Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Brazka chyba o kratkach higrosterowalnych? wyglada podobnie jak wentylatorek lazienkowy, na stronie Aereco mozna o tym poczytac, oni specjalizuja sie w wentylacji higrosterowalnej, jesli nie masz mozliwosci zainstalowania wentylacji mechanicznej z rekuperacja to to od biedy sie nada:cool:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No własnie o tym mówię TARciu i ... nie Ewa, nie obrażam Was :no: Sama przez czas jakiś zastanawiałam się, czy się obrazić, czy może jednak nie!

 

No właśnie potrzebuję czegoś takiego do planowanej pralno-suszarni. Tam nie będzie okna a w pomieszczeniu będzie też stała pompa ciepła na cwu. Ta wymaga wentylowanych pomieszczeń, z tego co piszą producenci. Wejście do pralni będzie z łazienki nie mam jednak zamiaru zostawiać wielkiej dziury pomiędzy tymi pomieszczeniami, będą więc drzwi. No i problem powstał - kto wie, może sztuczny - jak wentylować to pomieszczenie tym bardziej, że jednak 2-3 razy w tygodniu będzie tam mocno wilgotno z powodu prania i suszenia tegoż prania. Znalazłam nawet taką za 550 zł:o ale są i takie Pomiędzy nimi też się coś znajdzie. Czytam o nich i czytam i nie bardzo kumam, czy się nadadzą ...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mo to już choćby dlatego MUSZĘ zrobić te łazienkę :lol2:

 

TARCIA ja nie chcę grawitacyjnej, wolałabym mechaniczną, właśnie te wentylatory. Grawitacyjna może nie wystarczyć, to będzie nieduże pomieszczenie ... cholera ... głupieję już od tego :bash: A może ja się mylę, co będzie lepsze???

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

„Lew???!!! Skąd na tych bagniskach wziąłby się lew??? Bez sensu! A może uciekł im z klatki? Po tych szalonych babach można się wszystkiego spodziewać! Już ja im narobię koło pióra! Z torbami pójdą!!! Jeżeli ta bestia wcześniej mnie nie zje!” – Victor zaczynał się przyzwyczajać do tego, że od wczoraj spotykają go wydarzenia zupełnie niemożliwe, więc szybko pogodził się z myślą, że przyjdzie mu uciekać przed lwem. Jeszcze zdążył przypomnieć sobie słowa instruktora wypowiedziane na polanie. „Ostatni widok... – Cholera! Co robić??? Uciekać? Ruszy za mną i dopadnie. Instruktor chyba próbuje dojechać do lasu zanim bestia zaatakuje. Może lwy nie lubią lasów? Nie znam ich zwyczajów!”

Zwierzę przyspieszyło nagle, wykonało długi sprężysty sus i bezgłośnie znalazło się na drodze tuż za nimi. Teraz już żadna siła nie była w stanie utrzymać koni. Brazylia ruszyła z miejsca cwałem. Victor poczuł, jakby nagle obniżyła się i płynęła w powietrzu nie dotykając kopytami ziemi. Wpadli do lasu. Bestii najwyraźniej to nie przeszkadzało. Ta droga nie była szlakiem konnym. Nisko wiszące gałęzie smagały go po twarzy. Położył się na szyi klaczy, puścił wodze i trzymając się kurczowo grzywy myślał tylko o jednym – nie spaść! W głowie Victora telepały się jakieś wiadomości z dawno oglądniętych filmów przyrodniczych, ale wciąż nie mógł sobie przypomnieć, z jaką prędkością porusza się atakujący lew. Szukał tej wiadomości panicznie przeglądając pliki we własnej pamięci, jakby ta wiedza była w stanie coś zmienić. Zamknął oczy, przylgnął do końskiej szyi i bezproduktywnie męłł pytanie „Jak szybko, do cholery, biegnie lew?” Zupełnie nie zastanawiał się nad tym, że nie wie również, jak szybko galopuje klacz nietrenowana do wyścigów. Nagle gdzieś z oddali usłyszał okrzyk „Eeemiii!” i przeciągły gwizd. Nie zwrócił na niego uwagi, choć przez moment mignęły mu pytania, kto krzyczy i kim lub czym jest Emi. Brazylia nadal gnała, ale po chwili zaczęła wyraźnie zwalniać. Victor poczuł zbliżającą się śmierć – klacz słabnie! Zaraz dopadnie ich lew! Może będzie wolał koninę od ludzkiego mięsa? Usiłował poganiać klacz okładając jej boki piętami. Palcat dawno zgubił. Jednak tylko strach mógł zmusić ją do szaleńczego cwału – wszelkie wysiłki Victora ignorowała. Po chwili przeszła do galopu. Victor skulił się oczekując ciosu w plecy pazurzastą lwią łapą. Nic takiego nie nastąpiło. Brazylia zwolniła jeszcze. Jechali teraz kłusem. Victor ściągnął wodze i zatrzymał klacz. Oddychała ciężko cała spocona. Rozglądnął się wokół szukając instruktora. Nie było nikogo. Ciszę przerywał tylko szelest liści opadających na ziemię i śpiew ptaków. Lwa również nie było. „Gdzie się podział? Dlaczego zrezygnował? Może właśnie konsumuje instruktora albo jego konia? Lepiej nie wracać tą samą drogą!”

Jak wrócić do zamku? Podobno faceci mają świetną orientację w terenie, ale lata spędzone w mieście chyba skutecznie ją zabijają. W każdym bądź razie u Victora zabiły. Nie miał bladego pojęcia, w którą stronę jechać. Postanowił zrobić jedyną w tej sytuacji rozsądną rzecz – oddać inicjatywę Brazylii. Klacz oddychała już spokojniej, ale była całkiem mokra. Wiedział, że nie powinna stać, ruszył więc kłusem na luźnej wodzy. Brazylia wybrała jakiś kierunek i szła całkiem pewnie, co przekonało go, że zachował się rozsądnie. Jak daleko mogli odjechać od zamku? nie miał pojęcia. Kłusowali wśród drzew, potem klacz przeszła do stępa. Nie poganiał jej – w końcu, skoro jest całkiem zależny od niej, nie może się jej sprzeciwiać.

