Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

 

  • Braza, myślę, że możemy to kończyć – tym razem to Gwoździk zadzwonił do Brazy z tym uspokajającym komunikatem.

  • Myślisz, że są gotowi?
     

  • Zrobiłem, co się dało. Moim zdaniem efekty są zadowalające.

  • Znaczy, że co?

  • No przeszli wszystkie fazy i wykrzesałam z każdego, ile się dało. No wiesz – przyjaźń, wartości moralne, wyższe uczucia, właściwa hierarchia wartości, obrzydzenie do wyścigu szczurów... i tak dalej. Lepiej nie będzie, a moim skromnym zdaniem jest bardzo dobrze. Możemy odtrąbić zwycięstwo.

  • Dobra, dobra, ja odetchnę, kiedy odjadą. I kiedy złapiemy wreszcie Francka. Fauny nie znalazły żadnych śladów. Martwi mnie to. Na razie nie trąb.

  • W takim razie tym bardziej powinniśmy kończyć póki nie narozrabiał tutaj. Zadzwoń do Jamlesa, żeby podniósł ściany.

  • Ok.

 

Franck szedł po śladach minotaurów. O dziwo nie prowadziły w głąb labiryntu, w którym czekały na nie całe tłumy bezbronnych ofiar, tylko w stronę ślimaka. Jak te nieszczęsne cherlawe istoty miałyby pokonać dużą grupę ludzi i w jakim celu miałyby chcieć to zrobić – o tym nie myślał. Stworzył je, by były groźne, silne, wspaniałe okrutne i posłuszne jego myślom. Stworzył i zapomniał, jak naprawdę wyglądają i jak bardzo był zawiedziony, kiedy je zobaczył pierwszy raz. W ciągu dwóch lat ich istnienia tyle razy przywoływał wyimaginowany idealny obraz minotaurów, że już innego nie znał.

Zamyślony omal nie minął otwartych wrót nietoperzarni. Był u nich zaledwie pół roku wcześniej. Wykradł się wtedy ze swojego laboratorium za nieostrożnym lokajem i wypuścił do jaskini trzydzieści swoich tworów. Pomiędzy niewinnymi gackami zamieszkały nietoperze-wampiry. Tak do nich podobne, że zwykły obserwator nie zauważał różnicy. Pewnie zdążyły się rozmnożyć od tego czasu. Może zagryzły swoich niegroźnych towarzyszy i dziś stanowią większość populacji? Albo całą?

Zawrócił gwałtownie na pięcie i wszedł do wnętrza. Pomieszczenie było całkowicie ciemne. Coś nie zadziałało, bo otwarcie głównego wejścia powinno nastąpić jednocześnie z zapaleniem się silnych świateł, które budziły nietoperze. „Pewnie, łajzy jedne nie mogły zadbać nawet o to, żeby światło działało jak trzeba!” - pomyślał z pogardą o pracownikach Uroczyska. Macając na oślep znalazł przełącznik. Jaskrawe światło zalało jaskinię i obudziło całe chmary nietoperzy. Ich twórca patrzył z zachwytem, jak wylatują. Dziesiątki, setki małych futrzastych ciałek muskały go w locie, błoniaste skrzydełka trzepotały bezgłośnie. W uniesieniu omal nie zapomniał, że musi się spieszyć, znaleźć minotaury. Poczuł żal, że nie zobaczy nietoperzy w akcji. „Szkoda, że nie ustawiłem nagrywania” - pomyślał przyspieszając.

 

  • Komtur, jesteś gotowy? Zaraz podnosimy ściany – głos Brazy zabrzmiał w słuchawkach hełmu.
  • Jestem na stanowisku, przyłbica opuszczona. Czego się spodziewać?

  • Ogólny peace and love, sielanka, kilka par, w tym jedna homoseksualna, mnóstwo przyjaźni na całe życie.

  • Wspaniale!!! Wszystko się udało!!!

  • No, nie do końca. Jeden się gdzieś zgubił w kopalni. Posłałam za nim instruktorów.

  • Oj tam. Znajdzie się nasz Czerwony Kapturek i będzie szczęśliwy jak nigdy.

  • No i Francka nie złapaliśmy. Nikt nie ma pojęcia, gdzie jest. Dobra, nie czas o tym. Dzwonię do Jamlesa.

  • Świetnie!

 

W sali balowej wszystko było dopięte na ostatni guzik. Hostessy w nienagannych mundurkach tkwiły na stanowiskach z przylepionymi do twarzy służbowymi uśmiechami. Lokaje stali wyprostowani jak świece wystrojeni w jednakowe służbowe fraki. Zastawione wszelkimi dobrami stoły lśniły bielą obrusów. Porcelanowe talerze odbijały światło niezliczonych świec, a kryształowe naczynia skrzyły się i rzucały tęczowe odblaski na obrusy. Pomiędzy niezliczonymi kwietnikami stojącymi i wiszącymi wzdłuż lustrzanych ścian pląsały półprzytomne z podniecenia rusałki. Podśpiewywały wciąż i nuciły, chichotały wpadając na siebie i chwytały się za ręce, żeby zatańczyć w kółeczko. Powtarzały wciąż „Udało się, udało!”, „Sukces!”. Jak wszyscy, nie mogły się doczekać wielkiego balu i uroczystego ogłoszenia szczęśliwego zakończenia misji.

Dźwięk dzwonka telefonu rozlegał się długo w reżyserce. Jedna, druga, trzecia seria... Przeraźliwy odgłos zaczął powoli docierać do świadomości Jamlesa. Powoli otworzył oczy i przez chwilę usiłował zrozumieć, co się stało. Nagle ostatnie wspomnienie sprawiło, że poderwał się na równe nogi. O mało nie upadł z powrotem, kiedy ból obitej głowy odezwał się ze zdwojoną siłą. Pokonując miękkość nóg dopadł krzesła i chwycił słuchawkę. Nie czekając na pierwsze słowa rozmówcy krzyknął:

 

  • Braza, tu był Franck! Nie mam pojęcia, co zrobił, ani co zamierza, nie wiem, jak długo tu był, ani co się działo w tym czasie. Leżałem nieprzytomny. Szukajcie go! Mam przeczucie, że jest w jaskini!
  • Co???!!! Natychmiast idę do ciebie. Nie ruszaj się!

