Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Od kwietnia do ... zimy (jesieni?) - co Wy na to?


Agduś

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 18,4k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • Agduś

    6399

  • braza

    3720

  • wu

    1845

  • DPS

    1552

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Witam z Saaremaa (dziwnie się to czyta, bo głoski zapisywanej "aa" nie ma w polskim, jak zresztą wielu innych tutaj obecnych). Przepiękne miejsca zwiedzamy! Tym razem na polu namiotowym nie ma internetu. To małe prywatne pole, jedyne w okolicy, na którym nie płaci się za każdy prysznic, Baaardzo nie lubię, kiedy w cenniku widnieje pozycja "prysznic"! W dodatku jest to tutaj wcale nietani luksus (2-2,5 euro). Moim zdaniem przesada.

Właśnie siedzimy w knajpce (w każdej jest wi-fi), a Małgo męczy szaszłyk z kurczaka, który sama wybrała, ale zjeść jakoś nie może. :evil: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mogę coś napisać.

Przyjechaliśmy przedwczoraj. Pierwszej nocy pewnie nie zapomnę, bo burze przychodziły jedna za drugą, deszcz tłukł w namiot jak wściekły i nie udało mi się zasnąć. Dokłądnie taka sama burza goniła nas spod Rygi do Tallina kilka (już się gubię, ile) dni temu. Wczoraj pojechaliśmy na przylądek, który na pewno jakoś się nazywa. Nazwy nie pamiętam, ale jestem pewna, że warto było. Znaleźliśmy się dokładnie naprzeciwko łotewskiego przylądka Kolka. Później zwiedziliśmy jedyne na tej wyspie miasto z zaskakująco dużym zamkiem. Dzisiaj objechaliśmy pół wyspy, zwiedzając park narodowy. Na piechotkę zrobiliśmy dziesięciokilometrową pętlę wokół kolejnego przylądka, na końcu którego stoi latarnia morska. A właściwie to stała, bo jeszcze 10 lat temu była na plaży, choć nieco przechylona. Obecnie stoi w wodzie, jakieś 15 metrów od brzegu.

Małgo zjadła.

Jakieś fatum nade mną ciąży. Nie mogę się wyspać. Najpierw przeszkadzał mi w tym dziurawy materac. W Tallinie udało nam się znaleźć sklep Jysk, a w nim materace dmuchane znanej przynajmniej firmy Intex. Z radością kupiliśmy jeden, a ja z dziką satysfakcją wcisnęłam stary do kosza przed sklepem. Jednak w Tallinie też się nie wyspałam z powodu braku okna. Duchota budziła mnie koło trzeciej-czwartej. Na tym kempingu wreszcie miało być inaczej - nowy materac, namiot, świeże powietrze. Pierwszej nocy burza, drugiej zepsuł mi się zamek w śpiworze, a noc była baaardzo zimna, więc się telepałam...

Musze kończyć, kiedy indziej napiszę o materacu, który też okazał się problemem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z materacami to w ogóle przeważnie są problemy - jak ja tęsknię za tymi, co to w komunie były, pamiętasz?

Takie grubaśne, fajne, mocne, wykończone tkaniną, na tym się spało jak u lorda w gościnie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Juž jestem wyspana!!!

Siedze w hostelu w Rydze. Nie ma tu wi-fi, ale sā dwa ogolnodostepne komputery w kuchni. Ino polskich znakow w nich nie ma (jak widac). Nie wiedzialam, jak sie w zwiazku z tym zalogowac, bo ostatniej literki loginu nie moglam wpisac. Wpadlam jednak na genialny pomysl, skopiowalam ja z jakiejs wiadomosci na onecie i... jestem!!!

Hostel znacznie lepszy niz ten w Tallinie (drozszy tez). Pierwsze, co sprawdzilismy, to czy okna sie otwieraja. Towarzystwo mocno miedzynarodowe. Jak na razie nie spotkalismy tu Polakow. Jezeli sie nie pojawia, to bedzie pierwsze miejsce noclegowania, w ktorym ich nie spotkamy.