„No! tego jeszcze nie było, żeby pan prezes poddał się całkiem woli głupiego bydlęcia” – pomyślał. Brazylia, jakby zrozumiała jego myśli, nagle zarżała i wykonała łagodny bryk. Nieprzygotowany Victor o mało się z nią nie rozstał. Na samą myśl o konsekwencjach upadku zbladł. „Przepraszam. Nie jesteś głupie bydlę.” – pomyślał klepiąc klacz po szyi. Zarżała cicho, jakby wybaczając mu nietakt. „Cholera – rozmawiam z koniem! Zupełnie mi odbija”. Klacz znów zarżała. Zabrzmiało to jak śmiech.

Po półgodzinnej jeździe zobaczył wreszcie zamek. Wjechał na dziedziniec. Przed stajnią zauważył instruktora.

- Czy to pan był ze mną w lesie?

- Nie. To nie ja.

- A czy tamten instruktor wrócił?

- Myślę, że pana szuka, jeżeli się zgubiliście.

- Coś nas goniło. Konie się spłoszyły. – jakoś słowo „lew” nie chciało mu przejść przez usta.

- Aaa... To Emi. Nasza lwica. Ona lubi się tak pobawić czasem w ganianego. Nie zrobiła panu krzywdy?

- Nie. Jak widać, ale czy tamtemu instruktorowi...?

- Eeee... - pokręcił głową - na pewno nie. Ona łagodna jest i lubi ludzi. Tylko tak groźnie wygląda.

„Oni trzymają lwicę, która bawi się w ganianego z końmi! Oszaleję! Co tu jest grane?! I dlaczego ci ludzie są tak podobni do siebie???!!!”

Zeskoczył z Brazylii, poklepał ją i w myślach powiedział „dziękuję”, rzucił wodze stajennemu, który wyszedł ze stajni, słysząc ich rozmowę, i wszedł do masztalerki. W pomieszczeniu z tyłu znalazł swoje ubranie i przebrał się.

„Jestem głodny jak wilk.” – spojrzał na zegarek – „Szwedzki stół powinien być zastawiony. Mam nadzieję, że coś jeszcze zostało. Najpierw jednak koniecznie prysznic!”

Odświeżony zszedł do jadalni. Jego obawy okazały się płonne – stół był pełen smakołyków. Wybrał duży talerz i najadł się do syta siedząc na tarasie. Króliczki znów spokojnie hasały po trawie. Pewnie Maya też popełzła na bagno. Od czasu do czasu w jadalni pojawiała się mniejsza lub większa grupka jego podwładnych. Z podnieceniem w głosach opowiadali o niebywałych atrakcjach i przyjemnościach, których zażyli. Nikt nie podchodził do niego, nikt nie zapytał, jak spędził przedpołudnie. Poczuł przez chwilkę coś, jakby cień przykrości, ale szybko się z tego otrząsnął – nie należy mieszać życia towarzyskiego z pracą. Tylko, że on znał prawdę – nie miał życia towarzyskiego.

Zjadłszy, postanowił pozwiedzać zamczysko. Zrezygnował z usług lokaja oczekującego na polecenia w hollu („Czy to ten sam, który prowadził mnie do pokoju i do stajni?”) i ruszył korytarzem na parterze. Pierwsze drzwi po prawej stronie były przeszkolone. Napis na nich zapowiadał wodne atrakcje.

„Basen i SPA zostawię sobie na koniec dnia. Najpierw zaglądnę do kasyna.” – postanowił.

Po lewej stronie zauważył drewniane drzwi z napisem „Biblioteka”. Były uchylone, więc zaglądnął przez nie. Na trzech ścianach ogromnego pokoju znajdowały się ciemne półki z książkami. Mnóstwem książek! Naprzeciw drzwi było okno w obramowaniu półek z książkami. Po prawej stronie całą ścianę zajmował duży kominek, na którym płonął ogień. Przed kominkiem stały fotele wyglądające na bardzo wygodne. Na grubej dębowej belce nad kominkiem leżała wielka trzykolorowa kotka i spoglądała na Victora spod półprzymkniętych powiek. Jej wzrok wyrażał całe kocie poczucie wyższości nad gromadą dwunożnych stworzeń, które tak łatwo oswoić i wyszkolić, by głaskały po grzbiecie i napełniały kocią miseczkę. Na dwóch fotelach ktoś siedział. Victor zauważył starszego mężczyznę i kobietę w średnim wieku. Jego pamiętał z narad. Nie odzywał się prawie nigdy, ale, gdy już coś powiedział, okazywało się, że to najlepsze rozwiązanie omawianego problemu. Kobieta pracowała w księgowości. Choć oboje byli pogrążeni w lekturze, wyczuł jakąś łączącą ich nić porozumienia. Wycofał się po cichu.