  • I tak nie mam siły...

  • Nie! Rusz się! Podnieś ściany, niech się to wreszcie skończy. Co ma być, to będzie.

 

Jamles wyciągnął rękę w stronę odpowiedniego guzika na konsoli. Był strasznie daleko...

W labiryncie panowała cisza i spokój. Już nikt nie kręcił się po korytarzach, gdzieniegdzie toczyły się rozmowy prowadzone przyciszonymi głosami, ale większość siedziała zadumana i spokojna, pogrążona we własnych myślach. Ponieważ wcześniej przedyskutowali wiele spraw ze swoimi wewnętrznymi głosami, które w tej niezwykłej scenerii brzmiały w ich głowach jakby dobiegały gdzieś ze ścian, a następnie ze współtowarzyszami, teraz wiedzieli, co jest naprawdę ważne dla nich i dla wszystkich pozostałych. To było tak wspaniałe! Takie wyzwalające! Całkowicie zmieniało wszystko! Tylko czy szef będzie zadowolony? Czy on też przeszedł taką przemianę? Przecież to, czego się dowiedzieli, zupełnie odwracało reguły gry panujące w firmie! A szefa z nimi nie było. Uciekł, walczył o nagrodę, rywalizował... Trudno – jeżeli się nie zmienił, trzeba będzie się rozstać.

Pogrążeni w tych i podobnych myślach nie zauważyli dwóch rzeczy, które wydarzyły się jednocześnie.

 

  • Pani Brazo, tu Anzelm, instruktor Anzelm.
  • Słucham cię.

  • Mamy problem. Ktoś uwolnił minotaury, obora jest pusta, idę ich śladem.

  • W porządku. Odcinamy labirynt. Chyba do niego jeszcze nie dotarły.

  • Ślady prowadzą do ślimaka.

  • Pospiesz się! Tam jest dwóch klientów. Trzeba ich ewakuować! Winda!

  • Jest jeszcze coś...

  • Tak?

  • W oborze... jest coś...

  • Co, do cholery?! Przestań się jąkać!

  • No dobrze. Jest plama..., czerwona. I jakieś... jakby wdeptane flaki. - Anzelm głośno przełknął ślinę. - One chyba kogoś stratowały.

  • Jassssna cholera! Albo Franck, albo ten zagubiony Karol!

  • Raczej Karol. Tu są buty turystyczne z naszych zasobów.

  • Trzeba złapać Francka. Żywego! Wybaczę mu, jeżeli zrobi klona.

  • Jasne.

  • Do roboty!

 

Franck czuł, że zbliża się do minotaurów. Zapach, ciche człapanie racic, pochrząkiwanie upewniały go, że zaraz je spotka. „Moje dzieci, moje kochane! Dałem im życie, dałem im wolność, kochają mnie! Zrobią dla mnie wszystko!”

Minotaury też się zorientowały, że ktoś za nimi idzie. Spokojnie minęły kolejny zakręt korytarza i bez jednego słowa, jakby miały to dawno opracowane zatrzymały się i odwróciły w całkowitym milczeniu, nadal jednak tupiąc w miejscu, żeby śledzący nie zorientował się, że stoją zaczajone na niego. Franck wpadł na nie znienacka, zatrzymał się pierś w pierś z ich przywódcą.

 

  • Jesteście! Nareszcie! Moje dzieci kochane! Moje dzieła! Jak ja się cieszę! - krzyczał w najwyższym uniesieniu, nie zauważając, że one najwyraźniej nie podzielają jego uczuć.

 

Stały nieruchomo w całkowitym milczeniu i patrzyły na niego swoimi wielkimi, czułymi, krowimi oczyma. A w tych oczach budził się obłęd. I narastał. Już nie były czułe ani łagodne. Przymrużyły się, a źrenice nienaturalnie powiększone jak u narkomanów (mimo lamp jasno oświetlających korytarz techniczny) sprawiały, że oczy wszystkich wyglądały, jakby były czarne.

Franck zaczął odczuwać lekki niepokój. Coś było nie tak, jak sobie wyobrażał. Gdzie ta żywiołowa radość na jego widok? Gdzie serdeczne powitanie ukochanego taty?

Franck nie wiedział jednej rzeczy – ludzkie DNA, którego próbki odziedziczył po praszczurze, pochodziło od jednej rodziny. Pech chciał, że była to rodzina znana w okolicy z dziedzicznego obłędu, który objawiał się napadami niepowstrzymanej agresji, podczas których zabijali swoje ofiary z wyrafinowanym okrucieństwem. Ta sama mutacja sprawiała, że odznaczali się we wsi wyjątkowo rachitycznym wyglądem i nienachalną urodą. Wypędzeni, żyli na bagnach rozmnażając się wsobnie przez kilka pokoleń, co doskonale wzmocniło niepożądane cechy. Znaczy niepożądane przez społeczeństwo, bo Ensteinowi właśnie o nie chodziło. Praprawnukowi jednak tej wiedzy nie dostarczył, bo i jak...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Minotaury były zazwyczaj dość jednomyślne. Czy to małe zróżnicowanie genetyczne sprawiło, czy długie, wspólne życie na małej przestrzeni – nie wiadomo. Faktem jednak jest, że jeżeli coś lubiły, to wszystkie, jeżeli nienawidziły, też robiły to zgodnie, żądza zemsty łączyła je niemal w jeden organizm, a pragnienie mordu budziło się w nich jednocześnie. Wyrafinowanego mordu. Już dawno to przemyślały i opracowały. Działały więc bez konieczności porozumiewania się.

