Agduś 21.08.2017 17:33 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 21 Sierpnia 2017 Skoro miało być kurcgalopkiem, a nie wyszło, bo się rozpisałam, to od razu druga porcja zdjęć. Po zejściu z wyprażonego w słońcu dachu podeszliśmy do pobliskiego dworca kolejowego. Do starego, niebrzydkiego całkiem, budynku dobudowano nową część. Weszliśmy do środka, bo z doświadczenia wiemy, że dworce bywają bardzo ładne, ale ten nie zachwycał (co nie znaczy, że był brzydki). Główną handlową ulicą miasta Karls Johan gate ruszyliśmy w stronę pałacu królewskiego. Przewodnik nie wymieniał zbyt wielu godnych uwagi obiektów po drodze. Ulica owszem, ładna całkiem, ale bez palpitacji z zachwytu się obeszło. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nie jest tam przesadnie czysto (co nie znaczy wcale, że jakoś okropnie brudno było, po prostu trafiały się jakieś śmieci - w rankingu za innymi skandynawskimi stolicami czy Wiedniem, ale zdecydowanie przed taką Pragą czy Bratysławą na przykład). Szliśmy tak sobie zahaczając to o jakiś placyk z pomnikiem, to o katedrę (zamkniętą tego dnia) i wypatrując ratusza. Minęliśmy budynek parlamentu (taki trójskrzydłowy z barbakanem na środku) i uroczy duży skwer albo mały park z wodą, która zimą chyba jest lodowiskiem. To właśnie tam zrobiłam zdjęcie tych trzech przybytków, które chyba równie często były wykorzystywane we właściwym celu, co fotografowane. Za nim skręciliśmy w stronę fiordu, żeby zobaczyć opisany w przewodniku ratusz - budynek o urodzie lekko dyskusyjnej, acz z pewnością niezwykłej. Przeszliśmy pod krużgankami podziwiając płaskorzeźby przedstawiające sceny z mitologii skandynawskiej (dobrze mieć takie mądre dzieci, które nam opowiadały mity po kolei). Niestety cień tam był i zdjęcia nie wyszły. Za to w samym ratuszu było jasno, więc ochłonąwszy z wrażenia po pierwszej konfrontacji z dziełami na ścianach (jakby estetyka narodowego socjalizmu albo norweski socrealizm czy coś w ten deseń... - czas budowy się zgadza...) zaczęłam robić zdjęcia. Wyczytałam w przewodniku jeszcze, że ratusz ma 50 dzwonów, które odzywają się co godzinę (mieliśmy okazję usłyszeć). Nadszedł czas na... no właśnie nie wiem, jak nazwać ten posiłek w środku dnia, złożony zazwyczaj z jakichś ciastek, który pozwala nam w wakacje przetrwać od śniadania do wieczornego obiadu... na coś do zjedzenia, więc przeszliśmy na drugą stronę ratusza, żeby usiąść na terenie Akershus Festning, czyli twierdzy. Po chwili dyskusji, czy siadamy w słońcu, które przypiekało zupełnie nieskandynawsko, czy w cieniu, w którym było całkiem zimno, wybraliśmy ławkę i podziwiając widoki na Oslofjord (a jakże by inaczej) i słuchając dzwonów ratusza, kontemplowaliśmy posiłek złożony z polskich biszkoptów. Oczywiście następnie pospacerowaliśmy po terenie twierdzy, dostępnym bezpłatnie. Opisywać nie będę - wszystko widać na zdjęciach. [ATTACH=CONFIG]395248[/ATTACH] [ATTACH=CONFIG]395249[/ATTACH] [ATTACH=CONFIG]395250[/ATTACH] [ATTACH=CONFIG]395251[/ATTACH] [ATTACH=CONFIG]395252[/ATTACH] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Moose 21.08.2017 20:06 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 21 Sierpnia 2017 Opis super... ja nie takie Oslo pamiętam... Natomiast załączniki mnie się nie otwierają... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 21.08.2017 21:08 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 21 Sierpnia 2017 No właśnie dlatego nie lubię wklejać zdjęć na forum. Zauważyłam, że jeżeli w jednym poście wrzucam zdjęcia, to zanim opublikuję następny ze zdjęciami, muszę coś napisać u kogoś innego albo poczekać aż ktoś napisze u mnie. A jakie Oslo pamiętasz? Napisz! