Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

No, szkoda... :cry:

A swoają drogą, to zapytałaś, gdzie tgo jest? No bo w tamtej okolicy już byś miała konkurencję...

Na pocieszenie wykonam zaraz Ctrl+C i Ctrl+V

 

UROCZYSKO cz. IX

 

Zeskoczył z Brazylii, poklepał ją i w myślach powiedział „dziękuję”, rzucił wodze stajennemu, który wyszedł ze stajni, słysząc ich rozmowę, i wszedł do masztalerki. W pomieszczeniu z tyłu znalazł swoje ubranie i przebrał się.

„Jestem głodny jak wilk.” – spojrzał na zegarek – „Szwedzki stół powinien być zastawiony. Mam nadzieję, że coś jeszcze zostało. Najpierw jednak koniecznie prysznic!”

Odświeżony zszedł do jadalni. Jego obawy okazały się płonne – stół był pełen smakołyków. Wybrał duży talerz i najadł się do syta siedząc na tarasie. Króliczki znów spokojnie hasały po trawie. Pewnie Maya też popełznęła na bagno. Od czasu do czasu w jadalni pojawiała się mniejsza lub większa grupka jego podwładnych. Z podnieceniem w głosach opowiadali o niebywałych atrakcjach i przyjemnościach, których zażyli. Nikt nie podchodził do niego, nikt nie zapytał, jak spędził przedpołudnie. Poczuł przez chwilkę coś, jakby cień przykrości, ale szybko się z tego otrząsnął – nie należy mieszać życia towarzyskiego z pracą. Tylko, że on znał prawdę – nie miał życia towarzyskiego.

Zjadłszy, postanowił pozwiedzać zamczysko. Zrezygnował z usług lokaja oczekującago na polecenia w hollu („Czy to ten sam, który prowadził mnie do pokoju i do stajni?”) i ruszył korytarzem na parterze. Pierwsze drzwi po prawej stronie były przeszkolone. Napis na nich zapowiadał wodne atrakcje.

„Basen i SPA zostawię sobie na koniec dnia. Najpierw zaglądnę do kasyna.” – postanowił.

Po lewej stronie zauważył drewniane drzwi z napisem „Biblioteka”. Były uchylone, więc zaglądnął przez nie. Na trzech ścianach ogromnego pokoju znajdowały się ciemne półki z książkami. Mnóstwem książek! Naprzeciw drzwi było okno w obramowaniu półek z książkami. Po prawej stronie całą ścianę zajmował duży kominek, na którym płonął ogień. Przed kominkiem stały fotele wyglądające na bardzo wygodne. Na grubej dębowej belce nad kominkiem leżała wielka trzykolorowa kotka i spoglądała na Victora spod półprzymkniętych powiek. Jej wzrok wyrażał całe kocie poczucie wyższości nad gromadą dwunożnych stworzeń, które tak łatwo oswoić i wyszkolić, by głaskały i dbały o pełna kocią miseczkę. Na dwóch fotelach ktoś siedział. Victor zauważył starszego mężczyznę i kobietę w średnim wieku. Jego pamiętał z narad. Nie odzywał się prawie nigdy, ale, gdy już coś powiedział, okazywało się, że to najlepsze rozwiązanie omawianego problemu. Kobieta pracowała w księgowości. Choć oboje byli pogrążeni w lekturze, wyczuł jakąś łączącą ich nić porozumienia. Wycofał się po cichu.