Czterech jednocześnie chwyciło Francka za ręce i nogi. Jednym ruchem idealnie zgranym w czasie położyli go na ziemi twarzą w górę. W przeczuciu nieuchronnie nadciągającego końca swej egzystencji zaczął się miotać, na zmianę próbując je błagać, grozić im i obiecywać złote góry. Minotaury milczały i działały. Te same cztery nadepnęły mu na kończyny, skutecznie go unieruchamiając.

Victor, a właściwie Wiktor Rżyński (bez „de”) właśnie przekonał Adama, że warto iść na kurs gry na gitarze nawet w jego wieku i, że na pewno nauczy się grać tę pieśń, o której marzy, kiedy obydwaj usłyszeli niespodziewany dźwięk.

 

  • Coś się jakby zbliża. Od dołu...
  • Może lepiej się odsuńmy? - zaproponował Wiktor i obydwaj się zdziwili, że nie wydał polecenia.

  • Masz rację – pospiesznie wstali i odsunęli się nieco od przepaści, z której dobiegały niepokojące odgłosy.

 

Stali spokojnie ramię w ramię wpatrując się w miejsce, w którym przed chwilą siedzieli. Właściwie żaden nie zdziwił się zbytnio, kiedy z przepaści wynurzyła się błyszcząca, nowoczesna winda. Drzwi rozsunęły się zapraszająco. Bez wahania weszli do niej, a winda ruszyła w górę. Nareszcie coś działo się zgodnie z regułami, do których przywykli.

Zatrzymała się po kilku minutach jazdy, a kiedy drzwi ponownie same się otworzyły, ujrzeli przecudnej urody salę balową najwyraźniej gotową na jakieś wspaniałe przyjęcie.

Kelnerki, lokaje, pląsające rusałki, delikatna muzyka sącząca się zewsząd i smakowite zapachy unoszące się w powietrzu (Chef chciał się zrehabilitować w oczach Brazy za wygłup z kameleonem i przeszedł sam siebie wspinając się na szczyty sztuki kulinarnej) – mimo wszystko żaden z nich nie pomyślał, że to jest ich nagrodą. Tę już dostali, a raczej zdobyli, wcześniej. Tylko gdzie są wszyscy?

Na końcu sali zauważyli wygodne fotele klubowe, w których ktoś siedział. Podeszli bliżej i zobaczyli Wioletkę oraz Basię. Wszyscy czworo od razu rozpoznali po sobie, że przeszli tę samą przemianę. Rzucili się sobie w ramiona bez słów i po dłuższej chwili gorących uścisków spokojnie zasiedli w fotelach, żeby poczekać na resztę, która bez wątpienia za chwilę miała do nich dołączyć. Rusałki, widząc tę scenę, jeszcze przyspieszyły swoje pląsy, popiskując frenetycznie z zachwytu.

Wiktora nie przerażała już nawet perspektywa nieuchronnego spotkania Klotyldy Kociołek, która niewątpliwie pojawi się na tym uroczystym przyjęciu kończącym imprezę integracyjną. Spokojnie słuchał opowiadania dziewczyn o tym, jak urządziły sobie piknik w labiryncie, jak rozmawiały długo i szczerze, jak wreszcie zapaliły się przed nimi nikłe światełka przypominające świetliki i wskazały im drogę do sali balowej. Później oni, a głównie Artur, opowiadali o swoich przeżyciach od chwili, kiedy zniknęli w suficie.

Franck leżał plackiem. Zrezygnował z bezsensownego miotania się, które mogło tylko rozjuszyć zwierzęta. Tak teraz o nich myślał – już nie wspaniałe dzieła jego geniuszu, ukochane, udane dzieci – a właśnie zwierzęta. Wreszcie dotarło do niego, że nie są ani piękne, ani silne, ani wspaniałe. Co gorsza, nie tylko nie są mu posłuszne, ale nawet go nie lubią i wykazują zdecydowanie wrogą postawę. Stado przegrupowało się. Przez chwilę myślał, że po prostu odejdą, może nawet w końcu zostawią go w spokoju, ale tam działo się coś dziwnego. Stanęły za jego głową w kolejce, ale dziwnie, bo tyłem. Pierwszy zbliżył się przywódca. Wykonał krok w tył i Franck zobaczył nad głową jego zad, ogon i wielkie wymię. A później minotaur podniósł ogon i zrobił obfitą, krowią kupę, która padła na twarz Francka. Ten w pierwszej chwili poczuł wściekłość i upokorzenie. „A więc to tak? Chcą mnie obrazić, zmieszać z błotem, zgnoić? Niewdzięczne bydlęta!” Próbował podnieść głowę i strząsnąć z siebie krowie łajno. Mało nie zwymiotował przy tym z obrzydzenia. Te wszystkie uczucia wzmogły się, gdy zauważył kolejny zad nad swoim obliczem, ale gdy druga porcja łajna spadła i szczelnie oblepiła oczy, nos i usta, zaczął się dusić i poczuł narastającą panikę zajmującą miejsce wściekłości. Zrozumiał, co się zaraz nieuchronnie stanie. Jeszcze tylko jeden zad, tym razem z dyndającymi wielkimi jądrami zdołał zauważyć. Już nie był w stanie otrząsnąć się na tyle, żeby otwieranie oczu miało sens. Zacisnął więc kurczowo powieki u usta, niestety, nozdrzy nie mógł. Kolejne krowie placki padały już na twarz i tors człowieka nieprzytomnego, a w końcu martwego.

 

  • Pani Brazo, tu Anzelm.
  • Mów, co tam się dzieje.

  • Znalazłem Francka.

  • Pojmałeś go?

  • On... chyba nie żyje...

  • Chyba, czy na pewno?!

  • No, chyba na pewno.

  • Co się stało?

  • Minotaury go... zasrały na śmierć?

  • ? - W słuchawce zapanowała całkowita cisza, a wielki znak zapytania zawisł nad całym Brazoczyskiem. Anzelm z ociąganiem wyjaśnił sytuację.