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 21.08.2017 21:14 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 21 Sierpnia 2017 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Moose 22.08.2017 11:15 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 22 Sierpnia 2017 Stare... jak nie było tylu drapaczy... Tylko, że ja tam byłam 30 lat temu... Dżizas, jestem starsza od węgla... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 22.08.2017 15:35 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 22 Sierpnia 2017 Nasze dzieci pytają nas, jak się jeździło do szkoły na mamutach albo czy mieliśmy swoje dinozaury... Oczywiście opowiadamy im chętnie o tamtych czasach Te biurowce wcale nie są aż takie wysokie, a że powstały w ostatnich latach, nie każdy, kto widział Oslo bez nich, jest rówieśnikiem tyranozaura. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Moose 22.08.2017 16:57 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 22 Sierpnia 2017 Co do tyranozaura to rzeczywiście sporo z niego posiadam... zwłaszcza z tego pierwszego członu... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
feliksm690 22.08.2017 17:08 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 22 Sierpnia 2017 (edytowane) Życże powodzenia i stałych fundamentów ! Dzięki za Twój wkląd Edytowane 6 Września 2017 przez feliksm690 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 25.08.2017 23:39 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 25 Sierpnia 2017 Ale, że co? No dobra, wrzucam wypracowanie o górach z fb i kilka zdjęć, jeżeli wejdą. No i wreszcie góry! Plan, jak zwykle tylko naszkicowany, mówił, że powinniśmy z Oslo pojechać w stronę wybrzeża. Może od razu do Bergen, może z przystankiem nad fiordem po drodze. Tymczasem pogoda pokrzyżowała nam plany, bo w Bergen miało zamiar lać przez kilka najbliższych dni. Prognozy w ogóle nie były optymistyczne, co nas oburzyło, bo przecież my zawsze podczas wakacji mamy pogodę idealną (nawet czasem zbyt idealną, jak trzy lata temu, kiedy nasze przybycie wywołało falę upałów nawet za Kołem Podbiegunowym). No ale oburzenie oburzeniem, a coś trzeba było robić. Spośród miejsc wstępnie wybranych wcześniej i w miarę rozsądnie położonych najlepiej wyglądała prognoza dla parku narodowego Jotunheimen (Jotunheim to jeden z dziewięciu światów w mitologii skandynawskiej zamieszkany przez lodowych olbrzymów). Niewiele myśląc wyruszyliśmy więc w ich stronę. Dość szybko trafiliśmy na pierwsze płatne odcinki dróg. Zgodnie z zapewnieniem miłej pani z informacji przy granicy szwedzko-norweskiej oczekujemy teraz na rachunek. Ciężko było przewidzieć, który fragment drogi może być płatny - czasem bramki z kamerami stały na zwykłych drogach, czasem na dwupasmówkach. Minęliśmy Lillehammer, które wbrew wyobrażeniom leży dość nisko nad poziomem morza i niedługo zaczęliśmy się wspinać pod górę. Widoki były piękne - zalesione góry, szerokie doliny, ogromne jeziora i charakterystyczne domy gdzie niegdzie. Góry były coraz wyższe, roślinność coraz uboższa aż wjechaliśmy do ostatniej miejscowości na naszej trasie. Na pierwszy rzut oka było widać, że Beitostolen to stacja narciarska. Przy drodze stało kilka wielkich jak na te warunki budynków. Niewątpliwie mieściły hotele i sklepy. I wiecie co? Żaden z nich nie był wielką kanciastą bryłą betonu (klient nie patrzy, jak hotel wygląda, byle pokoje były wygodne), żaden nie był eklektycznym potworkiem ze sryliardem okienek, kolumienek, balkoników i wieżyczek (klient lubi oryginalne i piękne budynki), żaden nie był potężnym neobogackim koszmarem rodem z "Dynastii" jak hotele pana G. (klient musi widzieć, że wszystko jest "na bogato", bo wtedy czuje się dowartościowany), a podejrzewam, że w sezonie wszystkie pękały w szwach. Te budynki, choć relatywnie wielkie (w porównaniu z innymi wokół) pasowały do otoczenia - miały elewację z czarnego drewna i skośne dachy, nie były piękne, ale nie raziły. A wokół nich? Coś pięknego - małe i ciut większe domki i domeczki, nie jednakowe, ale utrzymane w jednym stylu - czarne drewno i moja miłość - trawiaste dachy, dzięki którym prawie znikały wśród niskich, pokręconych brzózek, znanych nam z tundry. Jako że była to niedziela, zaskoczył nas widok otwartego sklepu. Skorzystaliśmy z tego, żeby zaopatrzyć się w chleb, masło i mleko, czyli jedyne regularnie kupowane w Norwegii artykuły, bo słusznie spodziewaliśmy się, że wyżej może już nie być żadnego sklepu. Z mlekiem jest pewien problem - oni nie mają mleka UHT, co pod namiotem przy braku lodówki bywa kłopotliwe. Z chlebem jest dziwnie - na ogół jest drogi dla nas (około 13 - 18 zł), ale można kupić jeden rodzaj chleba, który nazywa się kneippbrod i kosztuje 3 - 3,5 zł. Jest dostępny we wszystkich sklepach, ale po południu może go zabraknąć. W tym roku odkryliśmy drugie tanie pieczywo, nazwy nie pamiętam. O ile kneippbrod jest grahamem, o tyle to drugie przypomina wekę. Tym razem trafiła nam się jeszcze gratka w postaci przecenionej (jak się później okazało bardzo smacznej) wielkiej, lekko słodkiej drożdżowej buły z rodzynkami i czymś zielonym (i nie był to ogórek, jak podejrzewały z właściwym sobie optymizmem nasze córki). Po szybkich zakupach ruszyliśmy dalej w stronę wytypowanego wcześniej campingu. Natychmiast wjechaliśmy w prawdziwe wysokie góry. Podobne do Tatr wysokością i gołymi skałami, ale zupełnie inne, większe, przestronniejsze, pełne wody (niemałe jeziora, rzeki i wodospady, a na szczytach śnieg i lodowce), zachwycające... Nie spróbuję ich opisywać. Po drodze nie robiłam zdjęć, bo gdybym zaczęła, kazałabym się zatrzymywać co kilkaset metrów, a musieliśmy dotrzeć do campingu. Minęliśmy dwa jeziora po obu stronach drogi. Oba bardzo duże. W tym miejscu był ostatni na długi czas budynek, parking i informacja o możliwości przepłynięcia dłuższego jeziora Bygdin łodzią. Z mapy wynikało, że nad nim są schroniska albo hotele, do których można dotrzeć na piechotę albo właśnie tą łodzią. Żebyście wiedzieli, co mam na myśli, pisząc, że jezioro jest długie, to dodam, że Bygdin ma 25 km długości i około 200 metrów szerokości. Wypalikowana droga asfaltowa wydawała się kreseczką pomiędzy wysokimi górami po lewej, a niesamowitą przestrzenią pokrytą głazami i zakończoną potężnymi pagórami po prawej. Przy dość gęsto usytuowanych wzdłuż drogi parkingach stały albo były właśnie rozbijane na dziko namioty i parkowały kampery. Miałam nawet ochotę na dziki nocleg, ale w tym bezkrzacznym otoczeniu i tej temperaturze (jednocyfrowej) pewne aspekty bytowania wydały mi się nieco kłopotliwe. Dotarliśmy do campingu i mój zachwyt przeszedł w stan permanentny i absolutny. Fakt, że termometr samochodu wskazywał coraz niższą temperaturę nie miał żadnego znaczenia. Camping był duży, położony nad górską rzeką. Budynki z czarnego drewna miały trawiaste dachy. Mogliśmy korzystać (i korzystaliśmy) z kuchni. Za prysznice, jak na prawie wszystkich w Norwegii, musieliśmy płacić dodatkowo. Wieczorem były jakieś dwa stopnie, co nie zmieniło mojego stosunku do otoczenia. Drugiego dnia wieczorem, po wycieczce