Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

"Wreszcie znalazł potężny słup przewężony w środku. Stalagnat – tak mówił o nim Artur, który w pierwszej komnacie zauważył, że w tej jaskini powinny być takie formacje. Karol założył przygotowaną przez Artura linę i zaciągnął węzeł dokładnie tak, jak go szybko nauczył alpinista. Po chwili koniec liny powoli opuścił się nad stołem.

Artur spodziewał się rozterek duchowych, które miał przeżyć na górze Karol. Na wszelki wypadek usiadł, by nie wzbudzić zainteresowania. Liczył jednak na jego spryt, wiec nie zdziwił go widok liny. Wyciągnął po nią rękę i w tym momencie poczuł, że ktoś jeszcze trzyma koniec liny.

· Idę pierwszy – syknął i nie czekając na odpowiedź kilkoma ruchami ramion podciągnął się aż pod sufit.

· Cholera – zaklął pod nosem Victor – Nie wiem, czy dam radę.

 

Lina podniosła się i zniknęła.

· Q... !!! Oszukali mnie! – te słowa były na tyle głośne, że posłyszało je kilka najbliżej siedzących osób. Z zainteresowaniem spojrzały na szefa sterczącego na stole i najwyraźniej wyklinającego szefostwo Uroczyska.

· Nie łam się szefie – zaczął ktoś ugodowo, gdy nagle z sufitu spuściła się lina z uwiązanymi pętlami.

 

Victor, nie bacząc na to, że teraz już wszyscy na niego patrzą, chwycił linę i szybko wspiął się po pętlach jak po drabince.

· Zauważyli! – krzyknął, gdy tylko jego głowa wynurzyła się nad podłogą ciemnego korytarza. – Szybko!

 

 

Po tym okrzyku poczuł, jak jakaś nadludzka siła podrywa go w górę i rzuca na kamieniste podłoże. Zanim wstał na otwór nasunięty był już do połowy wielki głaz. Bez słowa rzucił się do pomocy. Ważący z pół tony kamień w ułamku sekundy zasłonił wejście. "

Na tym skończyłaś!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oburzenie, które wybuchło w szatni, można porównać do nastrojów panujących wśród rewolucjonistów w chwili wybuchu rewolucji. Opinii wyrażanych głośno na temat Victora i jego nieustalonego w tym momencie pomocnika nie powstydziliby się najlepsi znawcy pewnej odmiany polszczyzny. Gdyby życzenia skierowane do uciekinierów miały się spełnić, wszyscy poumieraliby w ciągu najbliższej doby w sposób wyrafinowanie nieprzyjemny. W potworny hałas nagle wdarły się dziwne dźwięki. Głośne i przejmujące. Powoli głosy ludzi cichły. Początkowe zdumienie przeradzało się w strach, w miarę jak tajemnicze odgłosy potężniały. Już po chwili ich natężenie uniemożliwiało porozumiewanie się głosem.

Była to solówka gitarowa. Muzyk wykazywał się niewątpliwie ogromnym kunsztem, jednak zbyt ambitny dźwiękowiec włączył natężenie dźwięku, które sprawiało, że słuchacze zostali wprost zalani kaskadą dźwięków. Nie pomagało zatykanie uszu palcami ani okrywanie głów kurtkami. Sama myśl, że ta wyrafinowana tortura nigdy się nie skończy, napawała ich dzikim przerażeniem. Nagle, jak nożem uciął, gitara ucichła. Popatrywali na siebie jakby z niedowierzaniem, próbowali coś powiedzieć, ale całkowicie ogłuszeni widzieli tylko, że inni poruszają bezgłośnie ustami. Chyba dlatego nikt nie zauważył w pierwszej chwili, że w jednej ze ścian pojawiła się wąska szczelina, która powoli się poszerzała. Zapewne powstawał przy tym jakiś dźwięk, ale nikt nie był w stanie go usłyszeć. Kiedy szczelina miała szerokość 40 centymetrów, ściany zatrzymały się. Chwilę wcześniej Klaudia zaczęła krzyczeć, gwałtownie wymachując rękami i wskazując wyjście z ich chwilowego więzienia. Krzyku nikt nie słyszał, ale gesty były na tyle wymowne, by po chwili konsternacji wywołanej przekonaniem, że koleżance hałas najwyraźniej zaszkodził nie tylko na słuch, większość zgromadzonych spojrzała we wskazanym kierunku.

