Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Od kwietnia do ... zimy (jesieni?) - co Wy na to?


Agduś

Recommended Posts

Wuśka, cieszę się, że doceniasz.

 

Na ścianach jest tynk - gres. Takie małe nibykamyczki zatopione w żywicy. Śmierdzi niestety przy nakładaniu. Za to można wybrać sobie kolory i ich proporcje zupełnie dowolnie, a w sklepie wymieszają wedle uznania klienta. Mamy taki jeno szary na cokole domu, bo zazwyczaj stosuje się go na zewnątrz. Bardzo łatwo się nim tynkuje - sama radość normalnie! Trzeba tylko pilnować, żeby nie kłaść zbyt cienko, bo ściana prześwituje potem. Ale to naprawdę pikuś. Muszelki wklejałam napełniając je tym samym tynkiem i wciskając w już położony na ścianie.

 

Na podłodze będzie przeźroczysta żywica. Ponoć trwałe to jest niebywale. Zatopimy w niej piasek, muszelki, rozgwiazdy, drobne kamyczki i morszczyn (jeżeli znajdziemy). Andrzej kiedyś wyliczył, że sama żywica będzie kosztowała z pięć stówek http://www.bandyci.org/img/smilie10.gif, no ale tak ma być, to i będzie. Technologii kładzenia (rozlewania?) też żywicy nie znam, ale zna ją mój brat. I to praktycznie, bo Andrzej teoretycznie tylko. I brat ma jakieś specjalne wałki, więc nie trzeba będzie ich kupować. I mam nadzieję, że pomoże, więc powinno wyjść jak trza.

 

 

