Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

zaległy dziennik łowcy krokodyli


Recommended Posts

Rok 2005

 

22. Ocieplanie poddasza

 

Zima to okres gdy materiały ociepleniowe tanieją, by od wiosny do jesieni drożeć. Wymyśliłem więc, że trzeba o odpowiedniej porze kupić wełnę i styropian. Plan na rok 2005 zakładał przygotowanie do lata jednego pokoju na górze, łazienki na dole i może dla gości pokoiku w przybudówce, którą połączyliśmy z salonem. Skoro teraz mieściłem się z narzędziami i materiałami budowlanymi w małym namiocie to marnotrawstwem byłoby oddawać mi na narzędzia 17m2. W ten sposób zwiększyliśmy sobie liczbę sypialni o dodatkowy pokój na parterze z antresolą nad zmniejszonym do 8m2 pomieszczeniem gospodarczym. Z kasą w dalszym ciągu nie było najlepiej i o mały włos przegapiłbym ten moment, w którym styropian i wełna są najtańsze. Dzięki Allegro złapałem kontakt i mimo, że była to niedziela udało się kupić wełnę przed zapowiadaną podwyżką. Przy transakcji obowiązywało minimum kubików, więc kupiłem trochę na zapas. Wymyśliłem sobie, że pomiędzy krokwie dam wełnę 15cm, a jako drugą warstwę zamiast wełny dam styropian. W ten sposób będę miał jakoś wykończony sufit i przez lato da się tu mieszkać. Tak też zrobiłem. Wełnę zakładałem trochę z pomocą Kuby, trochę Inki, najczęściej jednak sam. Nie było to zbyt wygodne, ze względu na duże odległości między krokwiami wełna nie chciała się sama trzymać. Do chwilowego zaklinowania używałem rozpórek z gałązek brzozowych i próbowałem osznurkować, przy pomocy zszywacza tapicerskiego i sznurka od snopowiązałek. Trochę się tej wełny nałykałem.. Miałem wprawdzie maseczkę ochronną na twarz, ale zwykle w ferworze o niej zapominałem.

 

Mieć kurzącą się wełnę nad głową, to niezbyt przyjemna perspektywa na czas letnich wakacji. Wymyśliłem więc, trochę wbrew opiniom na Forum, że jako drugą warstwę dam 5cm styropianu z felcem, a dopiero na to w późniejszym czasie panele drewnopodobne lub płyty GK. Styropian nawet łatwo dało się przybić do krokwi gwoździami. Pod łebki dawaliśmy szerokie blaszane podkładki. Nawet ładnie wyszły te styropianowe sufity.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 50
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

23. Wylewki

 

W ramach zajęć zimowych ułożyliśmy z Inką kable grzewcze w obu łazienkach i kuchni. Początkowo miały być tylko w łazienkach i pewnie by tak było, gdyby nie wyjazd na narty do Bukówki. Zimna podłoga w niezamieszkałej na stałe willi, dała się dziewczynom we znaki. Zanim posadzka w kuchni była na tyle ciepła, że można było zamienić buty na kapcie, skończył nam się urlop. Potraktowaliśmy to jako cenne doświadczenie i zdecydowaliśmy się położyć jeszcze kabelek w kuchni. Ale wracając do początku. Kabelek miał być na razie tylko w dolnej łazience i dla niej zamówiłem matę 3m2. Przysłali mi przez pomyłkę mniejszą 2m2. Jak dotarło do mnie, na czym polega różnica pomiędzy matą i tańszym o połowę kablem, to zamiast odsyłać matę przeznaczyłem ją do górnej łazienki, a do dolnej łazienki i kuchni zamówiłem kable.

 

Układanie kabla na macie nie poszło wcale tak łatwo jak myślałem. Mieliśmy niewprawne palce i niewygodną klęczącą pozycję. Trochę czasu minęło, zanim wypracowaliśmy wygodniejszą (siedzącą) metodę nanizania kabla na matę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

24. Okna i drzwi

 

Sprawdzając ceny w Internecie zauważyłem, że najtańsze i najpopularniejsze profile okienne ma Aluplast i Veka. Poszukałem przedstawicieli w rejonie i po kilku nieudanych próbach udało mi się namierzyć dość tanią firmę, która przystała na moje warunki. Czyli najtańsze okucia, najtańsze profile, tam gdzie można okna typu fix, bez montażu, ale z mniejszym podatkiem na fakturze. Za 14 sztuk różnych okien wyszło 4 tys. zł. Firmie nie opłacało się specjalnie dla mnie ściągać tańszych profili i okuć, więc dostałem w tej cenie standard. W miarę tanie drzwi udało mi się znaleźć na Śląsku, do odebrania w Kaliszu. Musieliśmy trochę nadłożyć drogi jadąc z Wrocławia. Wymyśliłem też, że w ścianach działowych dam trochę szersze metalowe ościeżnice, tak żeby zajmowały całą grubość ściany. Znalazłem telefon do jakiegoś producenta przy ulicy Portowej. Umknęło mi tylko, że to nie Wrocław, ale Oława. No trudno - „ślepy w karty nie gra”. Na swój dachowy bagażnik 6 sztuk bym na raz nie włożył, więc poprosiłem szwagra, który miał dostęp do firmowej bagażówki. Przewieźliśmy do garażu, a stamtąd przez kolejne 3 tygodnie woziłem te blachy na dachu, po dwie sztuki. Nie był to udany zakup o czym miałem się później przekonać. Gdyby miał być „następny raz”, to wziąłbym regulowane, pomimo, że są 3 razy droższe.

 

Na kolejną sobotę umówiłem Tadeusza i dostawę okien. Tadeusz jak zwykle przyjechał na swoim rowerze punktualnie. Drzwi wejściowe wymagały zamurowania części otworu przygotowanego pod 90-tki, bo zdecydowałem się ostatecznie na węższe 80-tki. W końcu wszystkie wewnętrzne mają szerokość 80cm, więc po co mi szersze. W razie czego mogę większe rzeczy wnosić przez taras, a tam mam dwuskrzydłowe.

 

Tadeusz wprawił drzwi wejściowe i już się zaczynał nudzić. Bałem się, że nie zdążymy wprawić wszystkich okien. Przywieźli je dopiero o 12-tej. Przepraszali za spóźnienie. Stłukły im się gdzieś w magazynie dwie szyby. Obiecali, że przyjadą za tydzień i je wymienią. Robota paliła się Tadeuszowi w rękach. Przy niewielkiej mojej pomocy uporał się z wszystkim do wieczora.