w góry, pojechaliśmy z Andrzejem porobić zdjęcia na tej drodze. I te właśnie zdjęcia, trochę achronologicznie wkleję tym razem. Pokażę też zrobione na campingu po przyjeździe. Nie dziwcie się więc, że pogoda na nich tak różna - przyjechaliśmy bardziej w słońcu niż w chmurach, a drugiego dnia zdjęcia robiłam bardziej w chmurach niż w słońcu. Zacznę od campingu, żeby jakieś resztki chronologii zachować. Jezioro na zdjęciu to Vinstre - to krótsze, naprzeciwko Bygdin - z osadą niewielkich domków i jakimś schroniskiem albo hotelem w połowie długości. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
EZS 26.08.2017 07:16 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 ten namiocik to chyba nie wasz?odzywam się, żebyś mogła wklejać a w ogóle to 2 stopnie i namiot!!!!! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Moose 26.08.2017 07:54 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 Widoki jak zwykle piękne ale temperatura mnie powstrzymuje zdecydowanie Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 26.08.2017 19:23 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 Ten malutki nie nas, oczywiście. Rozbity na dziko przy drodze. Nasz widać na jakimś zdjęciu. Jest wielki, można stanąć w przedsionku, w sypialni przy "drzwiach" też. 2 stopnie były na termometrze w samochodzie, kiedy jeździliśmy po tej drodze drugiego dnia wieczorem. W nocy na pewno była dodatnia temperatura, bo byśmy rano widzieli jakieś zamarznięte kałuże. Jak wytrzymać w namiocie? O tym jeszcze napiszę. No to wklejam zdjęcia z tej przejażdżki. Teraz powinny wejść. To są budynki niedaleko Bygdin - tego pierwszego, większego jeziora. Te w stacji narciarskiej były podobnej wielkości, ale czarne. Takie czerwone są charakterystyczne dla Szwecji, tam większość ma taki kolor. W Norwegii jest dużo czarnych, zwłaszcza w górach. Na nizinach domy mieszkalne są jasne, najczęściej żółte albo białe, a budynki gospodarcze czerwone. Ponoć kiedyś taka czerwona farba była najtańsza. Kościoły są prawie zawsze białe (chyba, że drewniane w kolorze drewna), dlatego była bardzo zdziwiona widząc kiedyś czerwony kościół. Osada nad Vinstre - drugim z "dolnych", tym szerszym i krótszym jeziorem. Wypalikowana droga. Jeszcze raz Vinstre. No i najładniejsze zdjęcia mi zostały... Poczekam, aż ktoś się tu odezwie, albo coś u kogoś napiszę. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 26.08.2017 19:38 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 Jak widać, robione podczas jazdy, ale nie mogłam się oprzeć. Tu jeszcze naszego namiotu nie zobaczycie. Za to widać, jak ludzie są poubierani. Nasz szwedzki namiot w całej okazałości. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Moose 26.08.2017 20:19 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 Namiot super ale 7 warstw odzienia nie lubię w lecie... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
EZS 26.08.2017 20:57 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 Ale ta okolica taka jakaś depresyjna. Nie, nie pojadę tam! Mimo, że widoki ładne, ale ja nie lubię takich nostalgicznych klimatów. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