  • Dobra, – Braza lekko zzieleniała na twarzy z obrzydzenia z trudem opanowała emocje oraz odruch wymiotny – zostaw go, gdzie leży, i idź za minotaurami. Wszystkie wyjścia są zamknięte, więc nie wydostaną się na zewnątrz, ale chcę wiedzieć, gdzie są. Uważaj, są niebezpieczne!

  • Tak jest! - Ostatniego zdania nie trzeba było mu powtarzać. Wiedział doskonale, że są niebezpieczne, w końcu to on odnalazł kolejne ślady dobitnie o tym świadczące. Spokojnie zwymiotował w kąt korytarza, otarł usta i ruszył powoli przed siebie.
     

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W pokoju Brazy zgromadzili się Klotylda Kociołek, Jamles z zimnym okładem na głowie, Królik, Gwoździk i Pustelnik z bagien.

 

  • Franck nie żyje – Braza przekazała im wiadomość, której i tak się domyślali, słysząc jej rozmowę z Anzelmem. - Co robimy? Karol nie żyje, nie ma nawet czego zbierać. Cała reszta szczęśliwa i rozanielona, żal by ich było...
     
  • Wypadek? - zasugerował Jamles.

  • Jaki? Jak im to powiedzieć?

  • Karola nikt nie lubił, nie przeszedł przemiany, nie będą żałowali – zasugerował Królik.

  • Po przemianie są pełni współczucia i miłości do każdego bliźniego. Chwilowo go lubią bez powodu i wbrew wszystkiemu – powiedział zmartwiony Gwoździk

  • Ale jego naprawdę nikt nie lubił. Nie miał przyjaciół... Może jednak nieszczęśliwy wypadek i odszkodowanie dla firmy i dla rodziny załatwi sprawę... – zaczęła Klotylda.

  • Rodzina? - zapytała Braza.

  • Żona i córka też go nie lubią. Żona kocha jego kasę. Jeżeli dostanie solidne odszkodowanie, będzie mogła się hajtnąć ze swoim biednym jak mysz kościelna kochankiem. To ją uszczęśliwi tak, że może nam być wdzięczna po kres swoich dni.

  • A córka?

  • Córka ma dwa latka i tatusia praktycznie nie zna. Kochanka za to bardzo lubi...

  • Gwoździk? - Braza nie wysilała się na formułowanie pytania.

  • To jest do załatwienia.

  • Ustalone.

 

Dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie – ściany drgnęły i jakby zaczęły się podnosić, a w korytarzach rozległ się jakiś dziwny szmer. Ściany drgnęły jeszcze raz, a szmer zmienił się w łopot tysięcy maleńkich skrzydełek. Ściany wyraźnie się uniosły, u dołu pojawiła się rozszerzająca się szpara. Do trzepotu skrzydeł dołączyły wysokie piski, coraz głośniejsze i trudne do zniesienia. Ściany były już na wysokości około półtorej metra i wciąż wędrowały w górę, a mroczne do tej pory korytarze rozjaśniło łagodne światło. Schylając głowy przechodzili pod ścianami dążąc do siebie nawzajem, bo jakoś dziwnie potrzebowali kontaktu z innym człowiekiem. Nagle coś zasłoniło światło. Tysiące małych ciałek obijały się o nich. Teraz już nawet ci, którzy nie bali się nietoperzy, nie wierzyli w mit o rzekomym wplątywaniu się we włosy, z trudem walczyli z ogarniającą ich paniką. Machali rękami, usiłując odpędzić nadlatujące zewsząd stworzenia i biegli w stronę oświetlonej sali.

Pośrodku labiryntu stała postać w czarnej zbroi. Rycerz zaczerpnął oddechu, żeby rozpocząć zaplanowaną przemowę kończącą zabawę i zaprosić szanownych uczestników i zwycięzców na uroczystą kolację. Zaczerpnął i wypuścił ze świstem. Coś się działo, coś nieoczekiwanego i z pewnością sprzecznego z planem. Czarny Rycerz chciał podnieść przyłbicę, żeby zorientować się w sytuacji, ale ta złośliwie znów się zacięła. Walczył z nią, starając się zachować pozory spokoju i godność przystającą do stanu rycerskiego. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że gdyby nawet zaczął tańczyć kankana, nikt nie zwróciłby w tym momencie uwagi na niego.

Specjalnie przyuczone nietoperze przelatywały obok spanikowanych ludzi. Delikatnie muskały ich twarze i ręce, subtelnie łaskotały uszy. Krysia przestała machać rękami i oganiać się od nich jako pierwsza. Właściwie to lubiła zwierzęta i nie bała się ich. Jej pierwszej maleńkie zwierzątko usiadło na ramieniu i delikatnie zaczęło skubać płatek ucha. Drugi nietoperz przysiadł na jej głowie, oczywiście nie wplątując się wcale we włosy, zamiast tego zaczął delikatnie masować skórę głowy. Agata, która to zauważyła, poszła w ślady koleżanki i już po chwili była subtelnie łaskotana przez trzy nietoperze. Chciała uspokoić innych, ale bała się krzyknąć, żeby nie spłoszyć uroczych zwierzątek. Kolejne osoby jednak na własną rękę odkrywały, że nie spotkało ich nic złego, że to kolejna niezwykła niespodzianka tego cudownego wieczoru. Stanęli spokojnie poddając się pieszczotom i wreszcie zauważyli człapiącą w ich kierunku postać w czarnej zbroi.

 

  • Mili goście – zagaiła postać dudniącym nieco głosem spod opuszczonej przyłbicy, kłaniając się im z rewerencją – gratuluję wszystkim zdobycia najwspanialszej nagrody. Serdecznie gratuluję! Jak domniemywam po odgłosach nawet nasi mali przyjaciele przylecieli, żeby państwu pogratulować, – zachichotał metalicznie – ale oni nie będą mogli wziąć udziału w uczcie, na której za chwilę wszyscy się spotkamy. Voila! - Gestem opancerzonej dłoni wskazał w ciemność za nimi.