 

W następnym tygodniu budowę wizytowała teściowa. Zakwestionowała mi rozmiar okna w górnej łazience ze względów estetycznych. Rzeczywiście 60-tki po uwzględnieniu ram wydawały się zdecydowanie za wąskie. Byłem cholernie zły, ale nie mogłem nie przyznać jej racji. Na dodatek okno w dolnej łazience było krótsze, tylko uchylne i miało uchwyt u góry. Bez taboretu nie dało się go otworzyć. Po całonocnych przemyśleniach postanowiłem dokupić szersze okno do górnej łazienki. To z górnej łazienki przenieść do dolnej. A to najmniejsze z dolnej łazienki wstawić obok takiego samego przy klatce schodowej. Był to dobry pomysł. Tadeusz śmiał się, że za tę samą robotę bierze dwa razy kasę. Płaciłem mu za godziny i pomimo, że godzina wydawała się droga, to uwzględniając jego szybkość było to i tak kilka razy taniej niż przez montażystów z firmy. Wycięcie otworu pod nowe okno, powiększenie dwóch innych i przesunięcie tego z klatki schodowej pod wieniec stropowy, to bułka z masłem przy ścianie z betonu komórkowego. Jeszcze raz mogłem się przekonać do zalet tego materiału.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

25. Bicepsy

 

Nabawiłem się poważnej kontuzji prawej ręki. Zerwał mi się naramienny przyczep bicepsa i ten opadł w okolice łokcia. Zdaniem Inki nie wyglądało to apetycznie, chociaż w otoczeniu chudszego teraz ramienia mięsień prezentował się jak u kulturysty. Pojechałem po paru dniach do lekarza. Oczywiście na pogotowie, bo zarejestrować się w rejonie do chirurga mogłem, ale dopiero za dwa miesiące. Dyżurny lekarz odesłał mnie do specjalisty, wcześniej po skierowanie do lekarza rodzinnego. Pan Chirurg zgodził się łaskawie obejrzeć moje bicepsy. Wszyscy, łącznie z pielęgniarkami macali moje muskuły. Chirurg stwierdził, że może mógłby mi to zoperować, ale czeka mnie dwumiesięczna rehabilitacja w gipsie i nie wie czy mu się to uda ładnie naprawić. W każdym razie zagrożenia życia nie stwierdza. Na tak długą rehabilitację nie mogłem sobie pozwolić, więc dałem sobie spokój. Funkcjonalność ręki wprawdzie się pogorszyła, ale nie na tyle bym nie mógł utrzymać łopaty. Pozostał problem z ruchami skrętnymi, ale tu z pomocą przyszła mi wkrętarka akumulatorowa. Rewelacyjne urządzenie.

 

Zapomniałem napisać, że tej kontuzji nie nabawiłem się na budowie, ale podczas ... tańca.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

26. Trak przewoźny

 

Dęby na schody leżały sobie w wałkach i czekały na pocięcie na deski. Zacząłem rozglądać się za trakiem przewoźnym. Żeby interes się opłacał musiałem jeszcze zorganizować trochę drewna do pocięcia. Miałem do wycięcia stare topole z mojego lasku z przeznaczeniem na podbitkę i antresolę, ale i to było mało. Sąsiad nosił się z zamiarem budowy szopy i dołożył się jeszcze z kilkoma sosnami. Z formalnym załatwieniem wycinki nie było problemu. Ku mojemu zdziwieniu nie potrzebne były nawet żadne opłaty, pomimo, ze Pani Leśnik musiała nas dwa razy odwiedzić - przed i po wycince. Andrzej ściął drzewa i przywlókł te zdrowe na placyk przy drodze. Chore zostały w lesie i czekają na porąbanie. Nie wiem czy się doczekają, bo pracy na budowie nie ubywa i nie ma czasu, żeby się nimi zająć.

 

Przyjazd traku się opóźnił o miesiąc. W międzyczasie kalkulowałem różne sposoby optymalnego pocięcia drewna. Niezła łamigłówka. Mam wrażenie, że kupno desek na wymiar pod konkretny projekt jest bardziej opłacalne. W końcu zjawił się trak. Zamiast jednej soboty, zabawił u nas trzy dni. Ciągle się coś w nim psuło. Gdyby nie warsztat Andrzeja pewnie nic by nie zdziałali. Szkoda mi było tracić urlop, więc ich zostawiłem. W następną sobotę przyjechałem z Teściem poukładać deski i zabezpieczyć przed deszczem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

27. Łazienka i kuchnia

 

Do normalnego funkcjonowania w lecie potrzebna nam była łazienka i kuchnia. Kafle kupiliśmy we Wrocławiu. Inka zgodziła się na zwykły kibelek, ale jak przyszło co do czego kupiliśmy w Leroyu wcale nie taki tani. Nie lubię tego sklepu, bo z Karłowic trzeba przejechać przez cały Wrocław. Znalazłem tam też w promocji bojler 50l z grzałką 2kW. Znajomy chciał mi podarować 100 litrowy, ale odmówiłem ze względu na długi czas nagrzewania. Nasza młodzież na pewno wychlapałaby całą wodę nawet gdyby to było 500 litrów i trzeba by czekać ze dwie-trzy godziny na ponowne nagrzanie. Według moich obliczeń 50 litrów powinno wystarczyć na oszczędną kąpiel dla trzech osób, a jak już ktoś by wychlapał ponad normę, to czas oczekiwania powinien wynieść około 50 minut. Początkowo bojler miał być powieszony w dolnej łazience. Doszedłem jednak do wniosku, że zmieści mi się pod schodami, obok skrzynki z prądem i obok wszystkich zaworów i nie będzie psuł estetyki tego bądź co bądź reprezentacyjnego pomieszczenia. Z zamontowaniem bojlera miałem mały problem. Nie zabrałem z Wrocławia instrukcji montażu i próbowałem na siłę zamontować zawór bezpieczeństwa na wylocie ciepłej wody. Nic mi nie pasowało, a jak mimo to podłączyłem, to miałem bardzo słabe ciśnienie. Dopiero w domu przyjrzałem się instrukcji i mnie oświeciło. Zawór miał być na wlocie zimnej wody. Przy następnej wizycie po raz kolejny spuściłem wodę ze zbiornika i przełożyłem zawór. Bojler się sprawdził. Jest źródłem ciepłej wody w obu łazienkach i kuchni, Obawiałem się, czy bez cyrkulacji nie trzeba będzie spuszczać dużo wody. Według moich obliczeń pojemność najdłuższej rury do kuchni wynosi 3 szklanki. Okazało się, że poprowadzone w warstwie styropianu rury dobrze trzymają ciepło i czekanie, aż zacznie lecieć ciepła woda jest prawie niezauważalne.

 

Polecony przez Janka fachowiec od układania kafli trochę się zasłaniał brakiem czasu. Przekonał go fakt, że może pracować w niedzielę bez narażania się sąsiadom, bo dom jest na bezludziu. Fachowiec był bardzo szybki. Wystarczyły mu 4 wizyty i kafelki były ładnie położone i zafugowane, oraz zainstalowany brodzik pod natrysk. Z kibelkiem, umywalką i armaturą poradziłem sobie sam. Z kabiną też, chociaż były problemy. Kabinę kupiłem przez Internet. Po rozpakowaniu okazało się, że półokrągły profil górny jest za bardzo rozgięty. Już dzwoniłem do producenta i mieli w ramach gwarancji przysłać inny. Ale oczywiście nie chciałem czekać bezczynnie i jakoś udało mi się go dogiąć. Armaturę kupiłem najtańszą, jaka tylko była w sklepie. Najtańsza bateria to nie kilkadziesiąt zł, jak by się komuś zdawało, ale złotych kilkanaście. Trochę się na tym przewiozłem. Sama bateria nie jest wcale badziewiem. Służy mi do dzisiaj. Miała tylko jeden słaby element, dorzucony do kompletu – przejściówki mimośrodowe. Pech chciał, że kafelkarz mi je zakleił i jak zaczęło ciec, to musiałem wycinać kafle gumówką i wydłubywać je po kawałku, bo się kruszyły przy wykręcaniu. W miejscach gdzie wychodziły rury wstawiłem dwie małe łatki w innym odcieniu. Wyglądają jak świadomie i z premedytacją umieszczone tam dekory.