TAR 26.08.2017 21:02 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 widoki piekne, bylam kilka razy w Szwecji ale w zupelnie innych okolicach, same jeziora i lasy i w okresie zazwyczaj majowo-czerwcowym, tam nie bylo ani troche depresyjnie Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 26.08.2017 22:21 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 No bo akurat pochmurno było, kiedy robiłam zdjęcia. W słońcu jest zupełnie inaczej! I wcale nie trzeba siedmiu warstw, wystarczą trzy, ale za to dobre - koszulka termoaktywna, polar albo bluza bawełniana (znaczy polar lepszy, ale nie ja miałam tym razem bluzy) i kurtka nieprzemakalna. Ja w takim zestawie zimą na nartach jeżdżę, wiec i w góry latem wystarcza. Tym razem zabrakło nam przede wszystkim rękawiczek, no i Weronika nie wzięła kurtki porządnej ani ciepłej bluzy.Kurczę, problem jest - napisałam na fb o wycieczce i wrzuciłam zdjęcia... Dowiedziałam się przy okazji, ze tam też jest limit - 42 zdjęcia na raz. Dorzuciłam resztę w kolejnym poście. I jak ja mam teraz wybrać jakieś 10 zdjęć, coby tu wrzucić? Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 26.08.2017 22:34 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Sierpnia 2017 Wbrew pozorom przetrwanie nocy pod namiotem, kiedy na zewnątrz są tylko dwa stopnie wcale nie jest trudne. Podstawą jest gorący prysznic. Wprawdzie czas moczenia się w gorącej wodzie był ograniczony, ale za to temperatura wody całkiem zadowalająca. Po porządnym wyparzeniu się można było nawet całkiem spokojnie dotrzeć do namiotu z mokrymi włosami. Druga ważna sprawa to właściwa piżama, złożona z długich spodni, ciepłych skarpetek (nawet dwóch par), bluzki termicznej i ciepłej bluzy dresowej z kapturem. Jeżeli w tym wszystkim wejdzie się do śpiwora, zaciągnie jego kaptur wokół głowy, ewentualnie przykryje się kocem (właśnie doszłam do wniosku, że mój wiekowy śpiwór już stracił część swoich właściwości, więc musiałam tego koca używać). Całkiem ciepło było. Rano zebraliśmy się szybko, bo prognoza była niepewna, a myśmy planowali wycieczkę w góry. Porządne śniadanie, ciepłe ubrania, przegryzki i woda na drogę i można było wyruszać. Camping jest przy drodze, niedaleko jednego końca długiego jeziora Gjende. Rzeka wypływająca z tego jeziora tworzy malownicze rozlewiska i łączy się tam z mnóstwem strumieni, a później razem płyną do kolejnego jeziora. Na jednym ze zdjeć zrobionych z góry widać te rozlewiska, drogę i schronisko z parkingiem. Przeszliśmy kawałek główną drogą i jeszcze asfaltem boczną drogą w stronę pierwszego schroniska nad jeziorem. Minęliśmy płatny parking na początku, kolejny jest przy schronisku. Stamtąd odpływają stateczki, którymi można dotrzeć do kolejnych schronisk - w połowie długości Gjende i na jego końcu. Nasz szlak skręcał stromo pod górę obok schroniska. W Skandynawii nie ma takich oznaczeń szlaków, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni - żadnych kolorowych pasków, na każdym szlaku innych, żeby nie pobłądzić. Tam są ścieżki, czasem usypane kopce kamieni i tyczki, czasem na tych tyczkach skrzyżowane pomalowane na czerwono deski, a czasem znaki, na każdym szlaku jednakowe - namalowane na kamieniu czerwone T. Trzeba przyznać, że znaki były dość gęsto i tylko na skrzyżowaniach szlaków trzeba było uważać. Zaraz za wejściem na szlak, na dużym kamieniu zobaczyliśmy wyryte życzenia dobrej wycieczki, pod którymi podpisał się minister turystyki. Podziękowaliśmy grzecznie. Podejście było całkiem konkretne, ale tempo marszu (niezbyt szybkie) narzucały nam widoki i konieczność ich utrwalania. Bez trudu zauważyliśmy miejsce, gdzie nasz szlak skręcał w lewo. Wciąż usiłowałam wypatrzyć nasza drogę, bo góra wydawała mi się przerażająco stroma i ździebko niedostępna. Szlak poprowadził nas w niewielką trawiastą dolinkę, a tam... pojawiło się całe stado reniferów! I nie tylko pojawiły się, ale jeszcze przebiegły przez naszą ścieżkę, tam przez chwilę zastanawiały się, czy to jest to miejsce, w którym chcą się