 

Odwrócili głowy we wskazaną stronę, wciąż rozbawieni i łaskotani przez nietoperze. Rycerz nieznacznie, choć nie bez trudu ze względu na żelazną rękawiczkę, wcisnął guzik na niewielkim pilocie i czarna kurtyna podniosła się, ukazując wnętrze wspaniałej, rzęsiście oświetlonej sali balowej gotowej do uczty. Westchnęli z zachwytem i powoli, jakby nieśmiało ruszyli w jej stronę.

 

  • Śmiało, śmiało! Zapraszamy! - Czarny Rycerz pokrzykiwał entuzjastycznie.

 

Szmer skrzydełek kolejnej grupy nadlatujących ssaków nie zwrócił niczyjej uwagi. Tylko nietoperze – te pierwsze – zerwały się jednocześnie z ich ramion oraz głów i odleciały w głąb korytarza. To także nikogo nie zdziwiło, wszak Rycerz zapowiedział, że one nie wezmą udziału w uczcie. Dopiero gdy pierwsi z nowych przybyszów wpadli pomiędzy ludzi, ci zwrócili na nie uwagę. W pierwszym odruchu uśmiechnęli się do futrzastych zwierzątek, ale coś dziwnego było w sposobie ich poruszania się. Leciały jakby... kulejąc. To było pierwsze skojarzenie, bo trudno było znaleźć odpowiedniejsze. Jakby miały połamane skrzydełka albo przetrącone kręgosłupy. Pewnie dlatego dotarły dopiero teraz. W Krysi wzbudziło się natychmiast uczucie współczucia i zarazem złości na gospodarzy, którzy najwyraźniej nie dbali właściwie o dobrostan swoich podopiecznych. Pierwsze nietoperze dopadły ich ramion i wylądowały niezgrabnie. Spojrzenie w maleńkie pyszczki wzbudzało niepokój. Zamiast sympatycznych mysich mordek ujrzeli jakieś wykrzywione jakby złością pyszczki z wystającymi długimi, ostrymi jak skalpele ząbkami. Pierwsze ukłucia wywołały tylko piski, ale już po chwili wszyscy opędzali się rękami od małych krwiożerczych bestii.

Basia, Wioletka, Adam i Wiktor usłyszeli niepokojące odgłosy przebijające się coraz skuteczniej przez cichą muzykę. Coś obijało się od zewnątrz o lustrzane ściany, coś dziwnie piszczało, rozległy się przeraźliwe krzyki. Zerwali się z foteli, ale przez lustra nic nie było widać.

Atakowani przez nietoperze-wampiry nieszczęśnicy wyraźnie widzieli rzęsiście oświetloną salę balową. Widzieli swoich kolegów i koleżanki, którzy zaniepokojeni wpatrywali się w nich niewidzącym wzrokiem. Wiadomość, że obserwują to cudowne miejsce przez lustra weneckie niczego by nie zmieniła w ich sytuacji.

Kolejne ukłucia sprawiły, że teraz już wszyscy krzyczeli w dzikiej panice. Szkło było najwyraźniej pancerne, bo nie ustępowało pod kanonadą uderzeń i kopniaków.

 

  • Co tam się dzieje? - zapytał zaniepokojony Wiktor. - Czy tam są nasi koledzy?
  • Ależ skąd! - zapewnił go z uspokajającym uśmiechem lokaj. - Państwa znajomi właśnie kończą pokonywać labirynt, który dzielne panie przeszły tak szybko, i niedługo tu wejdą.

  • Ale te odgłosy...? - nie dawała za wygraną Wioletka

  • Tam się dzieje coś złego – dodała Basia.

  • Zaraz się dowiem – obiecał lokaj i oddalił się w kąt sali.- Szanowni państwo, nasi pracownicy zmieniają dekoracje w korytarzu obok sali balowej. Jednym z elementów był ul, który upuścili, i teraz oganiają się od pszczół.

 

Zapewne innym razem nie przyjęliby do wiadomości wyjaśnienia tak absurdalnego i nie uwierzyliby w ul pełen pszczół, jako element dekoracji głęboko pod ziemią, ale ich czujność została uśpiona niedawną przemianą i oczekiwaniem na ucztę. Usiedli więc spokojnie, żartując z przygody pracowników, a odgłosy zza luster zagłuszyła skutecznie coraz głośniejsza muzyka.

Czarny Rycerz doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kolejny raz coś nie poszło zgodnie z planem. Goście, zamiast spokojnie iść w stronę sali balowej i coraz głośniej wyrażać zachwyt jej aranżacją, biegali w panice, wrzeszczeli i tłukli pięściami w szklane ściany. Wytrwale walczył z zaciętą przyłbicą usiłując jednocześnie zorientować się w sytuacji. Wąskie pole widzenia pozwalało mu zauważyć, że coś chyba zaatakowało gości, którzy nie wiedząc, gdzie są drzwi, bezskutecznie tłuką w pancerne szyby.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

 

Na całe szczęście nietoperze-wampiry, jak wszystkie dzieła Francka Ensteina, były nie do końca doskonałymi tworami. Ta sama cecha, która sprawiła, że pojawiły się w sali tak długo po swoich normalnych towarzyszach, zdecydowała o ich klęsce. Częściowej. Niezgrabnie poruszające się stworzenia były łatwym celem i coraz to kolejny z nich spadał na ziemię strącony z ramienia albo wręcz w locie. Tam zostały zadeptane, nawet nie umyślnie, przez swe szalejące i miotające się w panice niedoszłe ofiary. Cały atak trwał najwyżej pięć minut od chwili pierwszego ukąszenia, do upadku ostatniego wampirka na ziemię. Tego akurat z premedytacją nadepnął Wojtek, rzucając przy tym niespokojne spojrzenie na znaną obrończynię zwierząt Krysię.