Szedł w głąb korytarza szukając jaskini hazardu. Zawsze miał szczęście w grach. Mijał małe drewniane drzwi prowadzące zapewne do pokoi. Poruszał się coraz wolniej. Był już daleko od hollu i nie docierało tu już światło dzienne. Nie zabrał świecy, a lamp, oczywiście, nie było („Mogliby wreszcie przestać się wygłupiać i udawać, że żyją tu jak w średniowieczu!”). Macając przed sobą rękami trafił na kotarę na końcu korytarza. Już miał zamiar zawrócić, gdy za nią wyczuł zagłębienie w ścianie. „Może to drzwi” – pomyślał i odgarnął zasłonę. Po omacku szukał klamki. Nie było jej. Trafił na jakieś metalowe guzy. Naciskał je po kolei, mając nadzieję, że wciśnięcie któregoś z nich otworzy drzwi. Rzeczywiście – niektóre guzy dawały się wciskać, ale nie były to żadne elektryczne przyciski. Gdy już miał zamiar zrezygnować, nagle, po wciśnięciu kolejnego guza, drzwi drgnęły i bezgłośnie przesunęły się. Za nimi zobaczył światło w głębi opadającego w dół korytarza. Ruszył ostrożnie. Wyczuł raczej niż usłyszał, że drzwi zamknęły się za nim. Rzucił się w tył i zaczął macać ich powierzchnię. Z tej strony były idealnie gładkie. Nie miał innego wyjścia – musiał iść dalej. Ostrożnie przesuwając stopę wyczuł pierwszy schodek prowadzący w dół. „Cholera, zaraz wejdę do jakiejś piwnicy! – pomyślał ze złością – żeby chociaż wina tam były.” Schodził ostrożnie rękami dotykając ścian. Schody skończyły się i światło było już wyraźnie na końcu krótkiego korytarza. W półmroku z rosnącym przerażeniem obserwował wielkie słoje stojące na półkach wzdłuż korytarzyka. Bez wątpienia – świadczył o tym zapach znany mu z pracowni biologii w liceum – były to zatopione w formalinie preparaty. Jednak zamiast węży, żab czy kurzych embrionów w różnych stadiach rozwoju w tych słojach znajdowały się embriony ludzkie. Początkowo nie mógł tego rozpoznać, bo były koszmarnie zniekształcone, wynaturzone, groteskowo powykręcane, pozbawione kończyn lub dysponujące ich nadmiarem. Miały twarze kosmitów z filmów science fiction dozwolonych od lat 18. Bez oczu, lub z trojgiem oczu, ze zniekształconymi lub zarośniętymi nosami. Jeden już w życiu płodowym dysponował kompletem uzębienia , które prezentował w jakimś okropnym grymasie jakby bólu lub złości. Im bliżej komnaty, z której docierało światło, tym bardziej normalne były te straszne preparaty. Victor był już bliski zwymiotowania, gdy stanął wreszcie na progu oświetlonej świecami komnaty. Tyłem do niego przy wielkim biurku siedział jakiś siwy mężczyzna. Odwrócił się lekko zaskoczony obecnością Victora i obrzucił go nieprzyjemnym, badawczym spojrzeniem bladoniebieskich oczu.

- Witam serdecznie! Rzadko mnie tu ktoś odwiedza. – odezwał się skrzypiącym starczym głosem.

- Dzień dobry. Ja... zabłądziłem. Czy mógłby mi pan wskazać wyjście do hollu? – Victor postanowił udawać, że nie zauważył niczego w korytarzu.

- Oczywiście, oczywiście, ale może najpierw pokażę panu, czym się tu zajmuję. Tak rzadko mam gości... Och! Proszę mi wybaczyć niegrzeczność! Jestem profesor Franck Enstein. – na pomarszczonej twarzy staruszka pojawił się nieszczery uśmiech.

- Bardzo mi miło. Victor de Rżyński – odpowiedział z uśmiechem, choć pierwsza część jego wypowiedzi na pewno nie była prawdą.

- Proszę, proszę, może wejdziemy do mojego laboratorium...

- Oczywiście. Bardzo chętnie – głos Victora nie brzmiał przekonująco.

