nie może doczekać. Wieczorem nieprzytomnie śpiąca marudziła, żebyśmy jeszcze dzisiaj się wynieśli. Biedna, nie miała dotychczas miejsca na rozłożenie wszystkich torów i uliczek.

Łoże na razie pozostanie w formie obecnej, czyli beznożnej. Zażyczyłam sobie wykonania nowego wezgłowia i do kompletu tego w nogach. Całe łoże jest dziełem Andrzeja i powstało z desek, które w Opolu pełniły funkcję półek na książki u dzieci. Jednak teraz, stojąc na dotychczasowych nogach pod skosem, byłoby zbyt wysokie, żeby wygodnie na nim usiąść, oprzeć się i poczytać.

Sypialnia jest ŻÓŁTA. Niestety bez wątpienia jest to kolor zółty, a nie kremowy. Nigdy więcej wybierania kolorów farb z próbnika!!! Nigdy!!! Zamówiliśmy trzy wiadra farby, która wydawała nam sie kremowa. Dostaliśmy trzy wiadra intensywnie żółtej! Teraz Andrzej miesza ją z białą pół na pół, a potem dodaje odliczany kroplami brązowy pigment. Dzięki temu nasze ściany nie są wściekle żółte, ale też i ecru to nie jest. Jakoś chyba przeżyję to, co zresztą własnoręcznie nanosiłam wałkiem na ściany. To w końcu tylko kilka lat. Potem znowu malowanie. Kupimy sobie BIAŁĄ farbę i pigmenty!

Póżno już, więc jeszcze krótko o tytułowych wzlotach i upadkach:

Tuż po wprowadzce z lekkim niedowierzaniem spoglądałam na otaczające mnie ściany. Jak to? To nasze? (No, może jeden bank miałby nieco inne zdanie na ten temat.) Tu będziemy mieszkać? Tyle miejsca???

Potem wpadłam w lekką euforię, która znakomicie pomogła mi w doprowadzaniu domu do stanu pozwalającego w nim mieszkać.

Kolejnym etapem był zawód, że zmiany nie postępują tak szybko, jak bym chciała. Minął już tydzień, a tu wciąż nie ma podłączonej pralki i zmywarki, szafy wciąż w sferze planów na przyszłość, o malowaniu nie ma co marzyć, większość dobytku popakowana i niedostępna (najbardziej mi to przeszkadza, gdy wiem, że mam jakąś książkę, która by się w tym momencie bardzo przydała Weronice do szkoły, a nie moge się do niej dokopać), ba, nawet wszystkie kontakty jeszcze nie założone... W dodatku w tych biwakowych warunkach codzienne czynności zajmowały znacznie więcej cennego czasu niz powinny, co powiększało moją frustrację. Brak pralki połączony ze zwiększoną zużywalnością czystych ubrań, spowodował, że góra prania najpierw przerosła mnie, potem wyszła z kosza na podłogę, która następnie skolonizowała do tego stopnia, ze poruszanie się po łazience dzieci było nimożliwe bez deptania po ciuchach. Już prawie dojrzewałam do samobójczej decyzji o wypraniu tego w rękach, gdy wreszcie udało się podłączyć pralkę! To szczęśliwe wydarzenie (te słowa nigdy chyba nie przestaną mi się kojarzyć z tematem mojej pracy magisterskiej :lol: ) znacznie podniosło mnie na duchu! Przestałam zrzędzić i marudzić (prawie) i pogodziłam się z koniecznością pomieszkania przez jakiś czas w takich warunkach. Tym bardziej, że trochę później przyjechał mój brat i wspólnie z Andrzejem zrobili pierwszą szafę - w wiatrołapie (na razie nie ma drzwi, ale swoją podstawową funkcję pełni znakomicie!). Zamocowali też zlewozmywak i uruchomili zmywarkę! Hip Hip Hurra!