Pozostało pomalować sufit, przymocować lustro, kinkiet i wstawić drzwi. Okazało się, że mąż kuzynki Zdzichu jest z zawodu szklarzem i może mi przyciąć lustro. Zdzichu pracował w firmie zajmującej się wnętrzami i w paru sprawach mi pomógł. Poradził mi, żeby wyrównać sufit przyklejając doń płyty GK, co było dobrym pomysłem. Odległość od górnej krawędzi kafli do sufitu była dokładnie na grubość płyty, więc nie było z tym problemu. Trochę się barbrałem z wykończeniem łączenia między płytami, ale przyszedł Zdzichu i poprawił.

W kuchni zainstalowałem prowizorycznie zlewozmywak i parę niezbędnych szafek z odzysku od szwagra i starą lodówkę siostry. Wymalowaliśmy byle jak najmniejszy pokoik na górze i wreszcie mogliśmy zamieszkać na swoim, a nawet przyjmować gości.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

28. Biologiczna oczyszczalnia ścieków

 

Zebrałem trochę materiałów reklamowych na temat oczyszczalni, odwiedziłem targi budowlane i zamiast wybrać któreś z rozwiązań rynkowych postanowiłem wykonać ją samodzielnie za cenę kilkukrotnie niższą. Dodatkowo w przekonaniu tym utwierdziła mnie wizyta w nowym domu Roberta, któremu „amerykanie”, tak mawiał na przybyszów zza wschodniej granicy, wybudowali oczyszczalnię zamiast szamba. Zrobiłem rysunek betonowego zbiornika gnilnego z drenażem rozsączającym i przy okazji projektu zamiennego dołączyłem do wniosku o pozwolenie jako rozwiązanie alternatywne. Nikt tego nie zakwestionował, więc mogłem zabrać się do roboty. Kupiłem paletę bloczków betonowych na ścianki. Niezawodny Andrzej wykopał mi cyklopem dziurę. Nie obyło się bez problemów. Wykop musiał być głęboki na ponad 2m, bo metr pod ziemią miałem rurę kanalizacyjną. Po zebraniu wierzchniej warstwy okazało się, że teren jest gliniasty. Ze względu na głębokość cyklop nie dawał już rady, więc musiałem użyć łopaty i wody dla rozmiękczenia gliny.

 

Umówiłem się z Tadeuszem. Wymurowanie zbiornika to dla Tadzia pestka i nie wiem czy by mu się chciało przychodzić, gdybym mu nie zorganizował szerszego frontu robót.. Czekało na niego wykonanie fundamentu i posadzki z kamienia pod ganek, oraz wymurowanie cokołu pod taras z dużych głazów. Uporaliśmy się ze wszystkim w dwa dni. Zbiornik wyszedł nam ukośnie w stosunku do domu, bo z dna wykopu nie widzieliśmy otoczenia. Prostokątne okienko rewizyjne w stropie ustawiłem już równolegle do ścian domu. Od środka wymalowałem dysperbitem, a z zewnątrz obłożyłem gliną. Po dwóch tygodniach rozszalowałem strop w zbiorniku i zmajstrowałem betonową klapę do okienka rewizyjnego. Rurę wylotową 110mm zakończyłem od strony zbiornika trójnikiem 160mm/110mm, by odseparować się od powierzchniowych brudów, a z drugiej strony zrobiłem studzienką chłonną z rurą napowietrzającą. Całą 12-to metrową rurę ponacinałem gumówką - im dalej od zbiornika - tym gęściej i skierowałem w stronę części piaszczystej działki. Działa! - minęło 1.5 roku i do zbiornika jeszcze nie zajrzałem.

 

Cała kanalizacja powinna mieć odpowietrzenie i wywiewkę na dachu. Problem ten nie był jeszcze rozwiązany. Dachu nie chciałem dziurawić i wymyśliłem, że w okolicy syfonu od umywalki przekłuję się na zewnątrz i dalej prostopadle po murze płaskim przewodem do dachu, następnie pod okapem poza jego obrys i prostopadle ponad okap. Wentylacyjne przewody płaskie nie były dobrym pomysłem. W miejscach połączeń trudno było je uszczelnić. Tolerowałem przez jakiś czas kapanie skraplającej się pary, ale przed robieniem ocieplenia poprawiłem spadki i miejsca połączeń uszczelniłem silikonem. Mam nadzieję, że skutecznie, bo pod ociepleniem nic nie widać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

29. Taras

 

Wprawdzie w domu było mnóstwo rzeczy do roboty, ale brak tarasu nam bardzo doskwierał ze względu na tony piachu, które się wnosiły przy każdym wejściu. Na betonowy taras z gresowymi płytkami nas na razie nie było stać, ale o płytki chodnikowe na piasku można było się pokusić. Andrzej w tym temacie był na bieżąco i miał kontakt z niedrogim producentem. Inka wybrała płytki w kółeczka, w kolorze czerwono-podobnym. Złożyliśmy zamówienie i po miesiącu zameldowała się na działce trzy-osobowa ekipa z zagęszczarką na przyczepce. Wcześniej cokół wypełniłem piaskiem i wypoziomowałem, jak umiałem najlepiej, a Andrzej przywiózł traktorem płytki. Szef ekipy stwierdził, że jak mam tak wszystko ładnie przygotowane, to on tu za bardzo nie ma co do roboty. Uwinęli się w trzy godziny. Byłoby krócej, ale przelotne opady trochę dezorganizowały im pracę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

30. Pokój z antresolą

 

Z salonu zrobiliśmy wejście do przybudówki, która początkowo miała być tylko dużym pomieszczeniem gospodarczym. Właściwe pomieszczenie gospodarcze ograniczyliśmy do 8m2, a nad nim wyszła nam dodatkowo antresola. Drewno topolowe przewidziane na budowę antresoli było jeszcze mokre i kłaczyło się przy heblowaniu. Do heblowania używałem „dymy” wielkiej maszyny stolarskiej z silnikiem trójfazowym. Maszynę pożyczyłem od Wojtka - kolegi z pracy. Przy okazji, gdy szwagier miał do dyspozycji furgonetkę, podrzuciliśmy ją na działkę. Obsługa maszyny wymagała dwóch osób czyli mnie i ... trafiło na Teścia. Dużo zachodu było z tymi deskami. Chyba lepiej było kupić parę metrów gotowej podłogówki. Budowa antresoli i obłożenie skosów na suficie boazerią panelową zajęło mi resztę lipcowego urlopu. Z doskoku, w którąś sobotę położyłem jeszcze swoje pierwsze panele na podłodze.