Szedł w głąb korytarza szukając jaskini hazardu. Zawsze miał szczęście w grach. Mijał małe drewniane drzwi prowadzące zapewne do pokoi. Poruszał się coraz wolniej. Był już daleko od hollu i nie docierało tu już światło dzienne. Nie zabrał świecy, a lamp, oczywiście, nie było („Mogliby wreszcie przestać się wygłupiać i udawać, że żyją tu jak w średniowieczu!”). Macając przed sobą rękami trafił na kotarę na końcu korytarza. Już miał zamiar zawrócić, gdy za nią wyczuł zagłębienie w ścianie. „Może to drzwi” – pomyślał i odgarnął zasłonę. Po omacku szukał klamki. Nie było jej. Trafił na jakieś metalowe guzy. Naciskał je po kolei, mając nadzieję, że wciśnięcie któregoś z nich otworzy drzwi. Rzeczywiście – niektóre guzy dawały się wciskać, ale nie były to żadne elektryczne przyciski. Gdy już miał zamiar zrezygnować, nagle, po wciśnięciu kolejnego guza, drzwi drgnęły i bezgłośnie przesunęły się. Za nimi zobaczył światło w głębi opadającego w dół korytarza. Ruszył ostrożnie, ale zatrzymał się po dwóch krokach. Nigdy nie lubił takich przygód, nawet książki opowiadające o odważnych odkrywcach przerażały go, a zarazem fascynowały. Tym razem, kiedy znalazł się w scenie jakby żywcem wyjętej z jednej z nich, szybko uznał, że nie nadaje się na jej bohatera. Cofnął się, odwrócił i wyciągnął rękę, bo za sobą miał tylko ciemność. Wyczuł raczej niż usłyszał, że drzwi zamknęły się za nim. Rzucił się w ich kierunku i zaczął macać obitą blachą powierzchnię. Z tej strony były idealnie gładkie, bez klamki, guzów, nawet najmniejszej śrubki. Nie miał innego wyjścia – musiał iść dalej. Ostrożnie przesuwając stopę wyczuł pierwszy schodek prowadzący w dół. „Cholera, zaraz wejdę do jakiejś piwnicy! – pomyślał ze złością – żeby chociaż wina tam były.” Schodził ostrożnie rękami dotykając ścian. Schody skończyły się i światło było już wyraźnie widać na końcu krótkiego korytarza. W półmroku z rosnącym przerażeniem obserwował wielkie słoje stojące na półkach wzdłuż korytarzyka. Bez wątpienia – świadczył o tym zapach znany mu z pracowni biologii w liceum – były to zatopione w formalinie preparaty. Jednak zamiast węży, żab czy kurzych embrionów w różnych stadiach rozwoju w tych słojach znajdowały się embriony ludzkie. Początkowo nie mógł tego rozpoznać, bo były koszmarnie zniekształcone, wynaturzone, groteskowo powykręcane, pozbawione kończyn lub dysponujące ich nadmiarem. Miały twarze kosmitów z filmów science fiction dozwolonych od lat 18. Bez oczu, lub z trojgiem oczu, ze zniekształconymi lub zarośniętymi nosami. Jeden już w życiu płodowym dysponował kompletem uzębienia , które prezentował w jakimś okropnym grymasie jakby bólu lub złości. Im bliżej komnaty, z której docierało światło, tym bardziej normalne były te straszne preparaty. Victor był już bliski zwymiotowania, gdy stanął wreszcie na progu oświetlonej świecami piwnicznej izby. Tyłem do niego przy wielkim biurku siedział jakiś siwy mężczyzna. Odwrócił się lekko zaskoczony obecnością Victora i obrzucił go nieprzyjemnym, badawczym spojrzeniem bladoniebieskich oczu.

- Witam serdecznie! Rzadko mnie tu ktoś odwiedza. – odezwał się skrzypiącym starczym głosem.

- Dzień dobry. Ja... zabłądziłem. Czy mógłby mi pan wskazać wyjście do hollu? – Victor postanowił udawać, że nie zauważył niczego w korytarzu.

- Oczywiście, oczywiście, ale może najpierw pokażę panu, czym się tu zajmuję. Tak rzadko mam gości... Och! Proszę mi wybaczyć niegrzeczność! Jestem profesor Franck Enstein. – na pomarszczonej twarzy staruszka pojawił się nieszczery uśmiech.

- Bardzo mi miło. Victor de Rżyński – odpowiedział z uśmiechem, choć pierwsza część jego wypowiedzi na pewno nie była prawdą.

- Proszę, proszę, może wejdziemy do mojego laboratorium...

- Oczywiście. Bardzo chętnie – głos Victora nie brzmiał przekonująco.

Weszli do następnego pomieszczenia. Było znacznie większe, wyposażone w mnóstwo dziwnych urządzeń. Wyglądało jak skrzyżowanie dekoracji do filmów o szalonych naukowcach i całkiem współczesnego nowoczesnego laboratorium. Na środku stał wielki drewniany stół ze śladami nacięć, ciemnymi plamami i miejscami wypalonymi chemikaliami. Nad stołem wisiała nowoczesna lampa bezcieniowa. Pod ścianami stare drewniane szafy i szafki przeplatały się z oświetlonymi metalowymi witrynami i lodówkami. Na długim białym blacie stały różne aparaty, których zastosowania nawet nie umiał sobie wyobrazić. W ciemnym kacie z trudem dostrzegł zarys czegoś wielkiego. Z niemałą satysfakcją Victor zauważył, że tutaj dociera prąd.

- O! ma pan elektryczność!

- Tak, ale tylko z agregatu. W zamku naprawdę nie ma prądu. Tylko moje laboratorium jest wyjątkiem. Pani Braza zgodziła się na to bardzo niechętnie, ale nie miała innego wyjścia. Może napije się pan kawy?

- Nie, dziękuję, przed chwilą piłem – na samą myśl o zjedzeniu lub wypiciu czegokolwiek w tym miejscu Victor poczuł, jak lunch podchodzi mu do gardła. Nigdy nie jadał w stołówkach szkolnych, więc nie miał okazji nabyć odporności, pozwalającej niektórym jeść bez względu na otoczenie i zapachy.

„Czyżby ten staruszek jakoś szantażował panią Brazę? – zastanowił się Victor. – Dlaczego te jego badania były dla niej tak ważne, że zgodziła się złamać zasadę i pozwoliła na używanie prądu?”