CZy chwaliłam się już, że po odwołaniu napisanym fachowo przez Andrzeja DHL oddał nam pieniądze za rozbity zlew? Naprawdę oddali! A my wtedy... posklejaliśmy ten rozwalony zamiast kupować nowy. No, widać po nim, że jest klejony, ale na razie musi nam posłużyć. Jest tyle innych sposobów wydania tych pieniędzy... A kiedyś kupimy sobie nowy!

Zamówiłam próbki tkanin od producentów rolet, którzy ogłaszają się na Allegro. Do łazienek kupimu takie zaciągane od dołu, co pozwoli kontemplowac widoki za oknem...

Był u nas tez pan, który chętnie wykona nasz podjazd i chodniczek według mojego pomysłu. Wycena całości prac i materiału ździebko nas zaskoczyła i nie była to przyjemna niespodzianka. Chcemy popytać o to inne firmy, ale juz jakoś sie nie łudzimy, że podadzą cenę o połowę niższą :(

Mam zamiar za to wytargować, żeby przy okazji i to w ramach podanej kwoty rozplantowali nam ziemię w ogródku. Koniecznie musimy kupić kilka wywrotek ziemi, bo na naszej glinie pewnie nic nie będzie chciało rosnąć, poza chwastami, oczywiście. Zaczęłam rozwozić po działce piasek, który nam po czymś tam został i szybko zrozumiałam, że gdybym chciała ta metodą rozwieźć i rozplantowac ziemię, to ogródek będzie w najlepszym razie za jakieś parę lat. Planuję też powiększyć i ukształtować usypaną na końcu działki górkę, która ma się stać ekstraordynaryjnej urody skalniakiem. To także lepiej zrobiłaby koparka!

I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś (ups, "na wczoraj" raczej).

Dobranoc! :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

DLACZEGO DZISIAJ NIEWIELE ZROBIŁAM W DOMU...

Jak to się stało, że mi się poprzedni post trzy razy opublikował :o ? Nie mam pojęcia. Jeden usunęłam, drugi zmieniam i będzie dobrze.

Dzisiaj miałam zamier wykonać baaardzo dużo pożytecznych prac, zbliżających nas o mały kroczek do szczęśliwego finału urządzania się. Jednak w drogę weszła mi (dosłownie) pewna suczka z wyglądu podobna do collie. Przypałętała się, gdy dochodziłyśmy do przedszkola. Jakoś tak samotnie wyglądała. Na skutek dłuższych manewrów, które musiały przypominać postronnemu obserwatorowi poczynania osoby dotkniętej ciężkimi zanikami pamięci, weszłam w posiadanie tejże suni ku jej ogromnej radości chyba (mojej mniejszej, bo przyćmionej świadomością, że ABSOLUTNIE drugiego psa mieć nie możemy).

1. Poszłam do ludzi, u których na podwórku widywałam psa rasy collie. Właścicielka oświadczyła, że pies zginął półtorej miesiąca temu i obiecała, że uda się na poszukiwania we wskazanym przeze mnie kierunku.

2. Wyszłam od nich w lewo. Spojrzałam w tył i zobaczyłam psa podążającego w stronę sklepu.

3. Zrobiłam w tył zwrot, coby wskazać domniemanej właścicielce nowy kierunek poszukiwań.

4. Weszłam do sklepu, żeby zobaczyć, czy nie a tam kogoś, z kim pies przyszedł.

5. Wyszłam ze sklepu.

6. Spotkałam poszukującą psa domniemaną właścicielkę i wskazałam kierunek.

7. Ruszyłam w lewo.

8. Zobaczyłam psa, więc zawróciłam za sklep.

9. Dogoniłam psa (cały czas dreptała ze mną Małgosia) i próbowałam prowadzić za obrożę, ale pies odmówił współpracy i położył się na chodniku.