 

Spartaczyłem wykończenie listwami. Inka mi nie odebrała tej roboty. Na razie tak zostało, ale ustaliliśmy, że przy najbliższej okazji wezwiemy lepszego ode mnie fachmana i to poprawi. Skopałem też montaż drzwi z regulowaną ościeżnicą. Powiesiłem je za wysoko. Próbowałem ratować swoje dzieło wstawiając gruby i szeroki próg. Dopiero po roku przyszli stolarze i przy okazji innych prac to poprawili, a próg stał się zbędny.

 

Wygospodarowaliśmy w ten sposób fajny pokoik dla gości. Rodzice mogli spać na dole, a dzieci na antresoli. Wejście na antresolę umożliwiała wąska drabina wyszperana u Teścia w garażu. Drabina była chybotliwa i przez to niebezpieczna, o czym uczciwie mnie ostrzegał Teść. Ale co tam, miałem zamiar ją przytwierdzić na stałe do antresoli. Drabina nie przypadła Ince do gustu, bo była niewygodna. Cienkie szczebelki uniemożliwiały wchodzenie na boso. Została potraktowana jako rozwiązanie bardzo tymczasowe i przez to jej nie przymocowałem, co jak się później okazało miało tragiczne następstwa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

31. Gładzie

 

Tynki z słabo przesianego piasku nie wyglądały najlepiej. Myśleliśmy wprawdzie o strukturze, ale takiej bardziej szlachetnej, czyli drogiej. Zdzichu zadeklarował się, że może nam tanio zrobić gładzie i położyć kafle w salonie. Przystaliśmy na to. Kupiliśmy kafle, gips i farby i wyjechaliśmy do Wrocławia, żeby mu nie przeszkadzać. Od czasu zakupu działki braliśmy do Wrocławia dzieci ze wsi, żeby się trochę odwdzięczyć naszym sąsiadom za pomoc w budowie. Program „kolonii” przewidywał zwiedzanie miasta i naukę pływania, a właściwie naukę pływania i inne atrakcje. Jak już wcześniej pisałem Zdzichu pracował w firmie wykańczającej mieszkania, a nasz domek miał wykańczać na fajrancie. Chyba się trochę przeliczył z możliwościami czasowymi, bo tego fajrantu miał bardzo mało i przez to wykańczanie ciągnęło się tygodniami. W końcu znalazł zastępców, którzy mieszkali bliżej i przyspieszyli trochę tempo prac. Co do jakości nie mieliśmy zastrzeżeń, przekraczała nawet nasze wymagania. Problem był w materiale. Do tej pory nie miałem kłopotów z obliczeniami ilości potrzebnego materiału. Nawet gwoździe przeliczałem na sztuki i to była moja recepta na oszczędne budowanie. Ale Panowie pracowali z rozmachem. Rozrabiali za dużo farby, gips im się rozsypywał, fuga zastygała w wiaderku. Któregoś razu zmiotłem im trochę tego gipsu z powrotem do worka. Dostałem żółtą kartkę, a worek czerwoną. No cóż, widocznie takie są zwyczaje na profesjonalnych budowach. Któregoś razu zobaczyłem pozostawione na rusztowaniu ledwo-co zaczęte piwko. Tak się na pewno nie robi Panowie – piwko nawarzone trzeba wypić.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

32. Ganek

 

Tym razem wybrałem się na wieś z siostrą i jej przyjacielem. Siostra bardzo chętnie pomagała mi w budowie, a Tadeusz siłą rzeczy też musiał się w to bawić. Pamiętając zaspy śniegowe z ubiegłego roku pod drzwiami, chciałem przed zimą zrobić jeszcze ganek. Znalazłem dwa najprostsze stemple i parę topolowych desek. Zrobiłem ramę, przytwierdziłem z jednej strony do ściany, a drugiej oparłem na stęplach. Na tym wykonałem klasyczną małą więźbę krokwiowo- jętkową i usztywniłem łatami. Siostra z przyjacielem malowali elementy drewnochronem, a później pomagali mi to wszystko zamontować już przy świetle lampy. Następnego dnia odwiedził mnie Janek. Dość krytycznie popatrzył na te sękate stęple i powiedział, że może mi dać kantówki. Wymieniłem więc na kantówki, nawet je troszkę oheblowałem. Jak się później okazało kantówki też nie były docelowe, ale o tym innym razem.

 

Miałem problem z blachą. Poprzednio blachę zamawiałem w Kaliszu. Teraz tak małego zamówienia (3 arkusze po 2m) nie chcieli mi zrealizować ze względu na nieopłacalny transport. Pojechaliśmy więc po blachę do Kalisza naszym samochodzikiem. Wymyśliłem sposób zamontowania jej na dachu. Okazało się, że blacha działa jak skrzydło samolotu. Przy większych prędkościach unosiło ją niebezpiecznie do góry. Musieliśmy ograniczyć prędkość do 60km na godzinę i dodatkowo zwalniać gdy mijaliśmy się z tirami. Skończyłem montować gąsior już przy świetle elektrycznym. Wyszły drobne niedokładności, mam na myśli parę centymetrów. Nie zamierzam ich poprawiać, znikną pod styropianem i obróbką blacharską.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

33. Drabinka

 

Zostaliśmy zaproszeni na wesele do pobliskiej wsi. Fajnie się składało, bo mogliśmy przenocować przed i po imprezie u siebie w domku. Wróciliśmy nad ranem. Po krótkiej drzemce wstałem i poszedłem coś poprawić na antresoli. Inka zawołała mnie na śniadanie i typowym dla siebie sposobem chciałem zejść po drabinie. Typowy dla mnie sposób, to ręce zajęte znoszonymi przedmiotami i schodzenie tyłem do drabiny. Tak wiele razy dziennie pokonywałem drogę z poddasza na parter, ale po innej stabilniejszej drabinie. Drabinka zachwiała się przy pierwszym postawieniu stopy i zanim się spostrzegłem odjechała po śliskich panelach, pozostawiając mnie w powietrzu poza antresolą. Ocknąłem się na ziemi w dziwnie pokurczonej pozycji, nie mogąc ruszyć żadną częścią ciała. No ładnie – w wyobraźni widziałem już wózek inwalidzki. Powoli wracało czucie w zdrętwiałych i nienaturalnie powykręcanych palcach. Zwabiona hałasem przybiegła Inka. Koniecznie chciała mnie przytrzymać na podłodze, a ja przeciwnie, chciałem jak najszybciej przekonać się, czy ten wózek to moja najbliższa przyszłość i za wszelką cenę chciałem to sprawdzić próbując wstać. W końcu Inka zrezygnowała i pomogła mi się podnieść. Miałem problemy z równowagą, ale jakoś dotarłem do stołu. Wszystko wydawało się, że wraca do normy, do momentu, aż wypiłem łyk gorącej kawy. Wtedy świat mi znowu odjechał i już o własnych siłach do kanapy nie doszedłem. Inka wpadła w panikę. Przybiegł Andrzej. Zadzwonili po pogotowie i pilnowali mnie żebym nie wstał. Nie czułem już strachu, ale na wszelki wypadek poddałem się tym zabiegom. W starej karetce strasznie trzęsło. Zero amortyzacji, czułem każdą dziurę w jezdni, a to dobrze prognozowało. Prześwietlenie głowy nic nie wykazało. Żeby było przyjemniej prześwietlała mnie kuzynka, której nie widziałem od lat 40. Chociaż chyba mylę ją z jej starszą siostrą. W każdym razie rysy przyjemnie znajome. Na pozostanie w szpitalu oczywiście się nie zgodziłem. Wróciliśmy do domu i przy gorącym rosole znowu odjechałem. Acha, nie mogę pić gorącego. Po powrocie do domu prześwietliłem sobie klatę i okazało się, że mam złamane żeberko. Dostałem trzy tygodnie wolnego i szansę na podgonienie budowy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