Za moich końskich czasów to było doooobrze! W Opolu był Ludowy Klub Jeździecki. Jazdy kosztowały grosze w porównaniu z obecnymi cenami. Klub miał rekreację i sport. Rekreacja dysponowała kilkunastoma końmi całkiem porządnymi, sport miał ich trochę mniej, ale też niemało. W ramach rekreacji prowadzono szkółki, doszkalania i jazdy klubowe. Szkółka była najdroższa, ale tę zafundowała mi mama. Doszkalanie kosztowało 200 zł za godzinę jazdy, a jazda klubowa tylko 50, no ale to były stare pieniądze. Po szkółce był egzamin (prawdziwy, wcale nie dla picu, teoria i praktyka). Doszkalanie trwało póki się nie dostało do klubu. Na zaszczyt bycia klubowiczem trzeba było sobie solidnie zapracować - obrządek w stajni (i to nie tylko u swojego konia), wielkie porządki wiosenne i każde inne, obsługa imprez typu zawody i różne oprowadzanki okolicznościowe - no naprawdę trzeba było się wykazać, żadnego migania się od pracy fizycznej nie tolerowano. Kiedy się już pokazało z najlepszej strony, dostawało się kartę zgłoszenia do klubu. I wiecie co? Ja zasuwałam tam jak mały traktorek i robiłam to z dziką radością! Przewalałam widłami obornik, szorowałam stajnię wiosną i kiedy konie złapały grzybicę (była wielka akcja mycia wszystkiego niemal szczoteczkami do paznokci), malowałam farbą olejną, szorowałam bryczkę przed pochodem pierwszomajowym (dostałam w zamian honorowane przez szkołę zaświadczenie, że reprezentowałam klub na pochodzie!), myłam okna na ujeżdżalni itp. Czyszczenie koni, które z jakiegoś powodu nie chodziły (choroba, kontuzja) było już tylko przyjemnością. Przez myśl mi nie przemknęło, że ja przecież płacę, więc powinnam tylko wymagać. Pan Janusz powtarzał, że miłość do konia wyraża się nie słowami a czynami i pokazywał widły. A ja się z nim zgadzałam. Kiedy już było się w klubie, wcale nie oznaczało to błogiej laby - kto podpadł instruktorowi, ten nie dostawał konia na jazdę. Jakoś tak się dziwnie składało, że zawsze dla takiego delikwenta brakowało konia. Albo zostawał taki, który np. po chorobie lub kontuzji miał tylko stępować przez godzinę. Wiem, bo podpadłam raz za to, że przed maturą nie pojawiałam się w stajni przez miesiąc. Potem ze dwa musiałam to odrabiać - przychodziłam dwa razy w tygodniu, łapałam widły, miotłę i... po pracy wracałam do domu. I nie protestowałam. Po jakimś czasie dostałam kobyłę, której wiele osób się bało. Ja, przyznam szczerze, też. Na szczęście jakoś się dogadałyśmy i po niedługim czasie byla moją ulubienicą. Kiedy zaczęłam studia, przestałam płacić za jazdy - fundował nam je AKJ. Jako że niewiele osób z AKJ poważnie traktowało same jazdy (raczej chodziło im o tradycję, że koniarz i student to lubi fajne imprezy, mocno zakrapiane), nigdy nie było problemu z tym, żeby pojeździć sobie. Jazdy prowadził inny instruktor, ten chętnie wyjeżdżał w tereny - było super! Kiedy AKJ przestał płacić nam za jazdy, mnie ten problem nie dotyczył, bo byłam już instruktorką i w zamian za prowadzenie jazd sama mogłam jeździć za darmo. Wtedy jednak w klubie popsuło się już trochę. Odszedł pan Janusz, jazdy prowadziło wielu instruktorów pracujących na takich zasadach jak ja. W efekcie, kiedy ktoś podpadł u jednego, szedł na jazdę do innego. Dzieciaki już nie były chętne do pracy w klubie. Najpierw miałam szkółkę, potem doszkalanie. Starałam się prowadzić to wszystko "po bożemu", czyli wedle zasad, które mnie wprowadziły do klubu. Miałam swoją grupkę ludzi, którym to odpowiadalo - chyba uwierzyli, że miłość do konia wyraża się podrzucając obornik, a nie egzaltując się przed boksem. Wtedy były już pierwsze konie w pensjonacie, a klub przeszedł na własny rozrachunek i musiał właścicielowi obiektu (stajnie, hala, padok, hipodrom) płacić za wynajem. Klub wyprzedawał konie - wiele zostało u nas w pensjonacie. Coraz częściej po stajni snuły się dzieciaki, którym z powodu posiadania własnego konia sodówka uderzała do głów. Niektóre z nich perfidnie otaczały się świtą innych dzieci, którym w zamian za zrobienie obrządku u ich konia pozwalały postępować przed i po jeździe. Była zwłaszcza taka jedna dziewusia, na którą miałam uczulenie - dzieciaki czyściły jej i siodłały konia, robiły obrządek, zwijały bandaże - no full serwis! Coraz trudniej było zostawić po swojej jeździe czysta stajnie, bo dzieci zwijały się zaraz po rozsiodłaniu koni - wszystkie spieszyły się na autobus, albo rodzice po nie przyjeżdżali. Na szczęście wtedy właśnie trafiły mi się jazdy niedzielne - dla klubowej elity - dwugodzinne tereny! No i ludzie przychodzili porządni, głównie starsi, a kiedy trafiał się ktoś, kto nie chciał potem posprzątać, to szybciutko zaczynało dla niego brakować konia.

Teraz niby jest coraz więcej miejsc z końmi, ale coraz trudniej znaleźć fajne do pojeżdżenia. W niektórych jest tylko pensjonat. W innych nie ma hali, a to podstawa, żeby można było regularnie jeździć. W innych to, co dawniej zwało się sekcją rekreacji, traktowane jest po macoszemu - nie ma regularnych jazd, szkółek z prawdziwego zdarzenia. Można przyjechać, zapłacić, ale za każdym razem trafia się na innego instruktora (albo p.o. instruktora z nadania właściciela "klubu"). No i konie czasem nieujeżdżone porządnie, nieprzygotowane do nauczania na nich jazdy, sprzęt w rozsypce... Widziałam miejsca, w których dzieci "uczyły" jeździć popędzając na lonży kulejącego konia, na którym siedziała kobieta i za skarby nie mogła nauczyć się anglezować. Nic dziwnego - każde strzemię miało inną długość.