Weszli do następnego pomieszczenia. Było znacznie większe, wyposażone w mnóstwo dziwnych urządzeń. Wyglądało jak skrzyżowanie dekoracji do filmów o szalonych naukowcach i całkiem współczesnego nowoczesnego laboratorium. Na środku stał wielki drewniany stół ze śladami nacięć, ciemnymi plamami i miejscami wypalonymi chemikaliami. Nad stołem wisiała nowoczesna lampa bezcieniowa. Pod ścianami stare drewniane szafy i szafki przeplatały się z nowoczesnymi oświetlonymi witrynami i lodówkami. Na długim białym blacie stały różne aparaty, których zastosowania nawet nie umiał sobie wyobrazić. W ciemnym kacie z trudem dostrzegł zarys czegoś wielkiego. Z niemałą satysfakcją Victor zauważył, że tutaj dociera prąd.

- O! ma pan elektryczność!

- Tak, ale tylko z agregatu. W zamku naprawdę nie ma prądu. Tylko moje laboratorium jest wyjątkiem. Pani Braza zgodziła się na to bardzo niechętnie, ale nie miała innego wyjścia. Może napije się pan kawy?

- Nie, dziękuję, przed chwilą piłem – na samą myśl o zjedzeniu lub wypiciu czegokolwiek w tym miejscu Victor poczuł, jak lunch podchodzi mu do gardła. Nigdy nie jadał w stołówkach szkolnych, więc nie miał okazji nabyć odporności, pozwalającej niektórym jeść bez względu na otoczenie i zapachy.

„Czyżby ten staruszek jakoś szantażował panią Brazę? – zastanowił się Victor. – Dlaczego te jego badania były dla niej tak ważne, że zgodziła się złamać zasadę i pozwoliła na używanie prądu?”

- Pani Braza potrzebowała moich usług, a ja potrzebowałem jej zgody na prowadzenie eksperymentów w należącym do niej zamku. – staruszek jakby czytał w jego myślach - Kiedy go kupiła, zastanawiałem się nad przeniesieniem laboratorium gdzie indziej, ale byłoby to bardzo kłopotliwe. Niektóre z tych urządzeń – skierował promień światła z lampy nad biurkiem w stronę wielkiej, budzącej – nie wiedzieć czemu - grozę skomplikowanej konstrukcji z drewna i metalu, zajmującej najciemniejszą część komnaty – są tylko zabytkami, pamiątkami rodzinnymi. Ta konstrukcja posłużyła mojemu prapradziadkowi w jego sławnym eksperymencie. Widzi pan ten drut znikający w sklepieniu? Jest połączony z piorunochronem na dachu wieży. – Victor przyglądał się z mieszaniną fascynacji i lęku. Skomplikowana konstrukcja, plątanina kabli i drewnianych i metalowych stelaży, otaczała drewniane ni to łoże ni krzesło z pasami najwyraźniej służącymi do przypięcia na nim człowieka. Kojarzyło mu się to nieodparcie z filmami opowiadającymi o leczeniu w zamierzchłych czasach elektrowstrząsami osób uznanych za chore psychicznie. Skojarzenia na pewno nie były miłe, więc nie żałował, gdy staruszek puścił lampę i ponury zakątek pogrążył się znów w mroku. - Inne kupiła mi pani Braza, kiedy zrozumiała, że beze mnie sobie nie poradzi – chudy, drżący palec skierował się w stronę nowoczesnych lodówek i witryn. Victor wciąż nie potrafił wyobrazić sobie, jak ten szalony naukowiec mógł pomóc w prowadzeniu dużego luksusowego pensjonatu. „No chyba, że odkrył tajemnicą kamienia filozoficznego. – Urządzenie tego zamku musiało kosztować majątek!” - Pani Braza potrzebowała natychmiast wielu pracowników. – Victor już zaczynał się przyzwyczajać do tego, że co chwilę ktoś odpowiada na jego myśli. - Jak się pan domyśla, nie było o nich tutaj łatwo. Wokół zupełne pustkowie, z najbliższej miejscowości trzeba jechać ponad godzinę, a i w tej miejscowości nie znalazłaby odpowiednich pracowników. Zaproponowałem jej proste rozwiązanie. Pracowałem od lat nad klonowaniem – to taka rodzinna tradycja. Mój przodek też starał się stworzyć człowieka, ale wtedy nauka nie osiągnęła jeszcze odpowiedniego poziomu i prapradziadek nie miał szans na sukces. Nieudany prototyp przysporzył mu wielu kłopotów, prapradziadek umarł, rodzinne dobra zaczęły podupadać, w końcu zniszczony zamek kupiła pani Braza. Ja zacząłem od studiów medycznych. Znając tajniki ludzkiego DNA mogłem marzyć o sukcesie na wielką skalę. Obiecałem pani Brazie stworzenie odpowiedniej ilości klonów. – Victor poczuł się jak bohater Gwiezdnych wojen. - Ustaliliśmy priorytety. Pierwsze próby były nieudane. Widział pan je w korytarzyku. W końcu udało się. Najpierw powstali stajenni i lokaje – widać, że to prototypy, ale do swojej pracy się nadają. Potem z jednej formy (pośpiech) – wtrącił gwoli wyjaśnienia , rozkładając ręce w geście bezradności - stworzyłem hostessy i pokojówki – to już znacznie bardziej udane dzieła. Następni byli masażyści i masażystki – poznał ich już pan? Nie? Proszę koniecznie skorzystać – są świetni! W końcu osiągnąłem sukces, powołałem do życia przedmiot swojej dumy – instruktorów i ratowników! Są doskonali – nieprawdaż?!