34. Szopka

 

Spokoju nie dawało mi suszące się drewno na schody i podbitkę. Było słabo zabezpieczone przed deszczem i proces wysychania się opóźniał. Postanowiłem osłonić je daszkiem. Zamówiłem w SKR-rze 10 płyt onduliny i 5 gąsiorów. Wybrałem miejsce i zacząłem je karczować. Przyszedł Szymon, poradził mi je przesunąć. Przyszedł Marych doradził mi inne ustawienie i zwiększenie powierzchni, na koniec przyszedł Andrzej i stwierdził, że szopka ma być w zupełnie innym miejscu. Tak dzień mi zleciał, i przy latarce kończyłem betonować uchwyty pod słupki. Następnego dnia zabrałem się do roboty z miarką i poziomicą. Przyszedł Marych z Andrzejem, żeby zobaczyć jak mi idzie. Szło mi kiepsko. Niby mi pomagali, a tak naprawdę to ja byłem chłopcem od podawania gwoździ. Konstrukcja stała. Pozostało ją pokryć onduliną i obić deskami. Obie te czynności wykonywałem po nocy. Stukając młotkiem robiłem dużo hałasu, co denerwowało Inkę, bo było już po 23:00. Miała jakieś obawy, że echo niesie po wsi. Pierwszy arkusz przybiłem gwoździami. Wymierzyłem dobrze, ale gdzieś mi się lekko obsunął przy tym przybijaniu po ciemku i wyszedł lekko skrzywiony. Gwoździe były praktycznie niewyciągalne, więc tak już zostało. Myślałem, że naciągnę coś przy następnych arkuszach, ale szpara przy kalenicy robiła się z każdym arkuszem większa. Następną połać przykręciłem już równo wkrętami przy pomocy wkrętaki akumulatorowej. Więcej zrobić nie zdążyłem. Przez cały tydzień martwiłem się, czy gąsior mi zakryje tę wielką szparę w kalenicy. Zakrył. Krótki dzień znowu zmuszał mnie do pracy przy lampach. W najwyżej zawieszonej na tyczce, pękła żarówka, gdy spadły na nią płatki śniegu. Obiłem newralgiczne ściany: zachodnią pionowo, a północną w poprzek i zająłem się układaniem desek. Dębowe były bardzo ciężkie i z trudem nosiłem po sztuce. Jakoś nie wpadłem na to, że można posłużyć się taczką. Zostało mi jeszcze sporo i już myślałem, że nie zdążę przed wyjazdem. Nieoczekiwanie przyszła pomoc. Przyjechał Józef z Genią i co miał chłop robić jak widział, że się sam męczę.

 

Z czasem szopkę pomalowałem na brązowo „barierą”. Obiłem od tyłu, czyli od wschodu, a w północnej reprezentacyjnej ściance wstawiłem drzwi wylicytowane na Allegro za 3,50zł. Były to drzwi pokojowe z szybą. Przy jesiennej wichurze drzwi się otworzyły, wiatr wyrwał je z zawiasów i szyba się potłukła. Szybę zastąpiła folia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rok 2006

 

35. Schody

 

Jako domownicy byliśmy przyzwyczajeni do drabiny, ale wiele osób bało się wchodzić po niej na piętro. Zwłaszcza, że na górze nie było barierki. Chcąc zaprosić gości na górę musieliśmy mieć bezpieczne schody. Przesiedziałem przy komputerze wiele godzin próbując zaprojektować schody wygodne i wykonalne przez nieprofesjonalistów, czyli Szymona i mnie. Początkowo miały być to schody zabiegowe. Narysowałem wiele wariantów tych zabiegów, w końcu wymyśliłem schody z dwoma spocznikami. Projekt prosty, ale Szymon się wycofał, trochę z braku czasu, trochę z braku narzędzi. Solidnego fachowca naraił mi Józef. Stolarz miał chyba ze 2 metry wzrostu i zatrudniał w swoim warsztacie kilku znających się na rzeczy emerytów. Mówił, że to jego byli nauczyciele. Stolarze zrobili schody pod moją nieobecność. Było im zimno, wywalały im ciągle korki, bo nie wiedzieli, jak dobrać się na raz do różnych faz. Schody wyszły piękne i bardzo wygodne. Coś mi jednak w nich nie pasowało. Sprawdziłem z projektem i wyszło, że zwęzili mi pierwszy bieg o kilka cm, żeby wyjść z poręczą przed słupkiem. Myślałem o łamanej poręczy, ale tego szczegółu im nie wrysowałem, więc trudno mieć pretensje. Resztę prac stolarskich, podbitkę i parapety odłożyliśmy na cieplejsze dni.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

36. Gipso-kartony

 

Powszechność stosowania zabudowy gipso-kartonowej była dla mnie na tyle myląca, że przystąpiłem do roboty bez przygotowania teoretycznego. Zrobiłem parę lat wcześniej w swoim mieszkaniu oświetlenie halogenowe w przytwierdzonej do sufitu konstrukcji z płyt GK i wydawało mi się, że sobie łatwo poradzę. A wystarczyło zajrzeć w Internecie na stronę producenta i trochę poczytać, a uniknąłbym wielu błędów. Kupiłem do łazienki płyty zielone, a do pokojów zwykłe szare i zabrałem się za robienie stelaży. Chyba powinienem napisać jak powinno być, a nie jak zrobiłem, żeby ktoś nie wyrwał sobie anty-instrukcji z kontekstu. No więc po kolei. Stelaż na sufitach i skosach montuje się co 40cm przy układaniu płyt wzdłuż lub maksymalnie co 50cm, przy bardziej zalecanym ułożeniu w poprzek. Ja zasugerowałem się oczywiście oznaczeniami na płytach i walnąłem co 60cm. Zacząłem w łazience od skosu i tam wychodziły mi dwie płyty. Dokładnie w centrum łazienki miałem przy środkowym profilu wieszak i bezmyślnie zagiąłem jego końce do środka przykręcając blacho-wkrętem z góry do profilu, zamiast z boków. Zorientowałem się wprawdzie, że coś mi to za bardzo odstaje, i inne wieszaki przykręcałem już poprawnie, ale tego nie zdążyłem poprawić, bo przyszedł Kuba z Marychem. Nie mogłem przecież zmarnować takiej pomocy, więc szybko przykręciliśmy płyty. Oczywiście w miejscu tego wystającego wkrętu płyta lekko pękła. Przez pół roku się martwiłem czy uda mi się to bez śladu później zagipsować.