- Pani Braza potrzebowała moich usług, a ja potrzebowałem jej zgody na prowadzenie eksperymentów w należącym do niej zamku. – staruszek jakby czytał w jego myślach - Kiedy go kupiła, zastanawiałem się nad przeniesieniem laboratorium gdzie indziej, ale byłoby to bardzo kłopotliwe. Niektóre z tych urządzeń – skierował promień światła z lampy nad biurkiem w stronę wielkiej, budzącej – nie wiedzieć czemu - grozę skomplikowanej konstrukcji z drewna i metalu, zajmującej najciemniejszą część komnaty – są tylko zabytkami, pamiątkami rodzinnymi. Ta konstrukcja posłużyła mojemu prapradziadkowi w jego sławnym eksperymencie. Widzi pan ten drut znikający w sklepieniu? Jest połączony z piorunochronem na dachu wieży. – Victor przyglądał się z mieszaniną fascynacji i lęku. Skomplikowana konstrukcja, plątanina kabli i drewnianych i metalowych stelaży, otaczała drewniane ni to łoże ni krzesło z pasami najwyraźniej służącymi do przypięcia na nim człowieka. Kojarzyło mu się to nieodparcie z filmami opowiadającymi o leczeniu w zamierzchłych czasach elektrowstrząsami osób uznanych za chore psychicznie. Skojarzenia na pewno nie były miłe, więc nie żałował, gdy staruszek puścił lampę i ponury zakątek pogrążył się znów w mroku. - Inne kupiła mi pani Braza, kiedy zrozumiała, że beze mnie sobie nie poradzi – chudy, drżący palec skierował się w stronę nowoczesnych lodówek i witryn. Victor wciąż nie potrafił wyobrazić sobie, jak ten szalony naukowiec mógł pomóc w prowadzeniu dużego luksusowego pensjonatu. „No chyba, że odkrył tajemnicę kamienia filozoficznego. – Urządzenie tego zamku musiało kosztować majątek!”

- Pani Braza potrzebowała natychmiast wielu pracowników. – Victor już zaczynał się przyzwyczajać do tego, że co chwilę ktoś odpowiada na jego myśli. - Jak się pan domyśla, nie było o nich tutaj łatwo. Wokół zupełne pustkowie, z najbliższej miejscowości trzeba jechać ponad godzinę, a i w tej miejscowości nie znalazłaby odpowiednich pracowników. Zaproponowałem jej proste rozwiązanie. Pracowałem od lat nad klonowaniem – to taka rodzinna tradycja. Mój przodek też starał się stworzyć człowieka, ale wtedy nauka nie osiągnęła jeszcze odpowiedniego poziomu i prapradziadek nie miał szans na sukces. Nieudany prototyp przysporzył mu wielu kłopotów, prapradziadek umarł, rodzinne dobra zaczęły podupadać, w końcu zniszczony zamek kupiła pani Braza. Ja zacząłem od studiów medycznych. Znając tajniki ludzkiego DNA mogłem marzyć o sukcesie na wielką skalę. Obiecałem pani Brazie stworzenie odpowiedniej ilości klonów. – Victor poczuł się jak bohater Gwiezdnych wojen. - Ustaliliśmy priorytety. Pierwsze próby były nieudane. Widział pan je w korytarzyku. W końcu udało się. Najpierw powstali stajenni i lokaje – widać, że to prototypy, ale do swojej pracy się nadają. Potem z jednej formy (pośpiech) – wtrącił gwoli wyjaśnienia , rozkładając ręce w geście bezradności - stworzyłem hostessy i pokojówki – to już znacznie bardziej udane dzieła. Następni byli masażyści i masażystki – poznał ich już pan? Nie? Proszę koniecznie skorzystać – są świetni! W końcu osiągnąłem sukces, powołałem do życia przedmiot swojej dumy – instruktorów i ratowników! Są doskonali – nieprawdaż?!

- Oooooczywiście – wyjąkał Victor, usiłując pogodzić się z tym, co usłyszał. Najchętniej uznałby staruszka za szaleńca, ale to, co mówił, brzmiało tak przekonująco... No i to podobieństwo lokajów, pokojówek i instruktorów... No właśnie – podobieństwo tylko. Gdyby byli klonami, byliby identyczni! – Ale oni nie są identyczni! – prawie krzyknął.

- Tak! I to właśnie jest najwspanialsze! Trochę obawialiśmy się reakcji gości na grupę identycznych lokajów i stajennych, identycznych pokojówek czy identycznych instruktorów. Na szczęście okazało się (i to mnie zaskoczyło), że pewne cechy wyglądu zmieniają się w trakcie rozwoju niezależnie od tego, że genom osobników jest identyczny! Czyż to nie wspaniałe?!

- Taaak. Wspaniałe... Ale czy oni...?

- Nieee! Nie są niewolnikami! Pracują tu, dostają pensje, mają urlopy. Są normalnymi ludźmi!

- Ale przecież stworzenie dziecka i oczekiwanie, aż urośnie...

- Nie! To mój kolejny genialny pomysł! Przyspieszyłem ich rozwój! Wprawdzie im szybszy rozwój, tym większe podobieństwo, ale ostatnio stoją przed nami inne wyzwania. Teraz często potrzebne są nam doskonale kopie, które powstają w ciągu kilku godzin. Oczywiście wcześniej muszę sobie przygotować materiał genetyczny, ale to żaden problem – wystarczy jeden włos znaleziony na poduszce lub w wannie (założyliśmy odpowiednie filtry we wszystkich łazienkach) i po kilku godzinach mamy gotową identyczna kopię. W wieku pierwowzoru! – staruszek z rosnącym podnieceniem opowiadał o swoich sukcesach. – Zauważył pan pewnie, że instruktorzy są do siebie najbardziej podobni. Łatwo ich pomylić!

- A masztalerz, pani Klotylda...?