Jesienią byliśmy w miejscu, które bardzo nam się spodobało. Hali wprawdzie nie mają, daleko do nich, ale jest tam szacunek do klienta (dziewczyna, która uczyła Małgosię NAPRAWDĘ starała się ją nauczyć czegoś), jest troska o konie, jest atmosfera. Co najważniejsze, mają zamiar przenieść się do Niepołomic i zbudować tu halę. Mają już grunt, prijekt i pozwolenie na budowę. Oby im się udało!

Ale się rozpisałam...

 

Depsia, ja jeszcze o wyborze uczelni nie myślę. Na razie pierworodna porzuciła, ugruntowany zdało by się, plan pójścia do LO plastycznego z internatem. A już się zaczynałam cieszyć... No ale bałam się też, że zbyt często będę musiała tam jeździć na wezwanie... Teraz jest na tapecie plastyczniak w Krakowie i codzienne dojazdy. Ciekawe, ile razy jeszcze jej się zmieni... Kierunek studiów na razie wciąż ten sam - konserwacja zabytków.

A plan bogatego zamążpójścia też mamy - Młoda bardzo na to liczy. Ja w sumie też, bo jakoś jej nie widzę ciężko pracującej na chleb powszedni. Ani ciężko, ani pracującej, ani zbyt powszedni! Ma być lekko, przyjemnie i bogato!

Edytowane przez Agduś
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 18,4k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • Agduś

    6399

  • braza

    3720

  • wu

    1845

  • DPS

    1552

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

, bo jakoś jej nie widzę ciężko pracującej na chleb powszedni. Ani ciężko, ani pracującej, ani zbyt powszedni! Ma być lekko, przyjemnie i bogato!

oj to to właśnie......

 

 

A co do koni, nie znam u nas srodowiska. Ja jeżdziłam w AKJ ale dawno się spaliły tam stajnie i nic nie ma. Potem jeździłam zawsze na obozach, wczasach.

Chyba zacznę dzwonić i pytać o rekreację ze szkółką.

A hala to marzenie. w okolicy jest jedna ale właśnie tam zlikwidowali rekreację. Został klub ale co to teraz znaczy?

 

A żywica mieła być też u nas. Korek zalany zywicą . na razie jest korek z połozonym na wierzchu linoleum :( Po pierwsze i najważniejsze, nikt mi nie chciał sprzedać żywicy w ilości na małą łazienkę. Po drugie trudno ustrzelić przezroczystą. Jak będziesz robić, to może pójdę za tobą???

Edytowane przez EZS
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Muszę wreszcie zadzwonić do brachola, on siedzi w temacie, więc będzie wiedział. A to linoleum na wierzchu to masz prawdziwe czy pcv? My mamy na podłogach prawdziwe, drogie było jak czort, ale się na nim zawiodłam. W pokojach się jeszcze nawet spisuje, chociaż pierworodna tak zapuściła podłogę, że się plamy wżarły i są nie do wyczyszczenia. W innych pokojach dziecinnych jest ok. W pracowni się porysowało od kółek fotela (miało być odporne na zarysowania), w wiatrołapie wygląda okropnie, w holu trochę lepiej, ale też niepięknie. Nie było warte swojej ceny i kłopotów z położeniem. Gdybym wiedziała, to mielibyśmy żywicę przynajmniej na dole.