- Oooooczywiście – wyjąkał Victor, usiłując pogodzić się z tym, co usłyszał. Najchętniej uznałby staruszka za szaleńca, ale to, co mówił, brzmiało tak przekonująco... No i to podobieństwo lokajów, pokojówek i instruktorów... No właśnie – podobieństwo tylko. Gdyby byli klonami, byliby identyczni! – Ale oni nie są identyczni! – prawie krzyknął.

- Tak! I to właśnie jest najwspanialsze! Trochę obawialiśmy się reakcji gości na grupę identycznych lokajów i stajennych, identycznych pokojówek czy identycznych instruktorów. Na szczęście okazało się (i to mnie zaskoczyło), że pewne cechy wyglądu zmieniają się w trakcie rozwoju niezależnie od tego, że genom osobników jest identyczny! Czyż to nie wspaniałe?!

- Taaak. Wspaniałe... Ale czy oni...?

- Nieee! Nie są niewolnikami! Pracują tu, dostają pensje, mają urlopy. Są normalnymi ludźmi!

- Ale przecież stworzenie dziecka i oczekiwanie, aż urośnie...

- Nie! To mój kolejny genialny pomysł! Przyspieszyłem ich rozwój! Wprawdzie im szybszy rozwój, tym większe podobieństwo, ale ostatnio stoją przed nami inne wyzwania. Teraz często potrzebne są nam doskonale kopie, które powstają w ciągu kilku godzin. Oczywiście wcześniej muszę sobie przygotować materiał genetyczny, ale to żaden problem – wystarczy jeden włos znaleziony na poduszce lub w wannie (założyliśmy odpowiednie filtry we wszystkich łazienkach) i po kilku godzinach mamy gotową identyczna kopię. W wieku pierwowzoru! – staruszek z rosnącym podnieceniem opowiadał o swoich sukcesach. – Zauważył pan pewnie, że instruktorzy są do siebie najbardziej podobni. Łatwo ich pomylić!

- A masztalerz, pani Klotylda...?

- Nie! Oni urodzili się normalnie. Swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałby świat pełen sklonowanych Klotyld? – staruszek zarechotał nieprzyjemnie.

- Nnno... nie wiem... – wyjąkał Victor.

- Widzę, że pan się z nią spotkał. Co?

- Tak. Miałem przyjemność poznać...

- Przyjemność! Tak! – znów starczy rechot rozległ się echem. – No, to jeszcze może pan tu spojrzy – staruszek wskazał jedną z witryn. - W tych probówkach mam przygotowane DNA. Nie wiem, czy będzie potrzeba wykorzystania go, ale jakby co, to jest gotowe. Bez obaw! – klepnął porozumiewawczo Victora w ramię.