- Nie! Oni urodzili się normalnie. Swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałby świat pełen sklonowanych Klotyld? – staruszek zarechotał nieprzyjemnie.

- Nnno... nie wiem... – wyjąkał Victor.

- Widzę, że pan się z nią spotkał. Co?

- Tak. Miałem przyjemność poznać...

- Przyjemność! Tak! – znów starczy rechot rozległ się echem. – No, to jeszcze może pan tu spojrzy – staruszek wskazał jedną z witryn. - W tych probówkach mam przygotowane DNA. Nie wiem, czy będzie potrzeba wykorzystania go, ale jakby co, to jest gotowe. Bez obaw! – klepnął porozumiewawczo Victora w ramię.

Właśnie te słowa wzbudziły jego obawy. Poczuł się bardzo niepewnie, gdy szybko przeliczył probówki. Było ich 49. Dokładnie tyle, ilu uczestników tej imprezy. Nie miał jednak odwagi zadać żadnego pytania. Marzył tylko o jednym – o wyjściu z tej piwnicy i, najlepiej, ucieczce z tego dziwnego miejsca. Po porannej euforii nie zostało nawet śladu! Czuł, że dzieje się tu coś dziwnego i nie miał ochoty brać w tym udziału. Uciekać!

Staruszek wciąż jakby czytał w jego myślach.

- Trudno będzie panu wyjść, bo ja jestem tu jakby... zamknięty. Musi pan iść po tych schodach w górę. Trafi pan do dawnej wychowalni, wykorzystywanej w czasach, gdy wyhodowanie klonów trwało kilka lat. Tam są okna. Pan jest młody, więc przejdzie przez okno i zeskoczy na zewnątrz. Ja zamknę okno i nikt się nie zorientuje, że pan tu był.

- Dziękuję. – Victor nie zastanawiał się, czemu staruszek chce pomóc mu w ucieczce i zataić jego obecność w piwnicy. Pewnie nie wolno mu było opowiadać o tym, co robił w piwnicy i pokazywać tych wszystkich okropności. To na pewno jest nielegalne!

W milczeniu weszli po schodach piętro wyżej. Profesor sapał i pokasływał szurając nogami po schodach. Rzeczywiście – przez okno by nie wyskoczył. Victor oczyma wyobraźni ujrzał kości profesora rozsypane na trawniku po takim skoku.

Ponure pomieszczenia na górze wyglądały jak jakiś żłobek czy przedszkole albo raczej opustoszały dom dziecka. Okna zarośnięte brudem zasłaniały grube story. Victor szarpnął klamkę, otworzył okno i nie oglądając się za siebie skoczył. Wylądował na trawniku oko w oko ze strusiem. Na szczęście pamiętał, co mówiła hostessa, więc się nie zdziwił na ten widok. Struś przyglądał mu się jakoś tak mało przyjaźnie. Po głowie plątały mu się jakieś informacje o sile rażenia dzioba i nóg strusia, wycofywał się tyłem, starając się wywrzeć na ptaszysku jak najmilsze wrażenie.

„Skoro Brazylia czytała w moich myślach, - rozumował mało racjonalnie – to może i on potrafi...” Starał się więc myśleć jak najlepiej o strusiu i jego rodzicach, choć pamiętając, że mózg strusia jest mniejszy od jego oka, miał poważne wątpliwości, czy ma to jakikolwiek sens. Tymczasem struś wycelował starannie i rąbnął dziobem w trawnik, zauważywszy tam najwyraźniej jakiś smaczny kąsek. Victor uznał, że jest wystarczająco daleko, by móc odwrócić się tyłem do nielota i oddalić szybkim krokiem w stronę głównego wejścia.

Nie miał już ochoty na wizytę w kasynie. Ze wszystkich sil chciał uniknąć w dniu dzisiejszym wszelkich ciemnych pomieszczeń. Do obiadu została tylko godzinka, którą zamierzał spędzić na relaksującym masażu snując plany nocnej ucieczki. Ruszył znaną drogą do SPA.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak sobie myślę nad tą pompą ciepła i wymaganą wentylacją... PC ma grzać tylko wodę użytkową? I wymaga wentylacji? Czy to aby nie jest pc pobierająca ciepło z pomieszczenia? Jeżeli tak, to zadaniem wentylacji jest doprowadzenie do pomieszczenia z pompą ciepłego powietrza ogrzanego kominkiem albo grzejnikami. Pc sobie to ciepło zje, ochłodzi powietrze i zagrzeje wodę. Ochłodzone powietrze może wrócić do wnętrza domu, bo nie jest zanieczyszczone ani pozbawione tlenu. Jeżeli wentylacja będzie wyrzucała je na zewnątrz, w domu powstanie podciśnienie, a jako że dom szczelny idealnie nie jest, to zaciągnie sobie powietrze z zewnątrz. Zimą zimne, latem ciepłe. No chyba, że dom jest szczelny - w takim razie będzie podciśnienie.

A jeżeli to ma być pc z kolektorem zakopanym w ziemi albo zanurzonym w świętej pamięci studni, to nie wiem, po co mu wentylacja.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oooo widzisz, pompa będzie powietrzna a to powietrze będzie pobierała z zewnątrz. No to dlaczego qrna oni pisza, że pompa ma stać w wentylowanym pomieszczeniu??? Skoro tak, to moge tylko kratkę higrosterowaną podłączyć nie musi byc wentylator. Higrosterowana, bo one mają czujniki wilgotności i w razie "W" zadziała. Chyba mi trochę ulżyło.

Równie dobrze może być tak, że ja coś popieprzyłam ......

A pompa ma być ta:

 

 

Nadmieniam, że się zrehabilitowałaś za to przydługie milczenie!!!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Braza, a co tu się dzieje :eek:

Jak zacznę czytać od początku to co Agduś pisze, to do północy mi zejdzie.