paść, doszły do wniosku, że jednak nie i tuż przed nami przebiegły z powrotem. Za każdym razem na końcu stada (całkiem dużego) zostawał jeden zagubiony renifer, który później gonił je z obłędem w oku. Oglądając zdjęcia, zauważyłam, jak doskonale maskują się na tle kamieni. W naturze łatwiej było je zauważyć, bo się ruszały, ale kiedy stoją spokojnie pasąc się, są niemal niewidoczne. Trochę wyżej nadeszło nieuniknione w postaci kawałka szlaku zabezpieczonego łańcuchem. Właściwie to ten odcinek nie był aż tak strasznie trudny i bardziej niż on przestraszyła mnie myśl, że to dopiero początek atrakcji. Wystyrmałam się jakoś, ku uciesze dzieci, które tym bardziej okazywały całkowite lekceważenie dla rzekomych trudności i pomknęły w górę jak kozice. Kawałek wyżej zatrzymaliśmy się u wodopoju nad strumyczkiem, który płynął przy szlaku. Oczywiście wszyscy mieli ochotę spróbować wody spod lodowca (ma specyficzny smak) i nawet roztaczana przeze mnie wizja stada dowcipnych reniferów, które stoją w górze strumienia i sikają do niego po kolei nie powstrzymała nas od tego. Trudności skończyły się na tym jednym odcinku, bo powyżej strumyka weszliśmy na długi grzbiet góry. Przez pewien czas jeszcze przyświecało nam słońce, chowające się coraz częściej za chmurami. Po chwili dzieci z radością i zdziwieniem skonstatowały, że pada na nas śnieg. No może nie taki całkiem zimowy z dużymi płatkami, raczej wielokrotnie roztapiany i zamrażany w formie małych, ale miękkich kuleczek. Padał całkiem wytrwale, ale znikał po zetknięciu się z ziemią. Długo szliśmy połogim grzbietem, wznosząc się powoli ku szczytowi tej góry i podziwiając widoki coraz bardziej zamglone i zachmurzone. Zaczynałam się obawiać nie o to, czy dotrzemy do celu, ale czy zdążymy wrócić zanim się na dobre pogoda schrzani. Celem było miejsce w połowie szlaku prowadzącego do pierwszego schroniska Memurubu (strasznie dziwna nazwa) - tego w połowie długości jeziora (same połowy). Gdybyśmy doszli do samego schroniska, moglibyśmy wrócić statkiem (gdyby nas było stać na bilety) albo przenocować na dziko (gdybyśmy mieli małe namioty nadające się do noszenia). Za dużo tych "gdyby", wróćmy do celu. Lustro jeziora Bessvatnet leży 300 metrów ponad lustrem Gjende. Ma ono kształt rogalika - początkowo równoległego do Gjende, ale pod koniec zbliżającego się do niego prostopadle. I właśnie to miejsce jest opisywane w przewodnikach i pokazywane na zdjęciach, bo z góry jeziora wyglądają jakby dzieliła je tylko wąska grobla. W dodatku mają różny kolor wody - Gjende seledynowy, a Bessvatnet ciemny, granatowy. Mimo całkiem przyzwoitego ubrania (bluzki termiczne, bluzy i kurtki nieprzemakalne) zaczynaliśmy marznąć. Najbardziej brakowało nam rękawiczek. Minęliśmy szczyt i łagodnie schodziliśmy widząc już po prawej stronie środkową część Bessvatnet. Wydawało się, że do celu jest już całkiem blisko, kiedy nagle przed nami pojawiło się strome zejście a za nim krótsze, ale też strome podejście. Zatrzymaliśmy się na naradę chowając się przed wiatrem za wysokimi kamieniami i posilając się różnymi dobrymi rzeczami. Od celu dzielił nas już krótki odcinek, ale wiedzieliśmy, że to zejście i podejście pokonamy dwa razy - tam i z powrotem. Magda zapowiedziała, że jeżeli na zejściu będą łańcuchy (a wyglądało, jakby miały zamiar być), to ona ma zbyt zmarznięte ręce, żeby się utrzymać. Ja też. Wiedziałam jednak, że jeżeli nie pójdziemy dalej, to następna okazja będzie za czas raczej dłuższy. Z kolejnej strony nie wiadomo było, czy za te pół godziny (może dłużej) cokolwiek jeszcze będzie widać, bo chmury