Właśnie te słowa wzbudziły jego obawy. Poczuł się bardzo niepewnie, gdy szybko przeliczył probówki. Było ich 49. Dokładnie tyle, ilu uczestników tej imprezy. Nie miał jednak odwagi zadać żadnego pytania. Marzył tylko o jednym – o wyjściu z tej piwnicy i, najlepiej, ucieczce z tego dziwnego miejsca. Po porannej euforii nie zostało nawet śladu! Czuł, że dzieje się tu coś dziwnego i nie miał ochoty brać w tym udziału. Uciekać!

Staruszek wciąż jakby czytał w jego myślach.

- Trudno będzie panu wyjść, bo ja jestem tu jakby... zamknięty. Musi pan iść po tych schodach w górę. Trafi pan do dawnej wychowalni, wykorzystywanej w czasach, gdy wyhodowanie klonów trwało kilka lat. Tam są okna. Pan jest młody, więc przejdzie przez okno i zeskoczy na zewnątrz. Ja zamknę okno i nikt się nie zorientuje, że pan tu był.

- Dziękuję. – Victor nie zastanawiał się, czemu staruszek chce pomóc mu w ucieczce i zataić jego obecność w piwnicy. Pewnie nie wolno mu było opowiadać o tym, co robił w piwnicy i pokazywać tych wszystkich okropności. To na pewno jest nielegalne!

W milczeniu weszli po schodach piętro wyżej. Profesor sapał i pokasływał szurając nogami po schodach. Rzeczywiście – przez okno by nie wyskoczył. Victor oczyma wyobraźni ujrzał kości profesora rozsypane na trawniku po takim skoku.

Ponure pomieszczenia na górze wyglądały jak jakiś żłobek czy przedszkole albo raczej opustoszały dom dziecka. Okna zarośnięte brudem zasłaniały grube story. Victor szarpnął klamkę, otworzył okno i nie oglądając się za siebie skoczył. Wylądował na trawniku oko w oko ze strusiem. Na szczęście pamiętał, co mówiła hostessa, więc się nie zdziwił na ten widok. Struś przyglądał mu się jakoś tak mało przyjaźnie. Po głowie plątały mu się jakieś informacje o sile rażenia dzioba i nóg strusia, wycofywał się tyłem, starając się wywrzeć na ptaszysku jak najmilsze wrażenie.

„Skoro Brazylia czytała w moich myślach, - rozumował mało racjonalnie – to może i on potrafi...” Starał się więc myśleć jak najlepiej o strusiu i jego rodzicach, choć pamiętając, że mózg strusia jest mniejszy od jego oka, miał poważne wątpliwości, czy ma to jakikolwiek sens. Tymczasem struś wycelował starannie i rąbnął dziobem w trawnik, zauważywszy tam najwyraźniej jakiś smaczny kąsek. Victor uznał, że jest wystarczająco daleko, by móc odwrócić się tyłem do nielota i oddalić szybkim krokiem w stronę głównego wejścia.

Nie miał już ochoty na wizytę w kasynie. Ze wszystkich sil chciał uniknąć w dniu dzisiejszym wszelkich ciemnych pomieszczeń. Do obiadu zostały tylko dwie godzinki, które zamierzał spędzić na relaksującym masażu snując plany nocnej ucieczki. Ruszył znaną drogą do SPA.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak, komputer działa jak trza. Wystarczyło rozebranie go i odkurzenie od środka.

 

Jakby ktoś nie mógł się rozpoznać, to ja pokażę rozpiskę. Taki sobie dokument specjalny założyłam, a oto jego treść: (Wszelkie poprawki i uzupełnienia mile widziane. No i profesor nadal poszukiwany!)

 

Mokka – (odnoszę wrażenie, że to powieściowa Klotylda Kociołek, ale może się mylę) - czarna zmora !! Będzie brzęczała łańcuchami, wydawała potępieńcze wrzaski i świeciła czerwonymi jak piekło oczodołami. Wraz ze swoim psem Baskervill’ów (tej roli Świnka) powoduje u maluczkich krzepnięcie krwi.