Ale w sumie co tam, kto bogatemu zabroni ;)

Pozdrowionka wszystkim bywającym w tym zacnym wątku :bye:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Minąwszy kryształowe drzwi poczuł się jak w innym świecie. Szeroki, krótki korytarz wyłożony był bardzo miękką srebrnoseledynową wykładziną. W pierwszych drzwiach po prawej stronie stała hostessa w bladoseledynowym stroju i zapraszającym gestem ręki pokazała mu, żeby wszedł. Zobaczył szereg drzwi do niewielkich przebieralni. Rozebrał się szybko, założył nowiutkie kąpielówki czekające na niego na półce, klapki i mięciutki płaszcz kąpielowy w kolorze królewskiej purpury. Idąc teraz po seledynowym dywanie dokładniej czuł jego miękkość. Hostessa czekała na niego przy drzwiach.

- Życzy pan sobie iść na basen, jaccuzi, do saun czy na masaże?

- Może najpierw basen...

- Oczywiście – gestem dłoni pokazała, żeby szedł za nią.

Stanąwszy w drzwiach prowadzących na basen, oniemiał z zachwytu. Znalazł się w ogromnym salonie. Pod sufitem wisiały tysiące świec osadzonych w kryształowych, wyglądających na zabytkowe, świecznikach. Ściany były pokryte delikatnymi nowoczesnymi malowidłami przedstawiającymi jakieś rusałki i utrzymane w odcieniach błękitno-seledynowych. Podłoga i niecka basenu wyłożone płytkami i mozaiką miały tę samą kolorystykę. Gdzie niegdzie jako mocniejszy akcent pojawiał się kolor ciemnopomarańczowy. Światło załamywane w prawdziwych kryształach i odbijające się od lekko falującej powierzchni wody sprawiało, że rusałki na ścianach jakby pląsały. Przed sobą widział pełnowymiarowy basen olimpijski z wieżą do skoków. Spojrzał w prawo i za ogromnymi oknami o szybach tak czystych, że bardziej się ich domyślał niż je widział, ujrzał sielankowy widok – obsadzony płaczącymi wierzbami staw, po którym pływały dzikie kaczki i łabędzie.

Wzdłuż basenu w licznych oczkach jaccuzi bulgotała woda. Nad każdym z nich widniała nazwa. Na samym końcu, w niewielkim owalnym basenie siedziało najwięcej osób. Każdy, kto tam wchodził wydawał okrzyk niedowierzania i zawisał siedząc w wodzie. „Morze Martwe” – głosił napis wykonany z pomarańczowej mozaiki. „Phi, pływałem w prawdziwym Morzu Martwym” – wzruszył ramionami.

Zauważył, że większość pracowników firmy przyjemności SPA zostawiła sobie na czas przed obiadem. Siedzieli w jaccuzi popijając szampana z wysokich kieliszków, pływali, kilku panów popisywało się skokami z wieży, prężąc wyimaginowane lub rzeczywiste muskuły przed każdym skokiem i sprawdzając, czy wszyscy na nich patrzą.

Nie zdziwił się wcale, gdy w roli ratowników zobaczył instruktorów lub ich klony. Opaleni, muskularni, w obcisłych kąpielówkach przyciągali spojrzenia pań, które spoglądały na nich spod rzęs, szeptały cos do siebie chichocząc i oblizywały znacząco wargi. Z każdym kolejnym kieliszkiem szampana, bądź innego trunku, ich spojrzenia stawały się coraz bardziej powłóczyste i jawne, gesty coraz odważniejsze i jednoznaczne. Jednak ratownicy, jak na profesjonalistów przystało, zachowywali uprzejmą obojętność zdając się nie zauważać rosnącego rozochocenia pań.

Victor, bezwiednie ulegając rozerotyzowanemu nastrojowi miejsca, wystudiowanym gestem zrzucił płaszcz kąpielowy i pięknym łukiem skoczył do wody ze słupka. Miała idealną temperaturę i z pewnością nie była chlorowana. Uwielbiał pływać! Nauczył się tego w rzece niedaleko gospodarstwa dziadków. Potem długo musiał brać lekcje u profesjonalistów, by pozbyć się odruchów, których nabył jako samouk. Teraz wiedział, że pływa bardzo dobrze. Ruszył najpierw kraulem, potem zaprezentował delfina, grzbietowy, klasyczną żabkę. Na koniec wykonał jeszcze trzy skoki z wieży. Miał nadzieję, że pracownicy, choć zachowywali całkowitą obojętność, jako profesjonaliści potrafią ocenić i docenić jego wyczyny. Jego opalone w solarium i wymodelowane na siłowni ciało prezentowało się nie najgorzej. Gdy po ostatnim skoku wyszedł z basenu, dyskretnie rozejrzał się szukając zachwyconych spojrzeń sekretarek, księgowych czy stażystek. Niestety – były wciąż wpatrzone w ratowników. Wszedł do wolnego jaccuzi, skinął dłonią na przechodzącą z szampanem hostessę. Skosztował i po raz kolejny się zdziwił – to nie było jakieś wino musujące, tylko prawdziwy, w dodatku wyśmienity szampan! Przez moment zastanawiał się, czy inni obecni potrafią docenić ten smak. Zrelaksował się w bulgoczącej, słonej wodzie. Przez drzwi z napisem „masaże” weszły dwie młode panienki („stażystki chyba”). Rzucił im długie spojrzenie, ale nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi zapatrzone w pięknego jak grecki posąg ratownika. „Ale ciacho” – usłyszał szept jednej z nich. Trochę zepsuło mu to humor, więc wyszedł, wziął jeden z leżących na półce błękitnych ręczników (zużyte, rzucone na ziemię, natychmiast znikały zbierane przez pracowników), wytarł się i założył swój płaszcz, który jakimś sposobem znalazł się tuż obok niego.