Sama Ryga tez mniej mi sie podoba niz Tallin, ale moge byc niesprawiedliwa, bo zwiedzalismy ja w potwornym upale, co odbieralo chec do ogladania czegokolwiek. W kazdym badz razie miasto zupelnie inne. Oczywiscie tez na swoj sposob piekne. Tallin byl "latwiejszy" - stare miasto otoczone murami, wokol niego obwodnica i luzniej zabudowane dzielnice. Nie tylko nowe, w wielu dominowaly stare drewnem obite domy, w innych czulam sie jak w Nowej Hucie, jeszcze inne byly calkiem nowoczesne. W kazdym badz razie bylo tam przestornnie i latwo sie jezdzilo samochodem. Ryga bardziej przypomina Krakow - stare centrum otaczaja nieco mlodsze kwartaly ulic. Niektore bardzo ladne, inne socrealistyczne, jeszcze inne zaniedbane, ale widac, ze moglyby byc piekne, gdyby ktos o nie zadbal. Szok przezylam juz na wjezdzie - nagle, po kilku tygodniach poruszania sie po prawie pustych drogach, znalezlismy sie w miescie, w ktorym panowal natezony ruch. W dodatku nieznanym miescie. W dodatku wszelkie informacje na tablicach wypisane byly w niezrozumialym jezyku. Jakos jednak udalo nam sie trafic do hostelu. Dzisiaj bylo juz znacznie spokojniej na drogach - chyba po prostu trafilismy na wyjazdowy piatkowy szczyt. Inna sprawa, ze przez Tallin przejezdzalismy w dniu roboczym okolo 16.00 i nie stanelismy w zadnym, najmniejszym korku!. Mieszkancy naszej stolicy mogliby pozazdroscic!

Dzisiaj dalismy dzieciom troche odpoczac nad morzem. Najpierw na malo ludnej plazywskazanej przez sympatycznego pracownika hostelu, poznym popoludniem na tlumnie odwidzanej w modnym kurorcie. Atrakcja pierwszej plazy byl widok roznych statkow i okretow, ktore ciagle wplywaly i wyplywaly z ujscia rzeki, przy ktorej lezy Ryga i na ktorej jest ryski port. Oprocz nich byl jeszcze zanurzony w wodzie kawalek jakiegos wraku. Woda jednak byla okropna. Juz przyzwyczailismy sie do tego brodzeni po kolana, zeby po 100 metrach znalezc sie w wodzie po uda i po kolejnych 50 po pas. Tym razem jednak wszedzie byly glony. Zielone farfocle plywaly, lezaly na brzegu i smierdzialy. Mialam nadzieje, ze w Jurmale, ktora jest kurortem na miare najwiekszych i najmodniejszych w Polsce plaza bedzie piekna a woda czysta. Srodze sie zawiodlam. Plaza wprawdzie w miare czysta (jak na tylu ludzi), ale woda tak samo okropna.

Mielismy zamiar jutro pobyczyc sie tam (przy wjezdzie placi sie na rogatkach i karta jest wazna 24 godziny, czyli jutro do 18.00 moglibysmy tam parkowac, gdybysmy znalezli parking), jednak tlum na plazy i glony w wodzie to nie jest to, co tygryski lubia najbardziej. Moze jednak wpadniemy na chwile, jezeli nie bedzie upalu, zeby polazic po ulicach i poogladac domki. A te sa rozne - piekne, stare, uzdrowiskowe, malutkie drewnem obite zadbane pensjonaty i koszmarne nowe hoteliszcza, (pewnie tez i cos nowego ladnego sie znajdzie, ale dzisiaj nie mielismy tego szczescia).

Jakbyscie sie tu wybierali, to moge podac namiary na niezbyt okazaly lokal z pysznymi pielmieni (rowniez w wersji wegetarianskiej).

Edytowane przez Agduś
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak to nikt nie czyta?

Ja czytam. Dzisiaj. Hurtem.

Przez dwa tygodnie wytrząsałam ciało i odbijałam siedzenie na górskich szlakach. Moja rodzina, swoim zwyczajem, zdecydowała, że męczyć ma się koń a nie oni. Idea niezła by była, gdyby nie fakt, że ja cały rok prowadzę siedzący tryb życia, samochodowo- biurkowy, a teraz przyszło mi siedzieć podczas wakacji.

Było, minęło. Znów siedzę przy biurku :rolleyes:

Agduś, napisz prywatny przewodnik, może ktoś (na przykład ja) skorzysta z waszych doświadczeń :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Milo mi, ze mam dwie czytelniczki!

Po dzisiejszym zwiedzaniu cofam wczorajsze slowa. Nie wiem, czy Tallin bardziej podoba mi sie niz Ryga. Sa po prostu zupelnie rozne. Na pewno Ryga wymaga wiecej czasu na zwiedzanie i czuje duzy niedosyt czasu, ale jutro juz trzeba jechac dalej. Po drodze jeszcze ponoc piekny palac na Lotwie i Gora Krzyzy juz na Litwie, a potem szukanie ostatniego lokum. Urlop Andrzeja jest stanowczo za krotki. Po dotychczasowym zwiedzaniu wiem przede wszystkim, czego jeszcze nie widzialam, a co chcialabym zobaczyc.