Agduś – biała zmora … ale jeszcze nie wiadomo czy biała bo dobra, czy biała, bo ludzie bledną i mdleją na jej widok

Depsia w podwójnej roli: – wstrętna czarownica z bagien, warząca piekielne mikstury mające doprowadzić męską część integracyjnego grona do szaleństwa oraz jako Jozif z bazin (cokolwiek by to nie oznaczało), grabiący i łupiący (chyba tę męską część) ze wszystkich dóbr;

Anjamenka, Wu, Małgoś2 (te odchudzające się) - uciekające przed rozochoconymi panami (spojonymi wywarami Depsi) rusałki, co to zwiewnym sposobem poruszania się, nagimi ciałami i boskim śpiewem zwabiają tę męską część grupy na bagna – nie ustalone jeszcze po co

Piąteczka – dekoratorka i scenografka. Od niej zależy cała mroczność scenerii

Nitubaga – pomocnica wiedźmy (prawa ręka) i bileterka

Kasica vel. KaśkaMaciej – organizatorka wolnego czasu, cokolwiek by to nie miało oznaczać

Dochtór vel. 1950 – w podwójnej roli: faun (do ustalenia czy mitologiczny, czy Narniowy, można ewentualnie skonsolidować); pewne że będzie pląsał (może w kiecce) i grał na flecie(już bez kiecki) oraz koordynator działań wszelakich

Mr.Jar, syn Piąteczki – faceci (niekoniecznie w czerni…) od efektów dźwiękowych . Będą bili w bębny i szarpali struny, co by jeszcze straszniej było

Miśka, Carmen, Nefercia – koty w roli królików (trza by uszy uszyć i nad ogonkami pomyśleć, co by nie majtały nimi bezwiednie). Wszystkie w zamian za zagrażające zdrowiu ptactwo pałętające się po okolicy. Jedyny wyjątkiem jest struś, którego ma zeżreć gad oślizgły.

Sucz i Misiek Maluszka, Katma, Hera Veruni, Karuś Depsi – wilki, co to na kulig napadają i zżerają delikwenta (o ile wcześniej gad oślizgły go nie dopadnie)

Królik vel. Jea – jedyny prawdziwy królik w towarzystwie oszukańców (nie wiem czy już wie, że zaangażowany został) Królik Morderca to słynna postać z Monthy Pyton'a. Bardzo słynna.

Łosie – te w roli aniołów stróżów broniących rozochoconych panów biznesmenów przed wściekłymi połowicami – vacaty na łosie

Gad oślizgły – vacat

Agdusiowa Emi - lew straszliwie ryczący powodujący tym rykiem natychmiastową ucieczkę każdego delikwenta

Jamles – sam główny i najważniejszy!!! Będzie siedział na krzesełku z napisem „Director” na oparciu i wydzierał się przez tubę.

Anoleiz - czarownica kuchenna z warząchwią

Verunia - sympatyczna nimfa

Mr. Jar - ojciec, ale też dźwiękowiec

Kaśka maciej i mayland - gadziny oślizgłe

Komtur- Czarny Rycerz w zbroi o odpowiednim kolorze, mamroczący niewyraźnie (bo przyłbica Mu przeszkadza) i straszliwie trzeszczący tą zbroją - oliwienie zbroi można zadać jako lżejszą karę jakiemuś delikwentowi

An_Budowa - wiedźma-oblatywacz nowych modeli mioteł

Froszka – ropucha do całowania.

Mąż Froszki – obsługa pił łańcuchowych, siekier itp.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Agduś może mnie zje, ale wejdźcie tutaj http://forum.muratordom.pl/najlepsi-doradcy-na-tym-forum-kandydatury,t39529-1140.htm i jeśli uważacie to za słuszne, to się wypowiedzcie!!!

 

melduję, że się wypowiedziałem Szefowo

 

No jak nic podwyżka się szykuje :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...