Postanowił sprawdzić, czy masażystki rzeczywiście „udały się” staremu profesorowi. W pierwszej chwili miał poważny problem z wybraniem masażu z długiej listy, którą wręczyła mu kolejna (albo ta sama) hostessa. W końcu, wiedząc, że czas obiadu zbliża się nieubłaganie, wskazał cos na chybił-trafił. Trafił nieźle. Pod ciepłymi dłońmi ślicznej masażystki , otoczony aromatami różnych pachnących olejków, rozluźnił się całkowicie i prawie zapomniał o niepokojących wydarzeniach tego dnia.

Dziesięć minut przed siedemnastą wybiegł z salonu SPA, by szybko przebrać się w strój bardziej elegancki i zdążyć na obiad. Idąc do jadalni miał przeczucie, że tym razem spotka panią Klotyldę. Nie mylił się. Rezydowała już przy stole obok Brazy. Miała na sobie, jakże by inaczej, czarną suknię i skórzaną obrożę ozdobioną diamentami („Svarowski to to nie jest!” – pomyślał, z trudem przełykając ślinę.). Włosy rozpuściła przewiązując je tylko opaską nad czołem. Czarną opaską – rzecz jasna. Bladą twarz zdobił (?) mocny czarny makijaż. Jedynym akcentem w innym kolorze były karminowe usta. Na jej widok powróciła myśl o ucieczce dzisiejszej nocy.

Klotylda najwyraźniej wywierała ogromne wrażenie na wszystkich, co nieco uspokoiło Victora. Pracownicy biura wchodzili roześmiani, rozgadani, a na widok czarnej damy cichli i zajmowali swe miejsca przy stole bez słowa.

Gdy wszyscy się zebrali, Braza stuknęła delikatnie srebrną łyżeczką w kryształowy kieliszek i przemówiła:

- Mam nadzieję, że spędziliście państwo miły dzień. Zapewne domyślaliście się, że jesteście cały czas pod dyskretną obserwacją naszych specjalistów, którzy poznali was i teraz będą mogli przygotować odpowiednie warsztaty na dwa kolejne dni. Zrelaksowani i wypoczęci od jutra zaczniecie zajęcia, których efektem będą nowe, znacznie lepsze stosunki w waszym biurze, większa wydajność i przyjemność płynąca z pracy. Teraz zapraszam na obiad, a zaraz po nim proszę się wygodnie i ciepło ubrać, bo pojedziecie państwo wozami konnymi na ognisko.

Szmer głosów pełnych aprobaty wskazywał na to, że i ten pomysł spodobał się wszystkim. Prawie wszystkim. Victor zastanawiał się bowiem, czy ognisko pomoże mu w ucieczce, czy też przeszkodzi. Zanim na stole znalazły się wspaniale wyglądające i pachnące potrawy, zdążył dojść do wniosku, że jeżeli pojadą w stronę drogi, to ucieknie od ogniska, a jeżeli w przeciwnym kierunku, poczeka na powrót do zamku, ale postara się nie wchodzić do środka. Tak czy inaczej, trzeba się przygotować do długiej wędrówki nocą przez las. Ciepłe ubranie, porządne buty, jakieś zapałki, nóż, mapa, kompas, telefon (kiedyś dotrze do miejsca z zasięgiem i wezwie pomoc). Najgorsze było to, że z całej tej listy posiadał tylko ciepłe ubranie, wygodne, nieprzemakalne buty i telefon, który miał się przydać dopiero w ostatniej fazie ucieczki.

„Skubnę komuś zapalniczkę – postanowił. - Może dadzą nam zapałki do rozpalenia ogniska... Gorzej z nożem...” Spojrzał pożądliwym wzrokiem na nóż, który trzymał w ręce. Szybko ocenił jednak, że to arcydzieło sztuki złotniczej nie przyda mu się w lesie. Prędzej ten wielki, leżący na półmisku obok świńskiej tuszy, ale jak go niepostrzeżenie zabrać ze stołu? Uznał, że to niewykonalne. Po pierwszej chwili zaskoczenia na widok prosięcego truchła upieczonego na rożnie, dzierżącego w otwartym ryjku pieczone jabłko i patrzącego z niemym wyrzutem na ucztujących niewidzącymi oczyma, wszyscy rzucili się, zrazu nieśmiało, później, w miarę gdy mięsa ubywało, śmielej, do jego krojenia i konsumpcji. Nieliczni wegetarianie odwracali wzrok, nie mogąc znieść widoku biednego stworzenia pozbawionego nie tylko życia, ale i godności.

Victor postanowił „zabłądzić” po obiedzie do kuchni i dmuchnąć jakiś nóż. Do czego konkretnie miałby mu się on przydać podczas ucieczki – nie wiedział, ale pamiętał z jakichś książek i filmów, że jest niezbędnym elementem wyposażenia. O mapie nawet nie miał co marzyć. Może i w bibliotece jakaś by się znalazła, ale sam nie zdoła przeszukać wszystkich półek. Z pewnością uprzejmy lokaj pomógłby mu w tym, ale prośba o mapę okolicy mogłaby wzbudzić jego podejrzenia („Czy klony samodzielnie myślą? – Profesor zapewniał, że tak.”) i spowodować wzmożoną obserwację poczynań Victora, a tego nie chciał. Co do kompasu czy busoli, to na nic by mu się nie zdała, bo nie miał zielonego pojęcia, jak się tymi urządzeniami posługiwać. Usiłował sobie przypomnieć dawno zapomniane wiadomości ze szkoły na temat odnajdowania kierunków w lesie. Coś o słońcu i zegarku tam było, o mchu na drzewach... Tylko co dokładnie? A zresztą i tak nie miał pojęcia, w jakim kierunku ma iść.