Podeszli do szczeliny. Po drugiej stronie panowała kompletna ciemność. Na szczęście kilka osób spakowało do plecaków z wyposażeniem latarki, więc już po chwili ciemność przecięły cztery snopy światła. Przy okazji stwierdzili, że wcale większe nie znaczy lepsze – największa latarka dawała światło dziwnie słabe.

Ci, którzy byli już gotowi wykonać krok w ciemność, gwałtownie pobledli. Po drugiej stronie ściany nie było niczego! Długie snopy światła ginęły gdzieś w ciemności nie zatrzymując się na niczym. Jedynie podłoże wydawało się w jakimś stopniu istnieć. Wyglądało jak cieniutka przejrzysta tkanina rozpięta idealnie gładko nad otchłanią.

Tymczasem w niewielkim drewnianym domku, stojącym nieopodal wejścia do jaskini, ale ukrytym w gęstych zaroślach, ktoś wpatrujący się w kilkanaście monitorów jednocześnie zaklął siarczyście.

 

 

  • Gwoździk, ty tylko popatrz! Znów nie umyły podłogi! Zakurzona cała – od razu widać, że jest!

  • Spoko, wcale nie wyglądają, jakby widzieli podłogę. Jamles, Ty się za bardzo przejmujesz. To Ci może poważnie zaszkodzić! Nie potrzebujesz psychoterapii?

  • Nie zawracaj mi głowy psychoterapią! Na co oni jeszcze czekają? Przecież widzą, że mogą tam wejść. Może za bardzo ich ogłuszył młody Piąteczek?

  • Nie czepiaj się chłopaka! Przecież sam ustawiłeś natężenie dźwięku! Zrzucasz odpowiedzialność na innych – to poważny syndrom. Chcesz kilka sesji? Policzę ci taniej po znajomości...

  • No! Wreszcie włażą! Odczep się wreszcie z tymi sesjami!

  • Ale fajnie wyszło, że tamci zwiali! Ostatnio było nudno, bo wszyscy poszli razem. Dzisiaj się zabawimy! – Gwoździk zatarł ręce z radości i spojrzał na inny monitor.

 

Kamera działała w podczerwieni. Charakterystyczny czerwonawy obraz przedstawiał fragment korytarza jaskini nad szatnią. Szczurek-Karol wisiał przewieszony przez wielki głaz i ciężko oddychał. Bardziej z przejęcia niż z wysiłku. Artur opierał się obok niego i starannie zwijał linę. Łapiąc kątem oka spojrzenia kolegów, napawał się poczuciem władzy. Teraz to on był szefem! Victor omiatał ściany światłem latarki. Korytarz z jednej strony kończył się niewielką szczeliną w ścianie, z drugiej schodził stromo w dół, zakręcając po kilku metrach.

 

 

  • W którą stronę idziemy? – zwrócił się do Artura, przekazując mu w ten sposób kierowanie wyprawą.

  • Sprawdzę ten zacisk. Chyba powinniśmy iść w górę.

 

Artur nonszalancko podszedł do wąskiego otworu. Oglądnął go starając się sprawiać wrażenie, że robi coś bardzo ważnego i trudnego. Dotknął skały w kilku miejscach, sprawdzając, czy nie kruszy się, poświecił do środka, poprawił czołówkę i rzucił mały kamyk wgłąb otworu. Nasłuchiwał przez chwilę, ale nie powiedział nic. Wsunął głowę i zanurkował z wyciągniętymi do przodu rękami. Wykonując ruchy gąsienicy wpełzał coraz głębiej. Po chwili wystawały jedynie jego wielkie buciory, aż i te zniknęły. W ciszy jaskini słychać było jedynie oddalające się szeleszczenie ubrania ocierającego o skały. Karol pierwszy poczuł niepokój, że Artur znalazł przejście, jakieś wskazówki, a może nawet i skarb oraz wygodne wyjście dla zwycięzców, kiedy szmery zaczęły się zbliżać. Wbrew oczekiwaniom (całkiem nieracjonalnym) w szczelinie pokazały się podeszwy butów, a nie czupryna Artura. Powoli zbliżały się do wyjścia. Nagle ich właściciel zaczął wykonywać jakieś gwałtowne ruchy, wił się jak piskorz najwyraźniej usiłując szybko wydostać się z otworu. Poprzez hałas wywołany jego gwałtownymi ruchami do uszu pozostałej dwójki docierały jakieś ciche dźwięki, jakby popiskiwanie małych zwierzątek. Pierwszy zerwał się Victor. Chwycił Artura za nogi i zaczął ciągnąć. Popiskiwanie ustało, ale gwałtowne ruchy Artura przybrały na sile. Wierzgał jak młody koń wyrywając co chwilę to jedną, to drugą nogę z rąk ratującego go Victora. Parę razy trafił go w twarz, ale ten jakby wpadł w jakiś amok ratowania kolegi i nie rezygnował z walki. Stłumione jęki i pokrzykiwania Artura stawały się coraz bardziej artykułowane, w miarę, jak jego głowa zbliżała się do otworu w ścianie.