Pogoda dzisiaj miala litosci i oszczedzila nam upalu. Rano wybralismy sie do Jurmaly, ale bardziej w celu poogladania miasteczka niz plazowania. I tu kolejne zdziwko: kurort, ktory wydawal sie ludny w niedziele, w poniedzialek zaskoczyl nas cisza i spokojem. Na plazy tez nie bylo tloku!!! Wyobrazacie to sobie??? Taz to jakby ktos postawil Sopot 10 km od Warszawy!!! Wprawdzie upalu nie bylo, ale mozna sie bylo spokojnie wykapac (jezeli tylko udawalo sie, ze nie widzi sie glonow i dziwnie rudej wody), tymczasem plaza byla zaludniona tak, jak w Polsce dobry kilometr od wejscia na niá z jakiejkolwiek miejscowosci. Uliczki miasteczka tez byly ciche. Zrobilam oczywiscie jakas niemozliwa ilosc zdjec roznych domow i pensjonatow. Jedne przecudne, wymuskane, dopieszczone, inne lekko zaniedbane, jeszcze inne w stanie daleko posunietego rozkladu.

Zerwalismy sie z plazy, zeby zdazyc na odjazd ostatniego autobusu wycieczkowego po Rydze. Znaczy oczywiscie jezdzi ich bardzo duzo, ale chyba nasz hostel ma jakas umowe z jedna linia. W cenie biletu byla jeszcze przejazdzka stateczkiem po rzece i piwko w knajpie, której w koncu nie znalezlismy (kupon sie zmarnowal, chyba ze go komus jeszcze dam). Po wycieczce autobusowej zabralismy wyglodniale dzieci na pielmieni do znanego juz lokalu, pospacerowalismy po miescie oczywiscie robiac zdjecia, wykorzystalismy bilet na przejazdzke stateczkiem i oczywiscie obfotografowalismy miasto od strony wody. Na koniec dnia uparlam sie, ze musze zrobic zdjecie okropnej golej babie z lusterek, ktora stoi przed pieknym starym budynkiem uniwersyteckim. Babe znalezlismy, ale lokalu z piwem nie.

Wlasnie przed chila przekazalam kupon jakiemus sympatycznemu starszemu facetowi, ktory ogladal tu w kuchni film po rosyjsku rozmawiajac z drugim facetem w tymze jezyku i czyta ksiazke tez napisana po rosyjsku. Wystartowalam wiec do niego usilujac piekna mowa Puszkina wytlumaczyc, dlaczego mu daje ten kupon i co wlasciwie ma z nim zrobic. Kiedy sie juz naprodukowalam, facet wyjasnil, ze wlasciwie to on po rosyjsku nie mowi za dobrze i zaproponowal angielski, niemiecki lub francuski. zawzielam sie, ze wrecze mu ten kupon, wiec baaardzo kulawa angielszczyzna zabralam sie za wyjasnianie. Chyba mi sie to udalo, bo najpierw stwierdzil, ze wie, gdzie ta knajpa, potem zapytal, czy ma mi zaplacic, a w koncu kilka razy podziekowal.

Szkoda, ze nie mozemy zostac w Rydze jeszcze chociaz jeden dzien! Nie bylismy w skansenie, w parku narodowym Gauja, w hali targowej... Troche nam namieszal ten przewczorajszy i wczorajszy upal.

Nie wiem, czy na Litwie uda mi sie dorwac do internetu, wiec pewnie kolejna relacja juz z domu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dooobra, zaraz policzę.

Wróciliśmy wczoraj. W Trokach nie miałam dostępu do internetu, więc mam zaległości w raportowaniu. Tymczasem w domu i zagrodzie sodomia z gomorią pospołu!!!

W domu powstała na skutek rozładowania samochodu. Szybkiego, przypominającego ewakuację, dosyć bezładnego wyrzucenia zawartości samochodu do holu. A zawartość samochodu pod koniec pobytu przypominała jako żywo polski bigos - bogaty w różnorodne i porządnie wymieszane składniki.

W zagrodzie natomiast królują chwasty i komary. Te drugie wykluczają możliwość usunięcia pierwszych. Perz zawiązał i rozsypał nasiona, co zniweczyło moją pracę przy pieleniu - wiosną zacznę od zera i nigdy nie pokonam chwastów. Nawet nie wiem, czy mam jakiekolwiek warzywa. Spod chwastów wystaje tylko fasola tyczna.No cóż - albo wakacje albo ogródek. No chyba, że za rok zapłacę komuś za pielenie pod moją nieobecność... Komary są jakieś zmutowane, latają przez całą dobę, nawet w czasie ulewnego deszczu. Zrobiłam dwa wypady z domu - jeden, żeby sprawdzić, czy mamy pomidory (było sześć), drugi po borówki amerykańskie (te nie zawiodły i jest ich mnóstwo).