 

U nas jest jeden klub z halą. Parę lat temu nie mieli rekreacji w ogóle. Sport, ale nie wiem, czy na koniach klubowych (klub jest prywatną własnością) czy na prywatnych w pensjonacie. Mają też hipoterapię. Teraz są jazdy dla ludzi z zewnątrz, ale z tego, co koleżanka opowiadała, żadna rewelacja - czysta komercja, byle zarobić, a i to niezbyt chętnie. Jakoś mnie tam nie ciągnie. Pamiętam atmosferę najlepszych lat w naszym klubie i czegoś takiego szukam. No i żeby konie w rekreacji były jakieś sensowne, bo u nas posprzedawali te lepsze, które ktoś chciał kupić i zostały same muły. Nie było już na czym jeździć (ale to już nie za moich czasów).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Linoleum mam PCV, najtanższe, jakie było w sklepie w kolorze korka, bo miało być na chwilę. Chwila trwa już 3 lata i pewnie potrwa jeszcze. Ale nie lubię go, bo się na nim fale robią. Problem z żywicą jest taki, że my, żeby zatopić w niej korek potrzebujemy całkiem pokaźną warstwę a to jest pioruńsko drogie. Ta zywica jest w wersji do malowania na cienko (odpada) i w wersji warstwy wylanej ale tu trafiałam tylko na kolorowe, typowo przemysłowe. A ja chciałam przezroczyste. Taką, jak chciałam dysponują niektóre firmy i fajnie, ale ceny u nich zabijają a poza tym NIKOGO nie interesowała powierzchnia 10 m2. Jeden z łaski mi obiecał, że jak bedzie gdzieś robił, to mi z beczki odleje, przez rok dzwoniłam to nie miał zleceń akurat na przezroczystą i przestałam...
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mój małż nagabywany wieczorem stwierdził, że w Krakowie są dwa sklepy sprzedające żywicę w pięciolitrowych puszkach. Kiedy pytał kilka lat temu, mieli też przeźroczystą. Może dzisiaj do nich zadzwoni. Jedna firma nazywa się Sika, ma w Krakowie fabrykę i sklep, drugi sklep miał kiedyś tańszą żywicę niż Sika.

Wiem, że dużo potrzebujemy tej żywicy, bo 5 mm to minimum.

 

A z innej beczki, to po wczorajszej rozmowie zaczęłam się zastanawiać, z czego to wynika. Znaczy podejście naszych dzieci do życie i osiągania w nim czegokolwiek. Kiedy ja chciałam uzyskać od mamy zgodę na coś i spodziewałam się, że nie będzie to łatwe, zaczynałam strategicznie od wysprzątania mieszkania na błysk (łącznie z wyrzuceniem śmieci i wyszorowaniem kosza). Jeżeli akurat "rzucili" do samu jajka, śmietanę albo inne deficytowe towary, obracałam ze dwa razy w kolejce i przynosiłam do domu w triumfie 10 jajek i dwie śmietany. Z takim zapleczem zaczynałam negocjacje. Moja pierworodna zaś siada za stołem w jadalni i spokojnie obserwując jak przygotowuję obiad lub sprzątam kuchnię zaczyna od przedstawienia swojej prośby. Jeżeli się nie zgadzam, zaczyna marudzenie, ciskanie się, złoszczenie, wymówki, pretensje itp. Kiedy już uda jej się doprowadzić mnie do białej gorączki i wywalam ją poza zasięg moich ciosów, które niechybnie za chwilę by się posypały na rudy łeb, trzaska drzwiami swojego zabałaganionego pokoju wciąż wyrzucając z siebie kaskady słów, z których każde jest obraźliwe i wkurzające. Powtarza się to z monotonną regularnością. Niby jej zależy, ale przecież jeszcze nigdy niczego w ten sposób nie uzyskała, więc powinna wreszcie dojść do wniosku, że to się nie opłaca. A jednak nie stać jej na inne metody. Że niedomyślna jest? Nie. Zresztą sama jej podsunęłam mój sposób rozpoczynania negocjacji. A może jej nie zależy tak bardzo? Czy naszym dzieciom na czymkolwiek zależy na tyle, żeby podjęły jakiś większy wysiłek coby cel osiągnąć?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ja mam nadzieje, że to jednak kwestia wieku. Zuza ma 14 lat. Czyli to jest dopiero nasza 7 klasa. Co ja robiłam w 7 klasie? W sumie sama nic. Chodziłam na pianino, ale bez entuzjazmu, dopiero jak w liceum zmieniłam na gitarę, to było fajniej. Chodziłam na balet - ale to był wymysł mojej mamy. Na angielski - obowiązek. Sama z siebie to latałam po osiedlu z koleżankami. Dopiero w liceum zaczęłam sobie sama organizować czas i to tak, jak lubiłam. Więc może to jeszcze nie ten wiek?????