 

 

  • Puuuuść mnieeeee!!! Przestań ciągnąć do cholery ciężkiej!!! – zrozumiał wreszcie Victor.

 

Zdumiony odsunął się od ściany. Jeszcze kilka konwulsyjnych ruchów i zobaczyli Artura w całej okazałości. Nie był to przyjemny widok. Czerwona ze złości, podrapana i poobijana twarz, gorejące wściekłością oczy...

 

 

  • Pogięło was, który debil mnie ciągnął za nogi??? Co wam do tępych łbów wpadło??? Kasku nie mam! Mało sobie łba nie rozwaliłem!!! Chcecie mnie zabić? Teraz jeszcze wam się nie opłaca, idioci! - zamroczony wściekłością zapomniał, że przecież mówi do swojego szefa, pana i władcy, chlebodawcy. Jeszcze dwa dni wcześniej mógł sobie najwyżej ponarzekać, ostrożnie rozglądając się wokół i sprawdzając, kto go słyszy. Miał niejasne poczucie, że w tym momencie odbija sobie za wszystkie przełknięte w milczeniu krytyczne uwagi pod swoim adresem, które przez lata znosił pokornie.

  • To on, to on!!! - Skwapliwie krzyknął Karol, wskazując dla większej pewności Victora, jakby jakiś inny „on” był w pobliżu.

  • Wydawało mi się, że coś cię zaatakowało – usprawiedliwiał się Victor. – Zacząłeś się rzucać i jakieś dziwne odgłosy było słychać. Jakby piszczenie myszy... Co to właściwie było?

  • Nic. NIC się nie działo i niczego nie słyszałem! – Artur cieszył się przez moment, że poobijane oblicze ukryło rumieniec, którym spłonął jak panienka. ZA NIC nie przyzna się, że wpada w nieopanowaną panikę na samą myśl o gryzoniach.

  • No wydawało mi się... – powtórzył z mniejszym przekonaniem Victor, rozcierając rękawem wyraźny błotnisty ślad bieżnika butów po swoim obliczu.

  • Tam się nie pchamy. Korytarz schodzi ostro w dół, jest bardzo wąski. Kończy się wysoką ścianą. Nie mamy sprzętu, żeby ją pokonać. No i umiejętności też mamy za mało jak na trzy osoby – dodał z nutą pogardy. – Gdyby chcieli nas tam posyłać, zostawiliby sprzęt wspinaczkowy. Idziemy w dół.

 

To nie było pytanie. Artur ruszył pewnym krokiem przed siebie, za nim wyrwał Karol. Żaden nawet nie spojrzał na szefa.

 

 

  • Zapamiętam to sobie – szepnął pod nosem Victor, ruszając za nimi.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Korytarz schodził ostro w dół, zataczając coraz ciaśniejsze pętle. Wciąż szli kręcąc się teraz wyraźnie wokół jakiegoś filaru skalnego. Było coraz cieplej.

 

  • Rozgrzałem się marszem, czy schodzimy do środka Ziemi? – zastanawiał się w duchu Victor.

 

Artur szedł na przedzie pewnym krokiem. Lina kołysała się miarowo na jego plecaku. Czuł się coraz bardziej zawiedziony – na nic tu jego umiejętności wspinaczkowe. Nie może się niczym popisać. Szli wygodnym, choć stromym korytarzem już dobrą godzinę. Podłoże było w miarę równe, choć usiane drobnymi kawałkami skał. Trzeba było uważać, stawiając stopy, żeby się na tym skalnym piasku i drobnych kamyczkach nie poślizgnąć. Odgłosy rozsuwanych zamków u kurtek świadczyły o tym, że wszyscy odczuwali rosnącą temperaturę. Wprawdzie nie zajmował się speleologią, ale fakt, że temperatura rośnie tak szybko był dla niego zaskakujący. Zastanawiał się nad możliwymi przyczynami tego zjawiska, ciesząc się, że ma czym zająć myśli podczas przeraźliwie nudnego marszu.