 

A teraz krótki raport z ostatnich dni naszego wypadu:

 

Zgodnie z planem z Rygi udaliśmy się w kierunku Wilna. Gdyby nie opinia Polki spotkanej na kempingu w pobliżu kureseere, pewnie po drodze zatrzymalibyśmy się tylko pod Szawlami przy Górze Krzyży. Wysłuchawszy jednak entuzjastycznej relacji ze zwiedzania pałacu w Rundali, postanowiliśmy to cudo obejrzeć nadkładając nieco drogi. Wprawdzie w naszym zielonym przewodniku coś o tym pałacu napisano, ale przecież napisano także o "zamku piratów". Zresztą przewodniki zazwyczaj z równym entuzjazmem piszą o rzeczach godnych uwagi i mniej ciekawych. Takoż gdyby nie owa Polka, nie zajrzelibyśmy w okolice Rundali. A byłby to poważny błąd!

Na zdjęciu w przewodniku widniał całkiem ładny niemały żółto-biały budynek widoczny en face. Nikt jednak nie napisał, że to zdjęcie przedstawia zaledwie jedno skrzydło całego pałacu, który jest zbudowany na planie kwadratu! Szczęka mi opadła po raz pierwszy, kiedy w maleńkiej wiosce zobaczyłam zza pięknych budynków stajen cały pałac. Ni zdążyłam jej podnieść, żeby mogła opaść po raz drugi, kiedy zbliżając się do budynku mogłam ocenić jego wygląd, zdobienia ścian, rozmiary dziedzińca i urodę holu wejściowego. Trochę się pozbierałam w czasie, gdy Andrzej kupował bilety. Polka namawiająca nas na zwiedzenie pałacu wspominała wprawdzie, żeby kupić bilety na "małą rundę", ale nie mogłam obie odpuścić obejrzenia wszystkich udostępnionych pomieszczeń, tym bardziej, że na "małą rundę" nie było biletów rodzinnych, a na dużą były i w sumie kosztowały nas tyle samo, co pojedyncze na małą, więc w razie nudy, mogliśmy bez żalu zawrócić. No i zaczęło się!!! Nie próbuję nawet opisywać tego, co widziałam. Dość napisać, że w pewnym momencie Andrzej kazał mi sprawdzić, czy jeszcze miejsca na karcie w aparacie wystarczy na ogrody. Z trudem udało mi się wyrwać z amoku i rzucić okiem na wyświetlacz - miałam już ponad 190 zdjęć z pałacu, a to jeszcze nie był wcale koniec zwiedzania.

Przy okazji dodam, że ten aparat to był świetny zakup! Bateria wytrzymuje na jednym ładowaniu baaaardzo długo, a jakość zdjęć całkowicie mnie zadowala.

W ogrodach nieco ochłonęłam. Nigdy nie przepadałam za ogrodami francuskimi - owszem, spojrzeć na taki z okna (z góry wygląda bez porównania bardziej interesująco niż z dołu) i wystarczy. No chyba, że ma jakieś niebywałe fontanny, ale tych w Rundali nie było. Do spacerowania zdecydowanie wolę ogrody angielskie.

 

Kolejnym punktem programu była Góra Krzyży. Ta mnie niczym nie zaskoczyła, bo spodziewałam się dokładnie tego, co zobaczyłam. Coby tradycji stało się zadość, kupiliśmy jeden krzyż i po podpisaniu wetknęliśmy pomiędzy inne.

 

Późnawo już było, kiedy po obiedzie zjedzonym naprędce w przysklepowej jadłodajni (wbrew pozorom obiad był smaczny, tradycyjny i niefastfoodowy) dotarliśmy do Troków. Na folderze znalezionym w jakiejś informacji turystycznej w Estonii były adresy i ceny kilku domów oferujących "bed & brekfast". Zawitaliśmy w pierwszym z brzegu (z tych najtańszych). Wolne pokoje były, cena się zgadzała, to i nawet na brak śniadania czy niewyszukany wystrój wnętrz nie narzekaliśmy. Przeca i tak spędzaliśmy tam tylko noce.