A co do postępowania to twoja chociaż marudzi i krzyczy (czyli choleryczka jest) a moja nie - to nie. Nie kupię - to nie. Nie wyjdzie - to nie,poczyta sobie książkę. Ostatnia rzecz na jakiej jej bardzo zależało, czyli Simsy, spowodowała nieziemską aktywność mojego dziecka - aż 3 razy WSPOMNIAŁA, że by sobie je kopiła i czy zamówię. Może charakter taki? A może za dużo ma i niczego jej się nie chce chcieć?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja wiem, zabrzmi staroświecko, ale to chyba wina mediów i "postępu".

Nam wpajano inne zupełnie rzeczy i inny model osobowości! Największą zaletą, powszechnie szanowaną i wpajaną cechą była skromność i pracowitość, pchanie się na świecznik i domaganie się czegokolwiek było nie do pomyślenia - dla wszystkich.

Teraz nagle zrobiło sie zupełnie odwrotnie.

Trzeba być przebojowym, wszystkiego się głośno domagać i walczyć o to, nazywa się to "prawami dziecka" i "bronieniem swoich przekonań".

Ile razy same, nasłuchawszy się powalonych psychologów w tvn czy radiu zet, szłyśmy do szkoły bronić słusznych praw dziecka?

Ile razy broniłyśmy uciśnionego dziecka przed wredną panią czy panem?

No to teraz mamy, cośmy chciały, same je tego nauczyłyśmy.

Kiedy ja byłam dzieckiem, nie istniała opcja "nauczyciel się myli,/ jest złośliwy, /niedouczony".

Cokolwiek sie działo, kazano mi sie dobrze uczyć i tak się zachowywać, aby nauczyciele byli ze mnie zadowoleni. Jeśli nie są zadowoleni - to moja wina.

Jeśli moja wina - nie ma wyjścia na podwórko, nie mówiąc o wielu innych przykrościach w domu.

Teraz???

Haha, teraz to nauczyciel nie ma żadnych narzędzi w walce o wychowanie uczniów.

A matki nauczyły się, że to, czego chce ich dziecko, jest najważniejsze...

Nie obraźcie się, to nie ma być kamyk wrzucony w Wasz ogródek, ja w sobie obserwowałam to samo, kiedy moi do szkoły chodzili.

Wiele pracy i samozaparcia mnie kosztowała zmiana takiego podejścia, udało się dopiero w liceum, kiedy w końcu zdobyłam się na wprowadzenie głośno i nieodwołalnie znanego regulaminu o nauczycielu, który ma ZAWSZE rację, a jeśli nie ma jej, to patrz punkt pierwszy.

Trochę pomogło, ale było trudno.

Teraz czasem widzę pozytywne skutki tego manewru, dają radę chłopaki, ale wciąż jeszcze czasem też im się włącza myślenie jakieś śmieszne, "mamo, ja chcę, ja muszę to mieć, możesz mi dać kasy? Nie ma pracy, nie zarobię..."