Uspokoili się dziwnie szybko. Może to dzięki tej przemianie,której skutki wciąż czuli? Popatrywali po sobie i dotykali własnych twarzy, uszu i nosów z wyraźnym niepokojem. „Ja też tak wyglądam?” Zdawały się mówić ich miny, kiedy zauważywszy rozdarty płatek ucha wiszący jak strzęp nad ramieniem kolegi sięgali ręką do swojego własnego. Niestety najczęściej odkrywali, że ich ucho też zostało poszkodowane w starciu.

Z pytającymi minami odwracali się do Czarnego Rycerza, który stał pośród nich bezradnie, nie wiedząc do końca, co się właściwie stało. Był natomiast pewien, że zaraz padną pod jego adresem niezliczone pytania, na które nie znał odpowiedzi.

Hałasy za ścianą ucichły. Winda, tym razem zjeżdżająca z góry, zatrzymała się na poziomie sali balowej i wyszło z niej elegancko wystrojone liczne towarzystwo. Na czele kroczyła pani Braza w skrzącej się diamentami czarnej sukni podkreślającej jej nienaganną sylwetkę i blask oczu. Za nią Klotylda Kociołek również w eleganckiej czerni, górująca nad wszystkimi wzrostem. Obie panie tak przyciągały wzrok, że czworo gości prawie nie zwróciło uwagi na Jamlesa, Gwoździka, Fauna, Pustelnika z bagien, Chefa i kilkoro innych pracowników Uroczyska.

Braza szeroko rozłożyła ramiona. Muzyka ucichła, ale ona gestem dłoni kazała grać dalej.

 

  • Nie będę teraz przemawiała, poczekamy na pozostałych gości – zwróciła się do wszystkich. - Powinni być tu za chwilę. - Wypowiedziała te słowa z budzącą zaufanie pewnością, ponieważ jeszcze nie otarły do niej wieści o wydarzeniach za ścianą. - Tymczasem gratuluję państwu serdecznie odniesionego sukcesu. Niemal wszyscy pracownicy pana firmy zdobyli nagrodę – zwróciła się do Wiktora. - To imponujący wynik i zaraz będziemy go świętować. Tymczasem proszę się częstować szampanem i zakąskami – szerokim gestem wskazała szwedzki stół i odeszła na bok, obdarzając łaskawymi spojrzeniami swoich pracowników. Tylko ci, którzy najlepiej ją znali, widzieli, że wciąż jest niespokojna.
  • Pani Brazo, - Jamles po rozmowie z lokajem podszedł do szefowej i odciągnął ją na stronę. - Coś się stało.

  • Co się stało? Musisz bawić się w zagadki?

  • Kiedy sami nie wiemy. Franck wypuścił nietoperze, ale to nic, wymiziały gości i poleciały. Tylko że później pojawiły się kolejne, jakieś zmutowane czy coś... Chyba dzieło tego świętej pamięci zwyrodnialca.

  • I co?! - poganiała go Braza

  • One latały jak przetrącone, dlatego były później. Lokaj to widział przez szybę za arrasem, bo go zaniepokoiły odgłosy. Strasznie krzyczeli.

  • Mów jakoś składnie! Kto krzyczał? Przetrącone nietoperze?

  • No nie, ludzie krzyczeli, bo te nietoperze to były jakieś wampiry. Pogryzły ich po twarzach. Straszne blizny im zostaną. Nie wydolimy na odszkodowania!

  • Gdzie Czarny Rycerz?

  • Z nimi. Zamknął się w zbroi i milczy. Przyłbica mu się zacięła, ale chyba to go uratowało.

  • Idziemy tam.

 

Wciąż uśmiechnięta Braza podeszła do drzwi ukrytych za arrasem. Nie było to główne wejście do sali, ale tego wolała na razie nie otwierać. Zanim chwyciła za klamkę umieszczoną tylko od wewnętrznej strony, wyjrzała przez jedną z nielicznych nielutrzanych szyb. Widok był niepokojący.

Pośrodku grupy ociekających krwią ludzi, stał znieruchomiały jak pomnik Czarny Rycerz. Jeszcze przed chwilą szczęśliwi jak prosięta w maju urzędnicy, teraz wyglądali na statystów z jakiegoś kiepskiego horroru. Nietoperze-wampiry atakowały głównie głowy, więc choć okazały się tak kiepską bronią biologiczną, zdołały wyrządzić całkiem poważne szkody wizerunkowe. Najgorzej wyglądały strzępy uszu i nosów wiszące na cienkich pasmach skóry bądź wręcz nieobecne w pobliżu właściwych miejsc.

Największy niepokój Brazy wzbudziła jednak nawet nie perspektywa odszkodowań i refundowania niezliczonych kosztownych operacji plastycznych, a nienaturalny spokój tych ludzi. „Są w szoku.” - tłumaczyła sobie.

Gestem wezwała Gwoździka. Ten przez dłuższą chwilę obserwował ich prze okno. Kiedy odwrócił się do Brazy, minę miał poważną.

 

  • Nie wiem, co im się stało. To może być szok pourazowy albo coś gorszego. Bez badania nie powiem, ale kiepsko to wygląda. Zwłaszcza, że oni tak wszyscy jednakowo zareagowali.
  • Co radzisz?

  • Nie mam pojęcia. - Rozłożył bezradnie ręce.

  • A powinieneś!

 

Braza wyjrzała przez okno.

 

  • Chodź, coś się dzieje!
  • Zaczynają się ruszać.

  • To dobrze, czy źle?

  • Nie wiem. - Sami nie wiedzieli, dlaczego mówili szeptem.

 

Grupa ludzi o zmasakrowanych twarzach rzeczywiście zaczęła się ruszać. Jednocześnie, powoli, w milczeniu ruszyli w stronę ściany. Bez porozumienia działali jak jeden organizm. Krok za krokiem, bezgłośnie zbliżali się do sali balowej. Ich twarze nie wyrażały kompletnie żadnych uczuć. Braza poczuła dreszcz przerażenia, kiedy patrzyła w ich puste oczy. Nawet świadomość, że one jej nie widzą, bo okno było odwróconym lustrem weneckim, nie dodawała jej odwagi.