Następnego dnia pojechaliśmy autobusem do Wilna. Wcześniej z przewodnikiem w dłoni zakreśliłam na planie miejsca, które koniecznie chciałam zobaczyć, następnie połączyłam je w trasę wędrówki i... konsekwentnie do bólu zrealizowałam program, nie bacząc na zmęczenie. Dzieci były bardzo dzielne i nawet nie marudziły bardzo, kiedy ciągnęłam je do ostatniego na trasie zwiedzania kościoła. Kolejnego dnia pojechaliśmy do Wilna samochodem, bo mieliśmy w planach miejsca nieco bardziej od siebie odległe - trochę na starym mieście, trochę na Zarzeczu i na koniec wieża telewizyjna. Dokładniej opowiem pokazując zdjęcia.

Andrzej od początku alergicznie reagował na wszystko, co zapowiadało sklep z pamiątkami. W Wilnie bardzo mu się to nasiliło...

Na słowo "kotek" też, bo oznaczało zazwyczaj konieczność długiego podziwiania jakiegoś żywego futra, bądź odpierania ataków progenitury domagającej się nabycia kolejnego kotka do mojej kolekcji.

A w Wilnie słowa te cisnęły się nachalnie ze wszystkich stron...

 

 

Rodzina wzywa. Byczymy się dzisiaj konsekwentnie ignorując wszechobecny bałagan. Od jutra ruszam do boju!!!

 

PS Namawiam Andrzeja, żeby się nie golił. Podczas urlopu tradycyjnie zapuszcza brodę, bo mu się nie chce golić. Co roku mu mówię, że wolę go z brodą, ale mnie nie słucha. Może w tym roku się uda...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na razie wszystkie zdjęcia są w tatitopie. Muszę Andrzeja przycisnąć, żeby przerzucił je do domowego kompa. A propos tegoż - właśnie sprawdziliśmy, że obchodzi jakoś na dniach szóste urodziny, co dobitnie świadczy o tym, że stareńki jest i emerytura mu się należy. A to oznacza konieczność nabycia nowego. Stacjonarny czy mamitopek? Oto jest pytanie... Mamitopek byłby MÓJ, mogłabym sobie na sofie w salonie albo w łóżku z nim intymnie bytować, mogłabym go sobie zabrać w teren, na taras... No ale ja też trochę tradycjonalistka jestem i lubię ten monitor...

Na razie mam duuuużo czasu na zastanowienie. Wakacje poważnie nadszarpnęły budżet, Madzi trzeba kupić pianino, biurko też by się zdało, Małgosi biurko z regulowaną wysokością, Weronice jakieś łóżko do kompletu z meblami, meble tarasowe, bo pewnie będą wyprzedaże, że już nie wspomnę o ciągłym urządzaniu domu... Dachy nad tarasem i drewutnią mają powstać przed jesienią. Ciekawe, jak nam się uda to zrobić... Na razie komary uniemożliwiają jakąkolwiek działalność w ogrodzie. Dzisiaj Andrzej poszedł kosić. Nie wiem, jak on to zniósł! Ja usiłowałam wypielić chociaż wrzosowisko - najmniejszy kawałek do pielenia. Myślałam, że oszaleję! Jadły mnie całymi tabunami!!! Horror!!! No ale nie ma dziwne - woda na łąkach stoi nieprzerwanie od wiosny! Wiem, że opryski nie są obojętne dla niczego, ale ja już wolę, żeby nas porządnie spryskali powtarzając to do skutku, bo teraz siedzimy w domu jak w oblężonej twierdzy!

 

A przy okazji, nie wie ktoś, gdzie takie biurko z regulowaną wysokością można nabyć? Wero miała zwykłe w pierwszej klasie i nabawiła się skoliozy (na szczęście szybko się wyprostowała). Madzia ma wyzdajane na bazie ikeowskiego ivara takie z regulacją, ale ono nie zmieści się u Małgo.

 

Mam zamiar pochwalić się zdjęciami i zdać dokładniejszą relację, ale na razie się za to nie zabiorę, bo czasu jakoś brakuje. Najpierw muszę chałupę ogarnąć (wprawdzie zastaliśmy porządek po powrocie, ale bałagan jakoś sam sie zrobił podczas rozpakowywania), ciucha jakiegoś nabyć (znów kasa...) na wesele kuzynki, parę rzeczy załatwić (podręczniki dla Wero zamówić na ten przykład - znów kasa), przygotować dziecka do roku szkolnego i... może wtedy odetchnę. Chociaż mam ambitne plany - Andrzej wygładzi sufit u nas a ja pomaluję go i część ścian, razem wytapetujemy jedną ścianę. Potem malowanie jadalni i kuchni (muszę dopracować koncepcję). Malowanie u Małgo. Paski na ścianie w salonie (wreszcie się odważę). Patchwork na łóżko Magdy i takież poszewki na poduszki. To mogę zrobić sama.