No to nie będziesz miał, synek... :evil:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Swoją siódmą i ósmą klasę bardzo miło wspominam. Wprawdzie żadnych zajęć dodatkowych nie miałam (a szkoda - trzeba mnie było chociaż na ten angielski pchać), to jednak były rzeczy, na których mi zależało. A to jakieś wyjście do kina, kupno nowej płyty, spotkanie z koleżankami, pizza w pierwszej i jedynej pizzerii w Opolu, kaseta (czysta ale koniecznie dobrej firmy, bo jakąś super płytę miałam przegrać). Wyciąganie kasy od rodziców odpadało, bo miałam jakieś tam kieszonkowe (raczej marne) i żadnych szans na kase ekstra, więc się oszczędzało. Ciuchy wszyscy mieli takie, jakie akurat "rzucili" do któregoś sklepu. No chyba, że ktoś miał na podorędziu osobę umiejącą szyć. Nie powiem, że nikt nie zwracał na to uwagi, ale nie spędzał mi snu z powiek brak czegoś modnego. Kosmetyków nie używałam i nie czułam takiej potrzeby (a moje dziecię chodzi umalowane - fakt, że delikatnie). Wracając do tych chceń, to problemem była nie tyle kasa (bilety do kina były śmiesznie tanie, a o nowościach płytowych czytało się w "Magazynie Muzycznym" albo w "Non stop" na tyle wcześnie, że się zdążyło odłożyć), co zgoda mamy. O to trzeba było walczyć i zabiegać. Lekcje odrobione, mój pokój posprzątany to było minimum. Kiedy na czymś zależało, trzeba było posprzątać kuchnię i przedpokój, a najlepiej jeszcze też duży pokój. Zdobycze kolejkowe też sie przydawały jako argument albo jakaś dobra ocena złapana w niedalekiej przeszłości. I dopiero wtedy można było pertraktować. A teraz? JA CHCĘ! I tyle! W pokoju bajzel, wszelkie próby narzucenia jakichkolwiek obowiązków poza sprzątaniem własnego pokoju (nierealizowanym) są nieegzekwowalne. Ale "JA CHCĘ! MNIE SIĘ NALEŻY! MAM PRAWO! Dlaczego JA mam to zrobić?!" No żeż w mordę! Kto te dzieci uczy o ich prawach pomijając fakt istnienia również obowiązków??? Kto im wbija do głów, że "im się należy" wszystko za sam fakt, że istnieją? Taż nie ja!!! Szkoła strzela sobie w kolano!

 

A co do nauczycieli, to ja jako stara belfrzyca stosuję zasadę "nauczyciel prawie zawsze ma rację" i jedynie w sytuacjach ewidentnej niesprawiedliwości przyznaję dziecku, że coś było nie tak. Z reguły staram się jakoś wytłumaczyć, dlaczego tak się mogło stać. I zawsze biorę pod uwagę, że poznaję bardzo nieobiektywną wersję wydarzeń.

 

Ewa, mój małż znalazł całe mnóstwo sklepów, w których można tę żywicę kupić. Kilka w Krakowie, jakiś w Chorzowie niezbyt drogi (tam kupuje firma mojego brata), jeden nawet w Łodzi. Zaraz włączy tatitopka, zaloguje się na forumie i metodą "kopiuj-wklej" wrzuci to w kolejnym poście.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Krakfloor ul. Wadowicka 12

odbiór Zakopiańska 2C/4

12 259 15 40

20l+10l (Składnik A i B) – 34 zł N za litr = 41,82/litr (BRUTTO)

 

Jakub MITANA

608 305 000

sklep – ul. Dobrego Pasterza 121, godziny otwarcia 7.00-16.00

opakowania 1 kg 90 zł N – 110,70 zł

4,5 kg 380 zł N – 467,40 zł

 

 

http://www.sto.pl

Tomasz GREGÓŁ

605 165 116

STOPOX 25 kg 30 zł i 34 zł za kg to jest 36,90 i 41,82/kg

Chorzów, ul. Niedźwiedziec

 

WAX Kraków, ul. Pachońskiego 9 http://www.wax.krakow.pl

415 25 66, 420 23 10

Kraków, ul.