Zajęty planowaniem ucieczki zapomniał o obecności Klotyldy. Zajadał przepyszne dania, nie czując ich smaku. Wiedział tylko, że musi zjeść dużo, by mieć siłę na całonocny marsz po bezdrożach. Starał się obserwować ruchy obsługujących ich przy stołach hostess, żeby zorientować się, gdzie są drzwi do kuchni.

Tymczasem Klotylda i Braza rozmawiały cały czas ze sobą i siedzącymi obok uczestnikami uczty. Nieszczęśnik, któremu przyszło usiąść koło Klotyldy, jadł niewiele. Za każdym razem, gdy ta zwracała się do niego, bladł i odpowiadał półsłówkami, marząc tylko o tym, żeby obiad jak najszybciej się zakończył. Mimo rozpalonego na kominku ognia, drżał z zimna. Wreszcie jego męki dobiegły końca. Wszyscy skończyli jeść i Braza dała sygnał do wstawania od stołu.

- Za 20 minut spotykamy się przed wejściem – przypomniała.

Victor zwlekał z wychodzeniem z jadalni. Udawał, że chce z kimś porozmawiać, ale to nie było łatwe, bo nikt nie chciał z nim rozmawiać. Wreszcie zaczepił jakiegoś urzędnika niższego szczebla, pytając, jak minął mu dzień. Ten, zaskoczony niebywałym zaszczytem, który tak nieoczekiwanie go spotkał, wykręcił się ogólnikowa pochwałą wyjazdu i ośrodka, po czym uciekł. To wystarczyło jednak Victorowi, który jako ostatni znalazł się na korytarzu, skręcił w prawo, zamiast iść do hollu i szybko otworzył drzwi, zza których wynoszono potrawy. W pierwszej chwili niczego nie zobaczył. W kuchni panował półmrok i jego wzrok przez chwilę się do niego przyzwyczajał. Spodziewał się pomieszczenia pomalowanego na biało i dobrze oświetlonego, tymczasem znalazł się w ciemnej, wielkiej kuchni, o okopconych, dawno nie malowanych ścianach, oświetlonej jednym dogasającym łuczywem tkwiącym w przeciwległej ścianie. Zaczął rozglądać się za nożami, kiedy zauważył jakiś ruch po lewej stronie. Odwrócił się i z przerażeniem skonstatował, że jest obserwowany bardzo uważnie przez dziwną postać. Kiedy babcia czytała mu baśnie na dobranoc, dokładnie tak sobie wyobrażał czarownice! Kucharka, bo niewątpliwie była to właśnie ona, stała nad wielkim kotłem zawieszonym nad paleniskiem i mieszała w nim wielką warząchwią. Przyglądali się sobie nawzajem przez chwilę w milczeniu. Właściwie, gdyby nie dziwny strój, złożony z połatanej brudnej spódnicy i wielkiej bluzy w nieokreślonym kolorze oraz skołtuniony kłąb popielatych włosów na głowie, byłaby całkiem ładną kobietą!

- Czego? – czarownica z warząchwią przerwała ciszę mało uprzejmym pytaniem

- Yyy... Ja... Właściwie, to ja zabłądziłem...

- Taaa, zabłądził! Czego szuka?

- Yyyy... Eeee.... Nooo... – gorączkowo zastanawiał się, czy trzymać się wersji o zabłądzeniu i dać tyły, czy pod jakimś pretekstem poprosić o nóż. „Pani Braza raczej z nią nie rozmawia zbyt często, więc może warto zaryzykować” – pomyślał. – Ja potrzebuję jakiegoś noża, żeby.... – „Otworzyć puszkę? – Nie! Obrazi się, że mi nie smakował obiad i jestem głodny! Rozciąć plik dokumentów! Tak!” – rozpląć klik dopumentów... eeee, to znaczy rozciąć dokumenty... plik... taki gruby... – plątał się w zeznaniach.

- Weźmie sobie! Tam są! I wyjdzie stąd, bo sanepid nie pozwala, żeby goście łazili po kuchni!

- „Ciekawe, co sanepid by powiedział na jej strój i te kudły!” – pomyślał Victor z mieszaniną odrazy i wdzięczności patrząc na brudne długie szpony kucharki.

- Anoleiz!!! – krzyknął ktoś z innego pomieszczenia i dopiero w tym momencie Victor zauważył drugie wejście do kuchni. Poznał głos pani Brazy. – Goście już zjedli, podawaj teraz dla służby!

- Robi się – odkrzyknęła kuchenna czarownica z warząchwią. - No bierze ten nóż i idzie, bo jak tu pani Braza wejdzie, to... – w jej głosie zabrzmiała jakby nutka ironii. „Pewnie też czyta w moich myślach” – przestraszył się Victor.

Wziął nóż i pomknął jak łania do pokoju. Po drodze chwycił kandelabr, machnął odmownie ręką na lokaja, który chciał za nim iść i ruszył biegiem po schodach. Pędząc przez korytarz miał wrażenie, że portrety w ramach przyglądają się z niesmakiem złodziejowi noża. „Oddam go!” – obiecał im w myślach, rzuciwszy kątem oka na jakiegoś nobliwego starca, który spoglądał z portretu z wyjątkowo zdegustowaną miną. Już zaczynało mu wchodzić w krew rozmawianie z różnymi istotami i przedmiotami w ten sposób. Potrącił czarną zbroję pilnującą którychś drzwi, przeprosił ją uniżenie w myślach i wpadł do pokoju.

 

Edytowane przez Agduś
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jamles, toż Ty cały Dajrektor jesteś tego przedsięwzięcia i streszczenia chcesz???

 

Przyniosłam drewno i ... więcej nie robiłam NIC!!! Według jedynie słusznej telewizji TVN miało u mnie świecić słońce ... miało .... Zimnica taka, że nawet gnida do domu uciekał a koty caluteńki dzień śpią w domu nie zaszczycając nawet jednym spojrzeniem okna czy drzwi!!!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...