 

W łazience poza skosami sufitu było niewiele. Wyszło mi tam parę mniejszych łatek z którymi sobie poradziłem sam. Nie upilnowałem jednak poziomów i sufit mi trochę odjechał jedną stroną do góry.

 

W pokojach wychodziło mi coraz lepiej. Stelarz zrobiłem samodzielnie, a do pomocy przy kładzeniu płyt zamówiłem sobie Józefa. Dobrze, że przyszedł z synem, bo moglibyśmy mieć kłopoty. Pod płyty wcisnąłem jeszcze 5cm wełny. Tutaj więc miałem 10cm wełny pomiędzy jętkami, 5cm styropianu, 5cm wełny i płytę g-k. Na skosy w pokojach miała przyjść boazeria panelowa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

37. Ocieplenie i podbitka

 

W projekcie miałem wprawdzie 12cm styropianu na ocieplenie, ale ze względu na koszty, chciałem przez kilka sezonów domu nie ocieplać. W końcu nie wiadomo, kiedy się tu przeprowadzimy na stałe. Ale mieć wieczny bałaganu wokół domu, to nie najlepsza perspektywa. Tym bardziej, że Inka chciała na serio zająć się roślinkami ozdobnymi wokół domu. Ustaliliśmy więc, że elewację wykończyć trzeba!

 

Przeliczyłem jeszcze raz straty ciepła na poszczególnych przegrodach i doszedłem do wniosku, że nie ma co przesadzać, 8cm styropianu powinno wystarczyć. Optymistyczny współczynnik przenikalności cieplnej U (liczony według danych producenta, a nie normy) dla ściany powinien wynieść około 0,24W/m2K, dla dachu odpowiednio 0,21, dla podłogi 0,33, a dla okien i drzwi 1,1. Tylko od północy dam 10cm, żeby ukryć i dobrze ocieplić puszczony po zewnętrznej ścianie prostokątny przewód odpowietrzający kanalizację. Według moich obliczeń (tj. mnożąc te współczynniki przez odpowiadające im powierzchnie przegród) miałem domek stu-watowy. Potrzebowałem tylko 100W, żeby utrzymać stałą temperaturę przy jednostopniowej różnicy między wnętrzem i zewnętrzem. Przy max różnicy 40° dawałoby to 4kW plus oczywiście straty na wentylację, pewnie drugie tyle. Udział poszczególnych przegród wynosiłby: ściany 40% i po 20% dach, podłoga i okna. Tyle wynika z oporu cieplnego poszczególnych przegród, co fałszuje trochę ich udział w bilansie cieplnym, bo przecież różnice temperatur będą dla każdej z nich inne.

 

Próbowałem zgrać robienie podbitki z ociepleniem, żeby wykorzystać rusztowanie. Szymon znowu się wykręcił. Wyglądało, że robienie podbitki spadnie w całości na mnie. Podobnie jak w roku poprzednim z końcem stycznia, w dołku cenowym martwego sezonu, zamówiłem materiały na ocieplenie – styropian, kleje, siatkę, tynk i farbę silikatową. Stolarz przywiózł mi moją topolową boazerię, więc zabraliśmy się do jej malowania. Obiecał mi jakiegoś pracownika do pomocy. Ustaliłem z Tadeuszem, że jak tylko pogoda się ustabilizuje, to zaczynamy. Zima jakoś jednak nie chciała ustąpić. Tadeusz miał parę zleceń i tak doczekaliśmy do kwietnia. Wziąłem tydzień urlopu. W poniedziałek Tadeusz przywiózł rusztowanie, a ja w pośpiechu kończyłem malować deski na podbitkę. Zaczęliśmy od wtorku. Majster przywiózł swojego stolarza-emeryta. Jednego z tych, którzy robili mi schody. Miałem trochę inną koncepcję. Oczywiście chciałem iść na skróty, przybić deski i po zawodach. Stolarz, stwierdził jednak, że krokwie są krzywe i tu trzeba zestrugać, a tam dosztukować. Jak trzeba to trzeba, szybko zrozumiałem, że moja rola ograniczy się tu tylko do podawania. No jeszcze pozwalał mi coś przyciąć. Od młotka trzymałem się z daleka. Stolarz nie miał we mnie dobrego towarzysza, bo musiałem też pomagać Tadeuszowi. Tadeusz rzadko prosił o pomoc. Wolał sam zleźć z najwyższego rusztowania po duperelkę niż wołać kogoś by mu coś podał. Musiałem się domyślać, kiedy jestem mu potrzebny. Za to emeryt przeciwnie. Potrafił mnie złajać, za bałagan, który sam zrobił, pod pretekstem, że jak po nim nie posprzątam, to on będzie miał burę od majstra. Ale się porobiło. Posłusznie posprzątałem i wolałem nie wyprowadzać go z błędu, że to ja jestem tutaj od rządzenia, bo przecież to moja budowa i ja za wszystko płacę. Stolarz bał się trochę pracować na rusztowaniu. Co jest zrozumiałe, bo nosił okulary, a wtedy ma się problemy z równowagą. Przekonał więc majstra, żeby przysłał nam jeszcze jednego fachowca. Drugi stolarz był jeszcze starszy chyba po 70-tce i miał jeszcze grubsze soczewki. Oczywiście każdemu brakowało jakiegoś palca. Znak charakterystyczny stolarzy. Pomimo wieku i tuszy nie bał się wysokości i to on operował teraz młotkiem. Stałem się zbędny i mogłem skuteczniej pomagać Taduszowi. W międzyczasie skakałem po rusztowaniach i kołkowałem styropian. Stolarze nie rozstawali się ze sznurkiem i poziomicą. Nie mieli takiego tempa jak Tadeusz, ale piękne rzeczy wychodziły im spod ręki. To był mebel, a nie podbitka.

 

Mieliśmy do dyspozycji 40 sztuk rusztowania typu warszawskiego. Za mało, żeby ustawić dookoła domu. Kłopotliwa była zwłaszcza ściana północna. Żeby z rusztowaniem okraczyć ganek, musiałem pożyczyć od Andrzeja dwie długie, grube dechy. Roboty się przeciągnęły na następny tydzień. Głównie z powodu wspólnego rusztowania. Tadeusz musiał się dostosowywać do stolarzy, a nie odwrotnie. Urlop sią skończył i zostawiłem ich na parę dni samych.