Monotonnie stawiali pośpieszne kroki w jednym rytmie. Stopy zaczynały boleć od mocnych uderzeń w podłoże, mięśnie ud zapowiadały porządne zakwasy zmęczone hamowaniem ruchu na stromiźnie. Od ponad godziny widzieli i robili wciąż to samo. Ciemność rozświetlona słabym światłem latarek, człap, człap, człap i wciąż ten sam niekończący się zakręt w lewo. Victor opierał się lewym ramieniem o filar. Czuł się jak na karuzeli – wróciło przykre doświadczenie z dzieciństwa. Pamiętał, jak kiedyś uparł się, że pojedzie, bo wszyscy koledzy jechali, na wielkiej łańcuchówce. Kiedy tylko karuzela ruszyła, wiedział, że to nie była dobra decyzja. Zacisnął dłonie na łańcuchach i uśmiechał się, beztrosko – jak sądził, do zaniepokojonej mamy stojącej na dole. Wytrzeszczone ze strachu oczy i dziwny skurcz, który miał być uśmiechem, upewniły mamę, że musi ratować synka. Obsługujący karuzelę facet siedział w maszynowni umieszczonej w środkowej kolumnie urządzenia. Mama zaczęła krzyczeć, machając rękami, ale facet nie mógł jej usłyszeć ogłuszony zgrzytliwym łoskotem dobiegającym z głośników wokół karuzeli. Ta tymczasem osiągnęła już swoją największą prędkość. Krzesełko Victora unosiło się wysoko nad głowami gapiów. Czuł, że katastrofa jest blisko. Próbował wpatrywać się w jakiś nieruchomy punkt na ziemi, później zamknął oczy – też nie pomogło. Gwoździem do trumny okazał się pomysł patrzenia na plecy kolegi jadącego przed nim. Żołądek małego Victorka skręcił się jak wyżymane pranie i pozbył się swej treści. Chłopiec przez moment jeszcze usiłował utrzymać jego zawartość w ustach, ale nie był chomikiem – nie zdołał. Mama, widząc wydęte policzki i oczy wychodzące z orbit, pokonała nadspodziewanie zgrabnym susem barierkę, przebiegła pod krzesełkami i wpadła do maszynowni, wytrącając panu mechanikowi butelkę wybornej alpagi z ręki. Nie wprawiło go to w dobry nastrój! Ten desperacki krok uratował kreację oraz fryzurę mamy. Nie mieli tego szczęścia inni oczekujący na przejażdżkę. Wata cukrowa, frytki, lody, gofr z bitą śmietaną, schabowy z ziemniaczkami i kapustą, barszczyk czerwony, a może nawet poranna zupka mleczna z kluseczkami – wszystko to, w różnym stopniu przetrawione, znalazło się na głowach, ubraniach, butach tłumu zgromadzonego wokół karuzeli. Pan mechanik, oburzony wtargnięciem osoby nieupoważnionej do maszynowni i utratą ulubionego napoju nie miał zamiaru nawet próbować zrozumieć, o co chodzi eleganckiej pani wrzeszczącej na niego przeraźliwie. Nie widział też zamieszania wokół karuzeli, która spokojnie kręciła się dalej, unosząc na wpółprzytomnego Victorka i jego ubawionych po pachy kolegów. Dopiero dźwięk wydobywający się z małego urządzenia w kształcie jajka przerwał potok mało cenzuralnych słów wydobywających się z ust pana mechanika. Odruchowo sięgnął do czerwonej wajchy i ściągnął ją w dół. Karuzela zwolniła. Pan miał właśnie zamiar powrócić do przerwanej tyrady, gdy ze zdumieniem zauważył, że nie ma do kogo mówić. Dziwna kobieta, prawdopodobnie członkini jakiegoś klubu abstynenckiego, zniknęła. Wypadł z kanciapy i złapał ją za łokieć, gdy ściągała z karuzeli biednego bladego chłopczyka w obrzyganym ubranku. Szarpana za połę eleganckiego żakietu wydobyła z kieszeni garść pieniędzy i rzuciwszy mu je pobiegła z dzieckiem pod pachą. Victorek od tego dnia więcej nie poszedł do wesołego miasteczka. Długo też nie wychodził na podwórko.