dotąd zaczepione na sąsiednich szczytach przewalały się teraz w doliny. No i trzeba było pamiętać, że czeka nas jeszcze długi powrót, a po łańcuchach wolałabym jednak nie schodzić w ulewnym deszczu. Decyzja zapadła - zawracamy. Czy była słuszna? Nie wiem. Pogoda pogorszyła się dopiero wieczorem, więc spokojnie zdążylibyśmy przed deszczem dotrzeć do celu i wrócić na camping. Wtedy wydało nam się, że tak trzeba. Poza tym mamy teraz dobry powód, żeby tam wrócić. Następnym razem pojedziemy z małymi namiotami i jedzeniem. Te góry są tak duże, że chcąc dokądkolwiek dotrzeć, trzeba w nich przenocować. Jako że noclegi i żywienie się w schroniskach jest poza naszym zasięgiem, musimy się lepiej wyekwipować. W drodze powrotnej zrobiłam kolejną setkę zdjęć, nie zważając na uwagi dzieci, że to są te same góry. Przecież światło było inne zupełnie! Zdziwiło mnie, ile osób wędrowało w górę, kiedy my już zeszliśmy z grzbietu. Czyżby dobra zasada, że w góry wychodzi się bladym świtem tu nie obowiązywała? Może to dlatego, że tam ciemno robiło się dopiero po północy i pewnie nie na długo (nie sprawdziliśmy, o której robi się jasno). Na zejściu z łańcuchem oddałam aparat Andrzejowi, coby mi się o skały nie poobijał, a dzieci, w ogóle nie złośliwie komentowały i żądały gromko uwiecznienia moich wyczynów. Kiedy zeszliśmy z grzbietu, pogoda się poprawiła i nawet mogliśmy znowu zdjąć kurtki na postoju nad znanym nam wodopojem (stwierdziliśmy naocznie, że renifery do niego nie sikają). Jakby te chmury zatrzymały się na grzbiecie. Nawet zaczęłam z żalem popatrywać w górę, ale tam niezmiennie wisiała szara chmura i pewnie padał śnieg. Po powrocie zrobiliśmy w campingowej kuchni pyszny i nietypowo wczesny obiadek (zapewne cośtam w sosie pomidorowym). Dzieci postanowiły zostać w namiocie, a myśmy pojechali fotografować widoki z przejechanej dzień wcześniej drogi, ponieważ po przeanalizowaniu przewodnika zdecydowaliśmy, że dalej pojedziemy inną drogą - może trochę dłuższą, ale za to ponoć przepiękną, jeszcze ładniejszą od tej znanej. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
swojaczka 27.08.2017 14:27 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 27 Sierpnia 2017 Dzięki Agnieszko,prawie tam z Wami byłam.tym bardziej miło tak wędrować,bo w realu dr zabrania.Pozdrawiam i czekam aż cdn Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Agduś 27.08.2017 18:17 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 27 Sierpnia 2017 Te góry są po prostu inne. Niby podobne do Tatr, bo wysokie i skaliste, ale zupełnie różne - bardziej przestronne, wszędzie jest dalej, doliny są szerokie, mnóstwo wody - długie jeziora, strumienie i rzeki, wodospady i ta dziwna pogoda - w słońcu ciepło, pod chmurą zimno, na jednym zboczu wciąż słońce, chmury jakby przyczepione do miejsca i tam śnieg. Dla mnie to było fascynujące i bardzo chcę tam wrócić. Wiem już, jak się przygotować. Przede wszystkim moim marzeniem jest taki namiot http://www.magazyn-hamag.pl/news/rhinowolf-namiot-niczym-stonoga-10350.html a właściwie to pięć takich namiotów, poza tym oczywiście lepsze ubrania, liofilizaty do jedzenia i kartusz gazowy z palnikiem. Ale zaszalejemy! Naprawdę były tak blisko. Nie mam teleobiektywu na razie. Rzut oka wstecz. Wcześniej szliśmy wzdłuż rzeki wypływającej z jeziora i rozlewisk. Tam dalej jest nasz camping, po drugiej stronie główniej drogi, ale nie widać namiotów. Tęcza nad jeziorem Gjende. Końca jeziora nie widać. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Recommended Posts
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.