Podeszli do szyby prawie jej dotykając i jednocześnie otworzyli usta w koszmarnym grymasie.

 

  • O żeż w mordę – jęknęła Braza ze zgrozą w głosie. Komentarz był niepotrzebny. Wszyscy, którzy to widzieli, zamarli.

 

Puste oczy, twarze pozbawione mimiki, ten bezgłośny marsz zwartą masą i na koniec widok białych wampirzych zębów wyszczerzonych jak u wkurzonych psów – to było za dużo. Braza siadła z rozmachem na najbliższym krześle i ogarnęła wzrokiem salę balową. Nieświadoma niczego czwórka bawiła się w najlepsze, w czym niewątpliwie pomogły kolejne lampki wyśmienitego szampana. Rusałki pląsały niezmordowanie, kelnerki usługiwały, lokaje stali jak świece...

 

  • A miało być tak pięknie! - Brazie wyrwało się westchnienie.
  • Do pokoju! - w obliczu wyraźnego załamania szefowej dowodzenie przejęła Klotylda. Ruszyła przodem, a jej rozkazujący ton podciął koniki wszystkim, którym powinien. Braza odzyskała werwę i wyprzedziła Klotyldę po trzech krokach.

 

Pokój znajdował się po stronie sali przeznaczonej dla obsługi. Stały tu pomocnicze stoły z zastawą i zapasy zakąsek. W ścianie widniały duże drzwi windy kuchennej, a obok nierzucające się w oczy drzwi do pokoju.

 

  • Wszystkie plany A, B, C i tak do końca alfabetu poszły się... paść. Burza mózgów! Co robimy? - zarządziła energicznie Braza.
  • Franck nie żyje, klonów nie będzie, więc tamtych nie można wytłuc.

  • Najpierw trzeba ewakuować Rycerza! - szepnął Faun

  • Jasne! Wyślij kogoś myślącego, niech to załatwi. Tylko bez ofiar! - Zgodziła się Braza.

  • Zabić nie można, ale wypuścić też.

  • Zamknąć gdzieś? Jak minotaury?

  • A właśnie, co z nimi? - zainteresowała się Braza.

  • Siedzą w oborze. Anzelm je zapędził.

  • Brawo! Premia dla niego!

  • Co powiedzieć tej czwórce, jeżeli zamkniemy ich kolegów?

 

Zapadła cisza.

 

  • Prawdę – zdecydowała niespodziewania Braza.
  • Jak to „prawdę”? Że pogryzły ich wampiry i sami stali się wampirami??? Przecież oni zwariują od tego! Mają teraz po przemianie bardzo delikatną psychikę! - zaprotestował Gwoździk.

  • No o wampirach możemy nie mówić... Że coś się stało, zgubili się...

  • Za duża trauma.

  • Wiem! - krzyknęła niespodziewanie Klotylda. - Powiemy im, że tamci wrócili do domów, bo zatęsknili po przemianie i zrezygnowali z przyjęcia, a ich zatrzymamy tu na zawsze.

  • Jak to „na zawsze”?

  • No zwyczajnie, zostaną tu jako pracownicy albo jakoś tak..

  • Jak ich przekonasz do tego???

  • Rusałki zaraz zaczną namawiać Wioletkę i Basię, żeby się do nich dołączyły. Szczęśliwe życie bez trosk, pełna akceptacja, taniec, loty na miotłach, pasienie królików nadrzewnych, tańce przy ognisku dla gości... No one sobie poradzą – sprytne są. - Zapalała się do własnego pomysłu Klotylda.

  • Adama ja biorę na siebie – dołączył się Gwoździk.- Zagram mu na gitarze, obiecam naukę i wspólne występy!

  • No, to mi się zaczyna podobać... - mruknęła zamyślonym tonem Braza. - Zostaje Wiktor.

  • Wiktorka biorę na siebie – Klotylda skromnie opuściła oczęta, ale Braza nie miała już wątpliwości, że ten plan może się powieść.

  • Zostają dwie kwestie. - Braza była już całkiem jak zwykle rzeczowa, jakby nie przydarzyła jej się tamta chwila słabości przy oknie. - Co z tymi tam – ruchem głowy wskazała za okno – i co z ich nieobecnością w życiu?

 

Kolejny raz zapadła cisza.

 

  • Zamkniemy ich – zaczął niepewnym głosem Faun – jak minotaury.
  • Minotaury o mało się nie wymknęły, a oni są sto razy bardziej niebezpieczni. - Braza już nie bawiła się w sentymenty. Wizja upadłości jej ukochanego przedsięwzięcia była jednak straszniejsza nawet niż zbiorowy mord na wampirach.

  • To co? Osikowe kołki i bagno? - Pustelnik wyraził głośno to, o czym wszyscy myśleli. Braza z namysłem pokiwała głową.

  • A co z ich życiem? - przypomniał Gwoździk. - Oni mają rodziny, znajomych. Wszystkich tu nie ściągniemy.

  • Mowy nie ma! Myślcie! - zażądała Braza.

  • No oni wyjechali tak niespodziewanie – zaczęła Klotylda. - Autokar był jak zwykle na fałszywych blachach, więc po nim tu nie trafią.

  • Co mogli powiedzieć w domach? - podchwyciła pomysł Braza.

  • Że ten idiota ich szef wymyślił jakąś durną wycieczkę integracyjną nie wiadomo dokąd. Po zniknięciu będzie to wyglądało na mało prawdopodobną bajkę. Może podali nazwę „Uroczysko”, ale mało to takich ośrodków wczasowych? Sama znam jeden w Czarnej Dziurze.

  • Trochę głupio tak ich dzieci zostawić bez opieki... - Chef miał jakieś obiekcje.

  • Nie no, jasne, że coś trzeba zrobić – wizja operacji plastycznych oddaliła się, ale zostawiła w umyśle Brazy świadomość konieczności poniesienia jakichś wydatków, żeby wyjść z twarzą z tej niefortunnej sytuacji. - Ile oni mają dzieci do kupy? - To było pytanie do wszystkowiedzącej Klotyldy.