A teraz musiał iść tym krętym korytarzem! Jego błędnik zdecydowanie nie lubił takich wyczynów.

W niewielkim drewnianym domku zadźwięczał jakiś cichy alarm.

 

  • Gwoździk, czas na was. Zbliżają się do kopalni.
  • Dooobra, zbieram się. Daj znać Młodemu, żeby wsiadł po drodze. I nie przesadzaj z nagłośnieniem. My tym razem też tam będziemy.

  • Spoko. Winda czeka.
     

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Monotonię marszu przerwały jakieś ciche dźwięki dobiegające gdzieś z dołu Victor ożywił się – tam coś jest! Coś innego niż ten wstrętny ślimakowaty korytarz! Spojrzał na plecy Karola, ale nie zauważył żadnej reakcji. Czyżby miał najlepszy słuch z całej trójki? Dźwięk narastał bardzo powoli. Victor zdążył już stwierdzić, że to jakaś melodia, zanim koledzy cokolwiek usłyszeli. Nikt nic nie powiedział, ale wyraźnie przyspieszyli kroku. Teraz był pewien, że słyszy wyraźnie gitarę akustyczną i perkusję. Muzyka była dzika, porywająca, przejmująca. Wydawało mu się, że zna skądś tę melodię.

Zasłuchani nie zwracali już zupełnie uwagi na drogę. Mechanicznie przebierali nogami w coraz szybszym tempie, gdy nagle idący jako pierwszy Artur stracił rytm i równowagę. Może i nie wyłożyłby się, gdyby na jego plecach nie wylądowali po kolei pozostali uciekinierzy. Wysypali się z korytarza na szeroką arterię przebiegająca w poprzek. Tym, co ich przewróciło był paradoksalnie zupełnie płaski teren.

Wstawali ciężko przygniatani do ziemi wyładowanymi plecakami, przeklinając całkiem bezsensownie, ponieważ sami nie słyszeli swoich słów. Victor wciąż usiłował przypomnieć sobie skąd zna tę melodię. Jakieś słowa miał na końcu języka, wiedział, że wystarczy choćby jedno, a pozostałe popłyną z jego pamięci wartkim strumieniem, ale nie mógł sobie żadnego przypomnieć. Wysilona praca umysłowa przywołała na jego oblicze minę kojarzącą się Karolowi nieodparcie z ciężką obstrukcją. On nie słyszał żadnej melodii, tylko potworny denerwujący hałas. Adam podniósł się pierwszy. Jego twarz wyrażała uniesienie, cielęcy zachwyt, nirwanę wręcz. Stał jak zahipnotyzowany szukając źródła dźwięków, które zdawały się dobiegać ze wszystkich stron.

 

  • Ja... ja... zawsze... nigdy... chciałem... ta melodia... gitara... – jąkał niezrozumiale.

 

Victor porzucił na moment bezowocne próby obudzenia pamięci i rozglądnął się wokół siebie. Na Adama najwyraźniej liczyć nie mógł, a Szczurek-Karol bez wątpienia już główkował, gdzie szukać nagrody i jak pozbyć się konkurencji.

Nic nie wskazywało na to, że są bliżej celu, niż kiedy siedzieli w szatni. Za plecami mieli wyjście z korytarza, do którego zdecydowanie nie chcieli wracać. W obie strony ciągnął się szeroki trakt przypominający kopalniany korytarz. W którą stronę iść? Za Adama zdecydowała muzyka – dźwięki nagle zaczęły docierać wyraźnie z lewej strony. Pognał tam jakby ktoś go batem podciął. Ułamek sekundy później Karol ruszył w przeciwnym kierunku. Victor został sam jak palec. Wyprzedzili go. Z którejkolwiek strony nie znajdowałaby się nagroda, jeden z nich będzie pierwszy! Z całą pewnością nie wyprzedzi opętanego żądzą nagrody Karola, ani oszalałego najwyraźniej Adama. Victor z rozpaczą spojrzał przed siebie i nagle zauważył, że upiorny kręty korytarzyk ma ciąg dalszy. Jak mógł wcześniej tego nie widzieć? Bez zastanowienia ruszył naprzód. Nie bez trudu przecisnął wielki plecak przez szczelinę, zrobił długi krok i... zamarł. Stał na wąskiej grani przecinającej bezdenną przepaść. W dodatku ściana, którą miał za sobą, zbudowana była widocznie z bardzo kruchego materiału, bo poruszone plecakiem kamienie osypały się blokując przejście. Nie miał odwrotu. Spróbował oświetlić dno przepaści. Światło latarki do niego nie dotarło. Rzucił kamień, ale bezskutecznie nasłuchiwał uderzenia. Przełknął ślinę i zrobił krok. Potem kolejny. Plecak nie ułatwiał zadania. Wyłączył wyobraźnię i szedł krok za krokiem. Szeroka gama jego fobii, słabości i dziwactw nie obejmowała lęku wysokości! Szedł pewnie po grani nad przepaścią, bez wahania...