SYSTEM 601, opakowania pojemności: 1, 5, 10, 20 kg (1,13-1,14 g/cm3)

1 l. = 1,13 kg,

0,88-0,89 l = 1 kg

37,90 zł brutto za kg, utwardzacz 57,40 zł za kg – 20% (1 kg na 5 kg)

Gruntowanie:

Epidian® 560 - Roztwór niskocząsteczkowej żywicy epoksydowej w rozpuszczalniku organicznym.

Epidian® 6011 - Modyfikowana żywica epoksydowa o niskiej lepkości

Utwardzacz ET - Modyfikowana amina alifatyczna.

Utwardzacz IDA - Modyfikowana dwuamina cykloalifatyczna.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzieki, ostatni raz szukałam 2 lata temu ale może nie umiałam wytłumaczyć, czego mi potrzeba. Łatwiej będzie mając nazwy :)

policzyłam z grubsza i mi wyszlo, że jezeli mam powierzchnię 10 m2 i chcę połozyć min 0,5 cm to tak objętościowo powinnam wylać tej żywicy 50 litrów! Przy średniej 40 zł/litr daje to marne 2 tyś zł....a robocizna? ... Super.

Agduś jak będziecie robić opisz w dzienniku, proszę , może na samą żywicę mi jakoś wystarczy, trzeba by kłaść samemu a nie mam na razie zielonego pojecia , jak.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A co do nauczycieli, to ja jako stara belfrzyca stosuję zasadę "nauczyciel prawie zawsze ma rację" i jedynie w sytuacjach ewidentnej niesprawiedliwości przyznaję dziecku, że coś było nie tak. Z reguły staram się jakoś wytłumaczyć, dlaczego tak się mogło stać. I zawsze biorę pod uwagę, że poznaję bardzo nieobiektywną wersję wydarzeń.

 

.

Ja mówię, że nauczyciele są nieobiektywni i mają swoje humory i antypatie, ale życie też takie jest i potem nie będzie lepiej. Za to nie latam do szkoły i nie załatwiam niczego młodej. Ma sobie radzić sama, no, do pewnej granicy, zapewne, ale na razie nie miałam potrzeby. Za to mój mąż - nauczyciel hi hi. On by najchętniej poszedł i nawtykał wszystkim, którzy sprawiają kłopot jego córeczce... hi hi...

Nie wiem, czy to jest powód tzw tumiwisizmu. Ja przypuszczam, ze moje dziecko nie ma czasu niczego chcieć. Nie nauczyła się. I to nawet nie dlatego, że ja spełniam jej zachcianki. Ale cóż, jedynaczka w rodzinie, jedyna wnuczka, wujo bezdzietny, jakoś tak wszyscy na niej się skupiają. I chyba mamy efekt...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z tego, co wiem, to narzędziem potrzebnym do położenia żywicy jest... grzebień! Chyba jednak poczekam na spotkanie z bratem (ma być w lutym) i zażądam jakiejś wizualizacji tych czynności... Trudno mi sobie wyobrazić, że oni grzebieniem rozprowadzają żywicę na posadzce hipermarketu!

 

 

Moja jedynaczką nie jest. ;) Objawy też ma nieco inne - ona chce, domaga się, tylko nic w zamian od siebie nie daje. Konsekwentnie! Żeby jeszcze dostawała, to bym wiedziała, gdzie tkwi błąd!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak jak zabrakło mi konsekwencji w stosunku do psuki tak i pewnie brakuje tej konsekwencji w stosunku do latorośli no i efekt jest. Momentami pojawia się u mnie syndrom tornada, ale tak jak ono sieję zniszczenie przez krótki czas a później długo się regeneruję. Chociaż zdarza się, że córcia przejawia wyjątkowy talent w kwestii przyspieszenia tej regenracji:yes:

 

Jamles taż od wieków obowiązuje jedyna słuszna zasada: "Nieobecni nie mają racji!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zauważyłam Cię!