  • Niewiele, na szczęście. Są młodzi w większości i zapracowani, nie mieli kiedy ich zrobić. W sumie ich życie rodzinne leżało i kwiczało smętnie.

  • No to nasi pracoholicy zwiali zbiorowo od rodzin na jakąś tropikalną wyspę, skąd w poczuciu przyzwoitości będą przysyłali godne alimenty. Amen! - Zakończyła z ulgą Braza. - A teraz do roboty – dodała rześko podnosząc się z krzesła.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na wszelki wypadek zrobię sobie zapas cebuli (na szkorbut), kawy (na utrzymanie jako takiej inteligencji) i papierosów (bo lubię) bo niech ja pierzem porosne jeśli mnie nie zapuszkują po takiej integracji!!!

Ale nie myślcie sobie! Sama siedzieć nie będę, będę miała niezmiernie doborowe towarzystwo!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ale to jeszcze nie koniec?

 

Skąd wiedziałaś?

JAKIŚ CZAS PÓŹNIEJ

Wiktor siedział na leżaku z zachwytem wpatrując się w Klotyldę trenującą ogromnego karego ogiera rasy fryzyjskiej. Koń był jej bezwzględnie posłuszny. Jak wszyscy. Jak on sam. Srebrne druty migały mu w rękach, a na kolanach leżał pokaźny kawałek sweterka z króliczej wełny uprzędzionej przez rusałki. Sweterka dla Klotyldy, oczywiście. Rozkoszował się widokiem ukochanej i promieniami słońca na twarzy, spokojem i poczuciem dobrze spełnianego obowiązku. Zakończył rząd, sprawdził, czy wszystko w porządku i zaczął kolejny. W krzakach obok zaszeleścił przemykający ogromny wąż. Na moment się zatrzymał i podsunął Wiktorowi swój wielki łeb do pogłaskania. Wiktor popieścił bestię, starając się wzrokiem nie wskazać jej dwóch nadrzewnych królików, które chwilę wcześniej skryły się wśród gałęzi nad jego głową.

Wioletka szykowała sobie i Basi stroje na wieczorne ognisko. Nowa grupa gości przyjechała dzisiejszego popołudnia i zakwaterowała na zamku. Nie mogła się doczekać pląsów wokół ogniska a później gonitwy po lesie. Śpiewała radosną pieśń zwężając sukienkę Basi, która znacznie schudła dzięki regularnym tańcom i biegom. W zeszłym miesiącu nawet zdarzyło się po raz pierwszy w historii Uroczyska to, na co rusałki tak długo czekały – bal kończący szczęśliwie pobyt grupy na wyjeździe integracyjnym. Wszyscy przeżyli! Może znowu się uda? Przecież pracownicy dochodzą do wprawy, a samo Uroczysko staje się coraz bardziej bezpieczne. No fakt, że musieli bardzo podnieść standardy od czasu, kiedy nie mieli Francka produkującego wspaniałe klony.

Adam wyszedł z sali prób ocierając pot z czoła. Gwoździk okazał się wspaniałym, ale wymagającym nauczycielem, ostatnio powtarzał nawet, że uczeń ma szansę przerosnąć mistrza, więc Adam dawał z siebie naprawdę wszystko.

Zmrużył oczy w silnym słońcu, zarzucił gitarę, z którą się nie rozstawał, na plecy i ruszył w stronę kuchni. W przeciwieństwie do Basi, Adam się nieco zaokrąglił, zwłaszcza od kiedy zaprzyjaźnił się blisko z Anoleiz.

Pustelnik wyruszył w swój zwykły popołudniowy obchód. Wrzucił do płachty kilka świeżo wyciosanych osikowych kołków i powędrował jak zwykle w kierunku słońca. Najpierw szedł łosiowymi ścieżkami, później musiał zacząć skakać z jednej kępy trawy na drugą. Czynił to nadzwyczaj zgrabnie, jak na człowieka wyglądającego tak leciwie. Wreszcie dotarł do celu.

Okazało się, że ciała wampirów nie toną w bagnie i nie rozkładają się. Początkowo nie wiedzieli, co zrobić z tym fantem, zastanawiali się nad banalnym zakopaniem ich pod ziemią albo ukryciem w kopalni, ale w końcu Pustelnik wraz z Faunem wymyślili, żeby zrobić z nich kolejny atrakcyjny element dekoracji. Teraz w kilku malowniczych grupach unosili się na powierzchni bagna, interesująco sini, zimni i bez wątpienia martwi, ale zaskakująco świeży, jakby osikowe kołki wbito im kilka godzin wcześniej. Na wszelki wypadek Pustelnik codziennie obchodził wszystkie miejsca spoczynku i sprawdzał, czy kołki tkwią mocno. Wczoraj zauważył, że kilka z nich trzeba wymienić.

Właśnie podszedł do pierwszego delikwenta wymagającego reperacji. Oczywiście nie wyjmował starego, lekko spróchniałego kołka, zanim nie wbił nowego. Trzy wprawne uderzenia obuchem siekiery i kołek tkwił na miejscu. Wyszarpnął stary, a wciąż świeża i płynna krew wysączyła się leniwie zabarwiając błoto obok wampira. „Całe szczęście, że mają też te srebrne kule w głowach, bo inaczej bym się bał.” - Pustelnik pokręcił głową i zabrał się do kolejnego wampira.

Braza wyjrzała przez okno, omiatając troskliwym spojrzeniem swoje włości. Goście bawili na konnych przejażdżkach, licznych kortach i boiskach, na basenie i tarasie – wedle upodobania. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i niedługo mieli wyruszyć na powitalne ognisko, które tradycyjnie zakończy się wesołą gonitwą po lesie i bagnach.

Od czasu tamtej nie do końca udanej imprezy wszystko układało się wspaniale.

Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba!” - oj, tak!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...