Godzinę wcześniej w małym drewnianym domku znudzony człowiek spoglądał na monitor. Grupa ludzi wciąż stała gapiąc się na szarą przejrzystą tkaninę rozpięta nad przepaścią. Za nimi była ściana, przed nimi chyba przepaść, wokół ciemność. Beznadzieja.

 

  • Rrrrany. Ruszą się wreszcie?
  • Czas na światełko w tunelu – dobiegł go czysto brzmiący głos.

  • O! Czarny Rycerz! Udało ci się podnieść przyłbicę!

  • Trochę wyklepałem zbroję, Nitubaga ją wyczyściła i znów się otwiera. Jestem jak nowo narodzony!

  • Myślisz, że czas na światełko?

  • Ile już tak stoją? Do wieczora się nie ruszą, a ja na dzisiaj przygotowałem małą degustację win.

  • No to pstryk!

 

Blade światełko zajaśniało w mroku gdzieś bardzo daleko i wywołało zrozumiałe ożywienie wśród pogrążonych w czarnej jak smoła beznadziei. Pokazywali je sobie palcami, rozkładali bezradnie ręce wskazując na przepaść.

 

  • Nie no! Podłoga zakurzona jak nieszczęście, a oni jej nie widzą! – wkurzył się Jamles.
  • Spokojnie. Ruszą zaraz.

  • No nie wiem... stoją jak sieroty! Co za łajzy! Bo zaraz nietoperze wypuszczę!

  • Wiesz, że nie lubię tego! To nieludzkie! Biedne zwierzątka się stresują! Zobacz, jakby się zaczęli ruszać! Lecę na stanowisko!

  • Uważaj na zakrętach!

 

Nareszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby wrzucić do przepaści kamień. Pewnie przerwie tę cienką tkaninę i spadnie na dno, a dźwięk uderzenia pozwoli się domyślić, jak głęboka jest przepaść. Kamień upadł na tkaninę i rysując wyraźną smugę ślizgał się coraz wolniej w kierunku światła. Osłupieli.

 

  • Tu jest jakaś podłoga!
  • Przeźroczysta!

  • Zakurzona!

  • Idziemy!

  • Tylko czy nas utrzyma? To szkło! – pisnęła któraś z pań.

 

Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć o metodzie sprawdzenia nośności szkła, na tafli była już Basieńka. Drobniutka, lekka jak piórko posuwała się po szkle jak po lodzie.

 

  • Wyprzedzi mnie! – ta myśl zabłysnęła jednocześnie we wszystkich głowach i choć nie została wyartykułowana, zadziałała jak ostrogi na cała grupę.

 

Bez namysłu rzucili się w ślad za Basią. Szklana tafla momentalnie pokryła się rysą pęknięć pod ich nogami i zaczęła trzeszczeć ostrzegawczo. Zamarli w bezruchu, a Basia nadal płynęła.

 

  • Ona nie tupie! – krzyknął ktoś bardziej spostrzegawczy.
  • To jak to robi?

  • Sunie!

 

Siatka pęknięć wokół nich zniknęła w tajemniczy sposób, ale szkło zatrzeszczało, gdy wszyscy jednocześnie zaczęli próbować kroku łyżwowego. Podeszwy butów wcale nie chciały się ślizgać, a tarcie najwyraźniej nie podobało się dziwnemu podłożu. Nagle Violetka usiadła z rozmachem. Szkło popękało wokół niej, ale ona nie zważając na to wykonywała jakieś niezrozumiałe czynności. Poderwała się po chwili i pomknęła za Basią.