 

Jutro czeka nas pracowity dzień - wyjazd do Krakowa na zakupy wszelakie (od ciucha poprzez prezent po baterię wannową, że o meblach do pooglądania nie wspomnę). Pewnie wrócimy późno. Bateri rozwaliła Wero tuż przed wyjazdem. Była wkurzona na mnie, bo coś jej kazałam zrobić. Musiałam nabrać wody do wiadra, więc pewnie było to umycie podłogi (wredna macocha ze mnie!). Pognała na górę, jakby ją furie goniły, i pewnie rąbnęła baterię ze wściekłością. Bateria tego nie zniosła, coś w niej pękło i zamieniła się w fontannę. Młoda, zamiast zawołać z góry, żebym zakręciła zawór, zaczęła mnie wołać na pomoc. Zanim weszłam, oceniłam sytuację i pognałam do pomgosp, gdzie jest zawór, łazienka pływała. Na to wszystko przyjechała moja kumpela z facetem i synkiem - wpadli na kilka dni. Facet zaczął pobyt u nas od bezskutecznych prób naprawienia baterii bądź zatkania dziury tak, żebym mogła włączyć wodę w domu. Był gotów wymienić baterię na inną, ale nie mogłam żadnej znaleźć (chociaż wiedziałam, że gdzieś jakaś jest). W końcu poczekaliśmy o suchych pyskach (jak ugotować obiad bez wody?) na Andrzeja, który znalazł baterię. Po obiedzie Gabi pogoniła faceta do koszenia trawy, posprzątała mi kuchnię i mogłyśmy sobie pogadać...

 

A! Nie pochwaliłam się! Udało mi się namówić ślubnego na radykalną zmianę wizerunku! Za darmo się nie poddał...

 

I żeby nie było, że nie dokończyłam:

Ostatniego dnia zwiedzaliśmy Troki. Daaawno temu zobaczyłam na jakimś zdjęciu zamek na wyspie i postanowiłam, że muszę go kiedyś zobaczyć. No i zobaczyłam! Oczywiście zamek jest odbudowany z ruin (w ogóle odbudowują po odzyskaniu niepodległości wszystko, co się da w całym Pribałtyku), ale nie zmienia to faktu, że wygląda pięknie. Mieliśmy pecha, bo trafiliśmy tam w dniu jakiegoś koncertu, na dziedzińcu dolnego zamku rozstawiono scenę, rozwieszono banery reklamowe i trwały próby. Mimo wszystko z przyjemnością zwiedziłam zamek, obeszłam go wokół i nawet opłynęłam. Daliśmy się naciągnąć dzieciom na rowery wodne w kształcie delfinków.

Podpłynęliśmy do pałacu Tyszkiewiczów, który, przynajmniej z zewnątrz, jest pięknie odrestaurowany.

Ciekawa ekspozycja w zamku, co charakterystyczne, była opisana tylko po litewsku i angielsku. W niektórych (nielicznych) komnatach, na stojaczkach wstydliwie ukrytych przy wejściach, można było znaleźć zalaminowaną informację wydrukowaną na jednej kartce A4 po polsku i nawet po rosyjsku. Ja dużo jestem w stanie zrozumieć, mogę się pogodzić z faktem, że Litwini w historii polsko-litewskich kontaktów widzą powody do niechęci czy nienawiści do nas, a właściwie to do naszych przodków, a jeszcze właściwiej to do tych spośród nich, którzy o czymś decydowali bądź też kontaktowali się z ich przodkami na co dzień i byli niefajni. Ale wielu rzeczy dzisiejszych pojąć nie mogę. Próbowałam myśleć per analogiam: Czy to nie jest tak, jakbyśmy my na ten przykład warczeli na każdego Niemca śmiejącego zwiedzać Polskę? Jakbyśmy zbiorowo i programowo nie znali języka niemieckiego, rosyjskiego (innych też by się pewnie można było czepić)? Jakbyśmy w miejscach odwiedzanych głównie przez Niemców nie mieli niemieckiego menu, niemieckojęzycznych przewodników, opisów? A może nie mamy (kurczę, nie sprawdzałam na ten przykład w Gdańsku, czy nadmorskich kurortach, które Niemcy odwiedzają)? Nie sprawdzałam, ale mogę się założyć, że zakopiańscy gazdowie, którzy "Nowym Ruskim" za ciężkie pieniądze wynajmują luksusowe kwatery, sprzedają oscypki, podają obiady czy grają do kotleta, przypomnieli sobie błyskawicznie znajomość niedawno wrażego języka i bez wybrzydzania gadają po rosyjsku i to lepiej niż na obowiązkowej maturze z tegoż przedmiotu. No ludzie! Przecież czysta ekonomia, zdrowe podejście bo własnego biznesu nakazują, by w miejscu, w którym Polacy to lekko licząc 50% turystów, zatrudnić ekspedientów, kelnerów czy recepcjonistów, którzy nie tylko dogadają się po polsku, ale i nie będą przy tym patrzyli na klientów jak na wrogów najgorszych!