10. Za pomoca rozpuszczalnej gumy do żucia zwabiłam psa na podwórko domniemanych właściciel, którzy stwierdzili, że to nie ich pies i odmówili przechowania go choćby na podwórku do czasu znalezienia właśiciela :x . Za to pożyczyli mi smycz.

11. Prowadziłam psa w stronę posterunku straży miejskiej, dręczona wyrzutami sumienia, ze wyląduje w schronisku na poniewierkę i zmarnowanie.

12. Wykonałam w tył zwrot i poszłam do koleżanki. Okazało się, że też nie może psa przechować, bo jej podwórko jest ogrodzone tylko pozornie.

13. Natchnięta genialną myślą odholowałam psuczkę (już to sprawdziłam) do sąsiadów (tych od pożyczania prądu i przechowywania agregatu). Zgodzili się wpuścić ją na podwórko przy budowanym domu.

14. Wpadłam do domu, napisałam ogłoszenia i pobiegłam je rozwiesić. Przy okazji znalazłam ewentualnie chętną na wzięcie psuczki, gdyby się właściciel nie znalazł. Pani pracuje w sklepie mięsnym, co wróży suczce całkiem nieźle.

15. Wieczorem objeździłam okolicę. Okazało sie, że psina biega już od dłuższego czasu. Nawet ktoś ją do lecznicy odprowadził, ale stamtąd została z powrotem wypuszczona na ulicę :evil: .

Niewiele zrobiłam w domu :( .

Czy ktoś z Was nie ma ochoty na wejście w posiadanie tej ślicznej, młodej, grzecznej suni? Pani z mięsnego nawet ją oglądała, ale musi namówić męża. Ciekawe, czy ma dar przekonywania?

Wieczorkiem Andrzej skończył wstawianie drzwi na górze. Jeszcze "tylko" trzeba pociąć najmniej okropne, jakie były w sklepie, plastikowe "bezpieczne" szyby, wstawić je w drzwi, zaolejować drewno i zawiesić na zawiasach. To nibyszkło wynika z moich wspomnień:

Wspomnienie pierwsze - szyba w drzwiach mojego brata dwukrotnie rozbita, na szczęście bez większych uszkodzeń ciała chyba, bo bym pewnie zapamiętała mrożące krew w żyłach sceny, gdyby do takowych doszło.

Wspomnienie drugie - opowieść mojej koleżanki, która musiała swojego młodszego brata holować na pogotowie, gdy wszedł w bliższy kontakt z szybą w drzwiach pod nieobecność rodziców. Właśnie wtedy dowiedziała się, że program nauczania PO w LO nie przystaje do nowych zasad udzielania pierwszej pomocy, gdy została obtańcowana przez lekarza za opaskę uciskową powyżej rany.

Postanowiłam namówić moje poczucie estetyki na kompromis. Zgodziło się pod warunkiem, że, gdy tylko dzieci wydorośleją, natychmiast zmienimy plastiki na matowe szkło. Jednak na dole będą szyby - tu sprawę postawiło twardo i musiałam ustąpić.

Nabyliśmy wczoraj również okap do kuchni i ... naklejki na ściany z Kubusiem Puchatkiem. Tutaj też poczucie wysublimowanego piękna zaprotestowało, ale to przecież w końcu pokoik Małgosi i ona wybiera to, co jej się podoba!

Jeżeli chodzi o okap, to musiał być biały, co znacznie ograniczyło wybór. Zalety wentylatorka były nam doskonale obojętne, ponieważ i tak zostanie wymontowany, żeby nie przeszkadzał naszej wentylacji. W efekcie kupiliśmy (chcąc, nie chcąc) najtańszy okap (w tym droższym nie dało się wymontować wentylatorka).

Wreszcie udało nam się przeprowadzić do naszego pokoju! Gdy Andrzej walczył z drzwiami, dokończyłam to i owo i uznałam, że czas najwyższy iść na swoje. Obiecałam Małgosi, że jutro wreszcie rozłożymy wszystkie tory i uliczki!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...