 

Tnąc koszty na poziomie projektu, świadomie zrezygnowałem z rynien. Były zbędne. Okapy wysunięte, wejście na ścianie szczytowej, tylko przy tarasie Inka wywalczyła jedną małą rynienkę. Okap trzeba było jakoś wykończyć. Zaprojektowałem kształt obróbki blacharskiej, tak by osłonić podbitkę i zachować wentylację połaci. Inka mi to załatwiła w Długołęce. Wyszło niedrogo, Szparę wentylacyjną zabezpieczyłem przypinając siatkę na owady, a do pierwszej łaty przykręciłem obróbkę.

 

Do pomalowania tynku kupiłem farbę silikatową, ponieważ nie wymaga ona sezonowania tynków i jest znacznie tańsza od silikonowej, a niewiele jej ustępuje. Farbę kupiłem u przedstawiciela BOLIX-u we Wrocławiu. Miły pan przyjechał z wzornikami do domu. Inka preferowała zieloną, Filip białą, wyszła kawa z mlekiem. Za jego radą do zrobienia buni przy oknach w jaśniejszym kolorze wykorzystałem farbę bazową, którą mi specjalnie odlał przed wymieszaniem. Opakowania hurtowe były po 20 litrów. Wziąłem dwa. Miałem więc za dużo na jednokrotne malowanie i trochę za mało na podwójne. Z malowaniem poradziliśmy sobie sami z Inką. Tylko przy ścianie północnej pomógł nam Tadeusz, który został do soboty i w międzyczasie zrobił nam gładzie w dwóch pokojach na górze.

 

Prace wykończeniowe w dwóch większych pokojach na górze – malowanie, boazeria na skosach i panele podłogowe zrobiliśmy z Inką w kilka następnych sobót i niedziel.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

38. Ogrodzenie

 

Pierwsze pytania, jakie słyszałem od wielu osób, z którym rozmawiałem o działce dotyczyły płotu. To zainteresowania nietykalnością mojego gruntu było dla mnie bardzo wkurzające. Mam miedzę i to mi na razie wystarcza. Jakoś się przyjęło, że wszystkich traktuje się jak potencjalnych złodziei i stąd fortunę zbijają fachowcy od ochrony, alarmów, zabezpieczeń, ubezpieczeń, zbrojeń, szczepień, zamków i między innymi płotów. Za kasę wpakowaną w niejeden płot można by chałupkę postawić i wyposażyć. Wszystkie nagabywania o ogrodzenie zbywałem ważniejszymi wydatkami i był to przekonywujący argument, do czasu …, aż dostałem płot w prezencie.

 

Sąsiadowi nie wypadało odmówić. Był to typowy wiejski płot sztachetowy, którym ogrodzony był do tej pory wybieg dla kur. Kury dostały nowy płot betonowy, a ten Andrzej zrzucił mi w przęsłach na działce. Płot przeleżał tak zimę i wiosnę, bo ciągle miałem deficyt czasowy, aż się doczekał. Teren do ogrodzenia był trochę większy i sztachetek wystarczyło mi tylko na ścianę zachodnią, ale dobry sąsiad i o tym pomyślał, bo postarał mi się o 40 słupków dębowych i naciął trochę desek na przęsła. Nie bawiłem się już w sztachety. Pozostałe przęsła robiłem z trzech równoległych do ziemi desek. Materiału starczyło na ścianę północną i częściowo wschodnią. Od południa planowaliśmy oczko wodne i żywopłot.

 

Muszę się przyznać, że trochę zmieniłem zdanie dotyczące przydatności płotu. Oprócz walorów typowo estetycznych miał spełniać również funkcję chroniącą nas przed odwiedzinami nieproszonych gości, tj. dzików i danieli. Widok samca daniela w nocy, przed drzwiami, można by niewątpliwie zaliczyć do atrakcji, gdyby miał uczciwe zamiary i pozostawił nasze pieczołowicie pielęgnowane świerczki w spokoju.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

39. Drzwi wewnętrzne

 

Drzwi wewnętrzne kupowaliśmy na raty, sukcesywnie, jak przybywało nam wykończonych pomieszczeń. W sumie mieliśmy mieć 5 sztuk 80-tek i do łazienek dwie 70-tki. Do łazienek zrobiłem otwierane na zewnątrz. Nieprzepisowo, ale w naszym układzie wygodniej. Brakowało nam jeszcze czterech sztuk do pomieszczeń na górze. Z barku środków finansowych, zacząłem rozglądać się za tymczasowym rozwiązaniem. Rzuciłem zapytanie na Forum o zbędne drzwi używane. Doczekałem się nawet pozytywnej reakcji. Szkoda, że odległość uniemożliwiała jej skonsumowanie. Mądrzejszy o problem transportu, przeszukałem oferty na Allegro zwracając uwagę na lokalizację towaru. Trafiłem na licytację dwóch par i po raz pierwszy wygrałem, przebijając ostatnią ofertę kwotą 3 zł i 50gr za sztukę. Drzwi były oszklone. Przy pakowaniu ich na dach samochodu stłukliśmy jedną szybę. Chwila konsternacji. Ku wyraźnej uldze sprzedawcy nie miałem zamiaru wycofywać się z tak udanej transakcji. Na miejscu okazało się, że dopasowanie drzwi do futryny nie jest wcale takie proste. Nie obyło się bez heblowania i przesuwania zawiasów. Zamknęliśmy nimi najmniejszy pokoik, robiący tymczasowo, za magazyn. Z drugą parą dałem sobie spokój. Z czasem kupiliśmy pozostałe drzwi i dla kompletu wymieniłem również te z Allegro.

 

Jako ostatnie przyszło mi zamontować drzwi pomiędzy salonem a wiatrołapem. Były za długie i wymagały podcięcia. Robiłem to już w przeszłości nie raz. Zmierzyłem prześwit, odmierzyłem na wewnętrznym licu i bez zastanowienia, ciach pilarką tarczową. Ale to nie był ten wymiar. Wewnętrzne lico wcale nie ma wchodzić w prześwit. Drzwi były o 2 cm za krótkie. Obiecałem Ince, że to naprawię i spróbuję dosztukować, ale chwilowo miałem inne zajęcie z kominkiem. Sprawa nie była taka prosta, bo odciąłem dolną belkę konstrukcyjną. Widać producent też oszczędza na czym może, robiąc ramę z tak cieniutkich listewek. Inka radziła, żebym spróbował skleić te części w miejscu cięcia. Niby nie miałem nic przeciwko, ale się nie posłuchałem i obciąłem z drugiej strony. Linie cięcia, na oko - proste, po złożeniu okazały się sinusoidami z przesunięciem fazowym i nie pasowały do siebie. Wyszło kiepsko. Musiałem na to nakleić pasek okleiny drewnopodobnej, by nie było widać szpar.