No nie, żeby było aż tak źle. Kelnerzy, być może licząc na napiwek (który zawsze zresztą dostawali) a byc może dlatego, że po prostu nie mieli uprzedzeń, zazwyczaj rozumieli po polsku i nawet więcej lub mniej mówili. W handlu bywało różnie - na straganach ogromna chęć porozumienia się w dowolnym języku, byle klienta przyciągnąć. W sklepach już nie zawsze. W pewnej dosyć drogiej galerii bursztynu, szumnie nazwanej "muzeum" na ten przykład ekspedientki (młode dziewczyny) wydały się od progu niezbyt życzliwe (nie żeby coś konkretnego, ale ja mam jakiś dodatkowy zmysł, który mnie nie zawodzi). Może nie wyglądaliśmy na ludzi, których stać na coś w TAKIM sklepie? No ale chwilę później weszła Polka, którą zainteresował jakiś naszyjnik. Oglądała go, dopytywała się o cenę, jakieś szczegóły, możliwość skompletowania pasujących kolczyków, bransoletki... Zadawała pytania po polsku (pewnie znała rosyjski, sądząc po jej wieku, ale Litwini jakoś też za tym językiem nie przepadają, a młodzi go po prostu nie znają). Ekspedientka bez wątpienia ją rozumiała, bo na każde pytanie odpowiadała natychmiast i na temat... po angielsku. Polka najwyraźniej angielskiego ni w ząb... No i tak sobie rozmawiały. Dziewczyna, jakby nie chciała sprzedać tej biżuterii, nie wykonała najmniejszej próby odpowiedzenia choćby jednym słowem po polsku. Widać było po jej minie, że to nie niemożność a niechęć do klientki, języka, sytuacji... Nie wiem, czym się to skończyło. Miałam zamiar spróbować tłumaczyć (no na tyle to ja rozumiałam), ale wszedł mąż Polki i zajął się tym. Może udało im się zostawić w galerii niemałą kasę (tanich precjozów tam nie widziałam) wbrew woli ekspedientki...

A sympatyczne inaczej panie w salach muzealnych na zamku szprechały ze sobą po... rosyjsku!

W ogóle z tymi językami to cyrki były, że hej! No ale to już na kolejną dłuższą opowieść... Panie pilnujące ekspozycji w różnych muzeach też.

Edytowane przez Agduś
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po godzinie pedałowania na rowerkach wodnych dojrzeliśmy do obiadu. Po drodze oglądaliśmy charakterystyczne domy karaimskie i kenesę - ich czynną świątynię. Andrzej po raz drugi tego dnia pognał do bankomatu (odwiedziłyśmy sklepy z pamiątkami). Wybraliśmy restaurację serwującą kuchnię karaimską (być i nie spróbować?). Warto było! Naprawdę smaczne jedzonko! I niedrogie wcale! Oczywiście te najbardziej tradycyjne potrawy są nie dla mnie, bo podstawowym ich składnikiem jest mięso (często baranina), ale wprowadzili też (a może i mieli w tradycji) wersje bezmięsne z warzywami lub twarogiem. Andrzej skusił się na rosół z baranimi kołdunami. Oczywiście wyłożyłam mu znaną z opowieści mojego ojca zasadę, że kołdunów pod żadnym pozorem nie wolno kroić - należy całego wziąć do ust i rozgryźć, żeby cieszyć się pełnią jego smaku rozpływającego się po języku (ojciec tak o tym opowiadał, że każdy dostawał ślinotoku - nawet ja, chociaż jego kołdunów nie lubiłam, bo zawierały mnóstwo majeranku, którego nie znoszę). Na drugie (albo jedyne) zamówiliśmy kybyny z różnym nadzieniem (też mięsem baranim). Wbrew teoriom mojego ojca, który twierdził, że baraninę trzeba koniecznie traktować dużą ilością majeranku, Andrzej powiedział, że nie czuł tej przyprawy.

Na deser była niewielka, ale bardzo ciekawa ekspozycja w muzeum Karaimów. Małgo nawet z własnej woli poszła ją oglądnąć drugi raz (wcześniej była z Andrzejem, kiedy czekaliśmy na podanie jedzenia w knajpce naprzeciwko muzeum).