 

  • Zdjęła buty! – zawołał ktoś i już po chwili pożałował, że to zrobił. Wszyscy rzucili się na płytę, by możliwie jak najszybciej pozbyć się obuwia.

 

Teraz szanse były prawie wyrównane. Wygrywali ci, którzy mieli skarpety z naturalnych tworzyw i... mniej spocone nogi. Bartosz nie mógł uzyskać poślizgu. Przepocone skarpety kleiły się do szkła. W dodatku pokaźna tusza sprawiała, że podłoże trzeszczało pod nim znacznie bardziej niż pod innymi. Z paniką spoglądał w dół, w całkowitą ciemność. Poczuł, jak nogi uginają się pod nim. W ostatnim przebłysku świadomości zdołał miękko osunąć się na taflę. Głosy współpracowników cichły w oddali. Leżąc jak żaba na szkle, stwierdził, że już nie trzeszczy ono pod jego niebagatelnym ciężarem. Poczuł ulgę i zaczął wreszcie kombinować, jak się wydostać z tej sytuacji. Pozostało mu tylko pełzanie. Wykonał kilka niezbornych ruchów – efekt był zaskakująco dobry. Doskonaląc technikę nabierał prędkości. Podłoże chyba lekko opadało we właściwym kierunku, bo po chwili mknął jak strzała odpychając się spoconymi dłońmi i stopami. Błyskawicznie dogonił maruderów, minął ich w pędzie, podciął komuś nogi i usłyszał stek przekleństw za sobą. Kiedy zgrabnym slalomem minął środek peletonu, zaczął wierzyć we własne siły. Z radości zaintonował swoją ulubiona arię, którą wykonywał podczas golenia w niedzielne poranki.

Po chwilowym szoku koledzy szybko wyciągnęli wnioski z tego, co zobaczyli. Już po chwili cała załoga zaległa na brzuchach i pełzła nabierając prędkości.

Światełko migotało przed nimi coraz słabiej aż wreszcie zgasło, ale rosnąca stromizna śliskiego podłoża sprawiła, że i tak nie mieli możliwości wybierania kierunku. Już wszyscy ślizgali się w dół nie panując nad tempem, kierunkiem i pozycją własnego ciała. Wpadali na siebie, tworząc większe skupiska organizmów, odbijali się, turlali. Wciąż w dół.

Na czele grupy mknęły Basia i Violetka. Im jednym udało się zachować właściwą gatunkowi ludzkiemu pionowa postawę. Chwyciły się za ręce i balansując zgrabnie utrzymywały równowagę. Pasowały do siebie jak Pat i Pataszon, Flip i Flap. Jedna wysoka, szczupła, lśniąca srebrem, nienagannie umalowana nawet tutaj – w jaskini. Druga malutka i szareńka, doskonale nijaka. Trzymając się kurczowo za ręce poczuły dziwną jedność ciał i dusz. Nagle ujrzały przed sobą koniec tej ślizgawki. Nawet nie zdążyły się przestraszyć widokiem pionowej czarnej ściany, gdy, nie zwalniając ani na moment, bezbłędnie trafiły w wejście do jakiegoś korytarza.

Przeczucie nieuchronnie zbliżającej się katastrofy nie opuszczało nikogo. Spełniło się szybciej, niż się spodziewali. Po kolei wydawali dokładnie ten sam odgłos - zduszone stękniecie, gdy ich ciała niespodziewanie stykały się z pionową czarną ścianą. Bezładny kłąb przez moment leżał nieruchomo. Po dłuższej chwili w całkowitym milczeniu zaczęli wyplątywać swe kończyny, plecaki i części garderoby.

 

  • To co dalej? – ktoś wreszcie wyartykułował pytanie, które plątało się we wszystkich obecnych i czynnych zwojach mózgowych.
  • Szukamy jakiegoś wejścia.

  • Podzielmy się. Jedna grupa pójdzie w prawo, druga w lewo. Kto zauważy wejście, woła pozostałych.

  • Kto idzie ze mną? Ile mamy latarek?

  • Nie rozdzielajmy się – pisnęła nieśmiało któraś z pań.

  • Nie ma innego wyjścia. Zresztą zawołamy was, kiedy znajdziemy wejście.

  • A czemu to wy macie je znaleźć? Może my będziemy pierwsi?
     

  • Dobra, nie czas na kłótnie. Idziemy

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...