 

Generalnie drzwi były moją porażką. Metalowe futryny, przy ograniczonej wentylacji pokryły się ogniskami rdzy i wymagały powtórnego malowania. Skrzydła puchły pod wpływem wilgoci, a ich osadzenie w futrynach wiązało się z większymi lub mniejszymi problemami. Ulubione powiedzonko Tadeusza „tyle razy ucinane i jeszcze za krótkie” zafunkcjonowało boleśnie przy ostatnim skrzydle. Inka krytycznie zaczęła przyglądać się moim poczynaniom i coraz częściej słyszałem o zatrudnieniu fachowców. Czułem, że jeszcze jedna wpadka, a zostanę obdarzony tytułami fajtłapy i ciemięgi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

40. Kominek

 

Podstawowym źródłem ogrzewania w zimie miał być kominek wspomagany elektrycznymi matami i grzejnikami. Postawiłem na sprawdzoną markę w umiarkowanej cenie czyli Tarnavę 14kW bez popielnika. Zamówiłem przez Internet u Oleklu z Forum i po tygodniu przywieźli mi przez pomyłkę trochę inny, bo z popielnikiem. Szkoda mi było go odsyłać, bo dezorganizowało by mi to harmonogram prac, a że sprzedawca nie domagał się dopłaty ...

Kominek miał stanąć w centrum salonu, wpuszczony między dwa filary z surowej cegły, podtrzymujące belkę stropową. Taką samą cegłę zamówiłem w pobliskiej hurtowni. Przez niedomówienie przywieźli mi podobną kolorystycznie, ale z klinkieru. Szkoda mi było ją odsyłać … i tak zostało. Dzień wcześniej przyszły rury BETRAMS-a i kratka z PARKANEX-u.

 

Któregoś popołudnia przyszedł Tadeusz, wymurowaliśmy podstawę i ustawiliśmy wkład. Mogłem zająć się podłączeniem do komina. Miałem dwie metrowe rury i kolanko regulowane od 0 do 45 stopni. Pomny świeżych doświadczeń z podcinaniem skrzydła drzwiowego, starannie odmierzyłem poziomą odległość od wewnętrznej ściany komina. Miałem tę odległość pomnożyć przez pierwiastek z dwóch, by uzyskać przekątną i odpowiednio skrócić rurę. Powtarzałem sobie w pamięci wymiar i sam nie wiem, co mnie zaabsorbowało, że zapomniałem o tym pierwiastku. Filip trzymał mi rurę, a ja z największą starannością przycinałem ją gumówką. Coś mi się zaczęło nie zgadzać, bo na ten kawałek mieścił się w półmetrówce. Niestety było już za późno i musiałem dociąć do końca. Zamiana części nie wchodziła w grę ze względu na kielichy. Filip obiecał, że nie powie mamie, ale się wygadał przy pierwszej okazji Kacprowi. Udawałem, że wszystko jest w porządku. Inka, też udawała, że nic nie wie. Jakoś z tego wyszedłem. Rury połączyłem pod mniejszym kątem, pionowy odcinek udało się trochę przechylić na zgrubieniu przejściówki, tak, że miałem parę cm na wmurowanie w ścianę komina.

 

Pozostało mi obmurować kominek. Liczyłem na pomoc Tadeusza, ale nie miał czasu i nie wykazywał chęci. Inka pojechała z Filipem na obóz harcerski, a ja zacząłem sam kombinować w weekendy. Kominek miał być cały z cegły. Szło mi bardzo opornie, 4 cegły na godzinę. Świadomie zrezygnowałem z izolacji ścian wewnętrznych. Liczyłem na to, że cegły będą akumulowały ciepło i uda się je na dłużej zatrzymać w salonie. Zrezygnowałem też z komory dekompresyjnej, w moim przypadku nie miała ona za bardzo sensu. O ogrzewanie poddasza byłem spokojny. Miałem otwartą na salon klatkę schodową, a dodatkowo zostawiłem w stropie prostokątny kanał, którym rozprowadzałem ciepło do dwóch pokojów na górze i na korytarz. Nie będąc pewien swoich zduńskich umiejętności zostawiłem na frontowej ściance nad kominkiem pokaźne okienko 50x50cm, w którym zamontowałem drzwiczki na zawiasach z surowych dębowych desek. Drzwiczki obłożyłem od środka matą z wełny mineralnej i obkleiłem taśmą aluminiową.

 

Inka naoglądała się folderów z kominkami i miała trochę inne wyobrażenie o obudowie. Nie powiem, że mi te kominki z folderów się nie podobały. Mój był zupełnie inny. Może nie taki piękny, ale tani, prosty i jak się z czasem okazało ciepły i praktyczny. Siadaliśmy sobie przed nim wieczorami i wpatrywaliśmy się w migoczące płomyczki. Tylko drzewo tak szybko ubywało z szopki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

41. Obiór budynku

 

Głównym motorem moich działań w tym kierunku, była chęć sfinalizowania umowy z Energetyką. Chciałem przejść na taryfę weekendową by zmniejszyć opłaty za prąd i zwiększyć zabezpieczenia przelicznikowe, które na czas budowy ograniczyłem do 10Amper. Przy takim ograniczeniu prądowym jednoczesne korzystanie z większej liczby urządzeń wymagało racjonalnego gospodarowania fazami, czego nie mogłem żądać od innych domowników.

 

Wpierw załatwiłem sobie wizytę kominiarza. Kominiarz sprawdził ciągi i kazał pokazać sobie projekt domu. Z projektem musiało się zgadzać, bo aktualizowałem go do projektu zamiennego, gdy budynek już stał. Następnego dnia przywiózł protokół i skasował symbolicznie około 50zł.

 

Z elektrykiem, był mały problem. Miałem kolegę, który mi obiecał podpisać protokół zaocznie, ale w międzyczasie wybył na stałe do Ameryki. Miejscowy „uprawniony”, od którego dostałem parę cennych wskazówek na początku, poważnie się rozchorował i musiałem szukać innego. Trafił mi się w końcu jakiś daleki powinowaty. Długo się nie mógł zdecydować, bo niby ma uprawnienia, ale się tym od dawna nie zajmuje, nie ma firmy i nie wystawia rachunków. W końcu przyjechał w niedzielę, z żoną nad zalew, na ryby i przy okazji do mnie. Kawka, lody, pogaduchy, pomogłem mu wypełnić kwity. Nagabywany o cenę rzucił 150zł. Zmroziło mnie. Nawet nie chciało mi się targować, co robiłem już niemal rutynowo przy każdych zakupach. Pożyczyłem od dziecka, bo miałem tylko stówkę i chłodno go pożegnałem.

 

Z końcem wakacji miałem wypełniony dziennik budowy i wszystkie niezbędne kwity od kominiarza, elektryka i z zakładu komunalnego (woda). Złożyłem zawiadomienie o zakończeniu inwestycji i otrzymałem potwierdzenie, że zawiadomienie zostało przyjęte. Do gminy zgłosiłem się po numer posesji. Spodziewałem się numeru w stylu 4b lub 6a, choć od 4 dzieli mnie 1,5km, a od 6 - 500m, a tu niespodzianka dostałem, w cale nie po kolei, numerek 10 i do zapłacenia od nowego roku podatek roczny w wysokości 101zł, z czego prawie połowa za przybudówkę, którą nieopatrznie zgłosiłem jako budynek niemieszkalny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...