Po południu ruszyliśmy w stronę Druskiennik. Wprawdzie wiedziałam, że samo uzdrowisko jest ładne i godne zwiedzenia, ale zlitowaliśmy się nad dziećmi i głównym punktem programu wieczornego miał być AquaPark. Pierwsze niemiłe zdziwko chapło nas, kiedy okazało się, że parking przy tym przybytku jest płatny! No przesada, moim skromnym zdaniem! Przy krakowskim jest wielki parking, darmowy i bez zastrzeżenia, że tylko dla klientów (płatny strzeżony też jest jako opcja). No ale cóż było robić? Dziecka aż się gotowały, żeby wreszcie wejść.

Ceny nas nie zaskoczyły - nie są to chyba nigdzie tanie rozrywki.

Za to same baseny... no nie było źle, ale po entuzjastycznych opiniach i opisach nastawiałam się na coś niezwykłego. Trochę się zawiodłam. Baseny, jak baseny, myślałam, że będą większe i z większą liczbą atrakcji. Owszem - rwąca rzeka bardzo fajna, bo znacznie dłuższa niż w Krakowie czy pod Berlinem. W dodatku wielkie koła dmuchane, w których można było się kręcić po niej albo falować na "morzu", jeżeli udało się dorwać wolne. Rozkoszy falowania nie zaznałam, bo Małgo nie chciała, a potem, kiedy poszłam tam sama, nie trafiałam na czas, kiedy fale były włączone. Jakąś atrakcją było na pewno przepływanie do basenu zewnętrznego. Wero i Madzia szalały na zjeżdżalniach. Jest ich bodajże sześć i ponoć ciekawe (nie gustuję). Do tego ze dwa jaccuzi, jeden mały basenik z zimną wodą, place zabaw dla dzieci (wodny i suchy). Podobało mi się to, że można na nich zostawiać dziecko "pod fachową opieką" i to bezpłatnie (na godzinę, chyba wtedy, kiedy rodzice wykupią bilet do saun). No właśnie - może te sauny są takie superowe... Nie wybraliśmy się, bo dla Małgo te place zabaw były zbyt dziecinne, a samej jej nie zostawimy przecież w dużych basenach. W sumie nie było źle, nie żebym narzekała. Chyba po prostu niepotrzebnie spodziewałam się, że coś mnie zaskoczy.

W pierwszej wersji planu obejmującego wizytę w Druskiennikach, który pojawił się ze dwa dni przed jego realizacją, jak zresztą wiele naszych tegorocznych wakacyjnych planów, mieliśmy po basenach jechać do Polski i szukać noclegu w jakimkolwiek przydrożnym motelu. Jednak jeszcze w Trokach znalazłam folder z druskiennickiego kempingu, który oferował noclegi w domkach i... wigwamach. Rozstawianie namiotu wieczorem i zwijanie go rano przed długą drogą do domu odpadało, ale jakby tak domek albo wigwam...

Podjechaliśmy. Miły chłopak z recepcji, wolny od uprzedzeń, bo mówiący po polsku, zapodał, że na jedną noc ma wolny wigwam z czterema łóżkami. Łóżka okazały się zestawialne, więc nie wybrzydzaliśmy. Szybką kolację zjedliśmy na ławeczce i wtedy okazało się, że tam sa komary. A wigwam, jak to wigwam, szczelny nie jest! Zastanawiałam się mocno, jak się w nim śpi podczas deszczu, bo przeca przez ten otwór na górze musi padać do środka! Deszczu na tę noc nie zapowiadali, ale te komary!!! Pognałam kurcgalopkiem do miłego recepcjonisty, ale okazało się, że wszystkie domki (właściwie to ogromne przyczepy campingowe bez kółek) są zajęte. Cóż było robić? Postanowiliśmy spróbować. Gdyby nas komary zjadały żywcem, zawsze można po prostu się spakowac i jechać na noc. No i nie wiem, jak to się stało, ale przez całą noc nie usłyszałam żadnego komara! A przecież wieczorem były w wigwamie. Za to burze słyszałam z oddali i nie mogłam zasnąć czekając, kiedy deszcz zacznie padać do środka. Nie zaczął. Burze były dla nas łaskawe tym razem i ominęły Druskienniki (nie wiem, czy to nie były te, które szalały na Podlasiu).

Rano sprawnie spakowaliśmy śpiwory i ruszyliśmy do domu. Dziewczyny nie mogły się doczekać spotkania ze zwierzątkami. Całą drogę zastanawiały się, czy Mały-Rudy bardzo urósł.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...