 

Ja tam też nie będę wciskała kitu, że taka konsekwentna do bólu zawsze jestem, ale staram się. Efekty żadne. Chyba się nie opłaca...

Widziałam dzisiaj książkę o nastolatkach z psychologiczno - poradnikowej serii "Jak mówić..., żeby..." - świetne książki! Takie sensowne, proste rozwiązania! Przekonujące argumenty! Tylko czemu, do cholery, w życiu nie jest tak łatwo???

 

 

Byłam dzisiaj w dużym mieście, coby sobie paszport zrobić. Poprzedni skończył się był. Wydumałam, że lepiej teraz niż przed wakacjami, bo wtedy będą dzikie tłumy błagające z obłędem w oku, żeby szybciej, bo za dwa tygodnie mają lecieć do Egiptu. No i miałam rację - tłumów teraz nie było. Kto się wybierał na narty do obcych landów, załatwił sprawę jesienią, a o wakacjach jeszcze nikt nie myśli (oprócz mnie - ciągle myślę, czy będzie kasa na wyjazd). Sprawę załatwiłam za drugim podejściem do okienka, wyskoczywszy uprzednio z kwoty 140 zł. Pierwsze nie wyszło, bo się pani nie spodobało moje zdjęcie wygrzebane z szuflady. Sprzed kilku lat zapewne, ale jestem jeszcze do niego podobna. Pani pokazała mi wzorcowe zdjęcie i przerażenie mnie ogarnęło! Otóż zdjęcie do paszportu - ostrzegam - ma być idealnie en face, podobizna gęby musi zajmować prawie całą jego powierzchnię, należy gapić się prosto w obiektyw czyli krótko mówiąc wygląda się jak w liście gończym. Oczywiście w budynku urzędu jest zakład fotograficzny, w którym pozbawiona poczucia humoru dziewczyna odziera po kolei każdego wchodzącego z godności i złudzeń, że wygląda jak człowiek. Mnie w każdym bądź razie odarła. Ustawiła mnie do tego zdjęcia, a ja się zastanawiałam tylko, dlaczego nie mam jeszcze gustownej tabliczki z rzędem cyferek, znanej każdemu z filmów kryminalnych. Z nostalgią popatrzyłam na zdjęcie w starym paszporcie, który został brutalnie podziurkowany. Nie dość, że o dziesięć lat młodsza, to ustawiona ćwierćprofilem wyglądałam na nim jak miss świata w porównaniu z tym koszmarem! Zaniosłam zdjęcie - marzenie chirurga plastycznego do okienka, pani coś tam sobie popisała, a następnie poprosiła mnie o odciski palców. Moje wskazujące jej się nie spodobały (ciekawe czemu), środkowe też, więc stanęło na kciukach. No i tak pierwszy raz w życiu pobrano ode mnie odciski palców! Nie mam jednak śladów fioletowego tuszu na sześciu palcach, bo przykładałam je do takiego sprytnego urządzonka.

 

Wpadłam na moment do domu i zaraz lecę po Małgo. Magdę przywiezie mama koleżanki, która zabrało ją do ortodontki. Dobrze mi! Wozi swoją córkę (najlepszą przyjaciółkę Magdy) i zaproponowała, że Magdę może przy okazji! Dzisiaj mam dzień pięciokursowy, bo jeszcze chór w szkole muzycznej. W czwartki sześć kursów, w piątki siedem... a jutro to już w ogóle będzie porąbany dzień, bo jeszcze przedstawienie w przedszkolu i występ chóru oprócz normalnego angielskiego i astronomii Małgosi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Błagam Cię, przestań wyliczać.

Sama widzisz, że wiele życzeń dzieciowych spełniasz.

Pewnie, że służa ich rozwojowi, ale nie sądzę, żeby słabiej się rozwijały bez astronomii albo karate.

A szczypta zdrowego egoizmu przydałaby Ci się. ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...