Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Wracam Szefowo !!!!

Dzięki za rakietę, bo juz miałem się z Mikołajem z Laponii zabrać. :D

Dobranooooo ...... "o kurde, Houston, mamy problem "....

 

...Halo, halo !!!!baza do brazy.....

.... Chyba mój pobyt na Księżycu się przedłuży, niestety. :(

 

Już miałem wsiadać do rakiety Brazy, a tu McCain wysiada z Challengera. Taki jakiś zmarnowany był (McCain oczywiście).

Zapytał :

" Czy Ciebie, well, też Obama , well wysłał na Księżyc ?"

"Nie, mnie to Braza" - szybko odpowiedziałem.

"A to ona, well została u was prezydentem, well ?"

"Nie, Braza to Szefowa Uroczyska. Zaproponowałem jej tylko 2 bańki z wygranej i się obraziła"

"A no tak" - przytaknął McCain, myśląc "No idea, who the hell she is". i zaraz szybko dodał jakby od niechcenia: "Ja proponowałem ludziom 100 razy więcej i też nie wyszło"

Po czym usiadł na schodku Challengera, wyjął cheesburgera .... i zapłakał.

 

Halo, baza do brazy......Nie pozostaje mi nic innego jak pozostać z McCainem chociaż kilka dni, coby se krzywdy nie zrobił.... OVER

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

UROCZYSKO VELCOME TO cz. XI

 

 

cz. XI

Świsnęły w powietrzu baty, konie ruszyły z kopyta. Wprawdzie księżyc był prawie w pełni, ale chmury zasnuły niebo i ziemię spowiły całkowite ciemności. Woźnice osadzili w specjalnych uchwytach płonące pochodnie. Victor od razu zaczął kombinować, jak wejść w posiadanie choćby jednej z nich.

Wozy toczyły się po nierównej drodze. Poza kręgiem oświetlonym przez pochodnie królowała niepodzielnie całkowita nieprzenikniona ciemność. Światło pochodni nie pozwalało się do niej przyzwyczaić. Victor miał wciąż wrażenie, że w tej gęstej jak smoła czerni czai się coś strasznie złego. Chyba wolałby, żeby pochodnie zgasły – ciemność otoczyłaby ich wtedy miękko, stałaby się aksamitna, bliższa i mniej straszna. Światło odsuwało ją, ale nie na tyle daleko, by dać poczucie bezpieczeństwa, i sprawiało, że zamiast tej miękkości mieli wokół siebie twardą zimną ścianę, za którą mogły ukryć się wszystkie koszmary i potwory, o jakie kiedykolwiek im się przyśniły.

Na wozach początkowo panowała cisza. Słychać było tylko skrzypienie kół i uprzęży, miękkie klapanie kopyt i parskanie koni. Po chwili odezwały się pierwsze ciche głosy – piski, ciche śmiechy, gdy na kolejnym wyboju ktoś wpadał na kogoś, pojedyncze słowa. Ciemność stała się dzięki nim jakby mniej straszna, odsunęła się od wozów o kilka centymetrów, więc rozmowy toczyły się coraz głośniej. Ktoś zaczął nucić, brzdąknęła gitara wyciągnięta spod ławki. Popłynęły znane wszystkim ogniskowe pieśni.

Victorowi wydawało się, że jadą tą samą drogą, którą przywiózł ich autokar. Postanowił więc uciekać, gdy tylko nadarzy się okazja. Korzystając ze ścisku panującego na wozie przytulił się do sąsiada. Udając, że kolejny podskok na wyboju wepchnął go na niego, bezczelnie wsadził mu rękę do kieszeni, złapał zapalniczkę i ukrył ją w garści. Vice wyglądał na zaskoczonego, ale nie wiedział, jak zapytać szefa, czego szuka w jego kieszeni, więc milczał.

Ktoś siedzący na pierwszym wozie zauważył w oddali blask ogniska. Przekazał tę informację wszystkim i wypatrywali teraz małego światełka, które to pojawiało się, to niknęło między drzewami. Przy gromkim wtórze „Sokołów” dojechali do kręgu ułożonego z kamieni, pośrodku którego płonęło oczekiwane ognisko. Jeżeli ktoś spodziewał się luksusów, do których przyzwyczaił ich pobyt w ośrodku, to się srodze zawiódł. Wokół kręgu stały proste drewniane ławy i kilka stołów. Wprawdzie byli najedzeni, ale na papierowych talerzach („żadnych plastików – ekologicznie” – zauważył Victor) piętrzyły się kiełbasy i kromki chleba. Ze stojaka, takiego jak na parasole, sterczały rożny.

Od razu można było wyróżnić grupkę miłośników koni, którzy, nie zwracając na otoczenie zgromadzili się przy pierwszym zaprzegu. Już wsiadając na wozy zauważyli, że te konie są bardzo wysokie, ale jak wysokie przekonali się z niedowierzaniem ustawiając najwyższego z pracowników koło koni. Z pewnością miały nie mniej niż dwa metry w kłębach! Woźnica, najwyraźniej zakochany w swoich podopiecznych, potwierdził to z dumą:

- Ta klacz z lewej jest najniższa z nich. Ma 205 cm w kłębie. Najwyższy ogier idzie w drugim wozie – ma 220!

- O rrrany! Ale wielkie! Piękne! I bardzo silne pewnie?

Victor skorzystał z tego, że wszyscy woźnice włączyli się do rozmowy o koniach rasy shire, zaletach ich urody i charakteru, cechach budowy i niebywałej sile oraz o pochodzeniu tej rasy i zeskakując z wozu, chwycił jedną pochodnię. Natychmiast ją zgasił, wtykając w wilgotne liście i zadeptując. Zapamiętał miejsce i rzucił zgaszoną w krzaki. Rozejrzał się wokół, szukając jakichś punktów orientacyjnych. Jak się można było spodziewać, nie zauważył żadnych. Dostrzegł za to mniejsze ognisko. Zaintrygowany tym widokiem ruszył w jego kierunku. Nie sam, ponieważ jeszcze dwoje ludzi zwróciło uwagę na słabe światełko migoczące zza drzew. Tymczasem woźnice strzelili w powietrzu batami, co zdało się nie robić na pięknych koniach żadnego wrażenia, i ruszyli powoli w drogę powrotną. Jeden z nich, zauważywszy zaniepokojone spojrzenia kilku uczestników imprezy, wyjaśnił krótko: „Wrócimy po was”.

Mniejsze ognisko płonęło pod drewnianą wiatą o trzech nieszczelnych ścianach z nieheblowanych desek i dachu pokrytym gałęziami. Z powały zwisały pęki ziół i wianuszki suszonych grzybków. Nad ogniskiem wisiał kocioł – podobny do tego w kuchni, ale trochę mniejszy. Od strony dużego ogniska dobiegało gromkie „ore, ore, siaba daba da amore...”, ale wszyscy troje drgnęli słysząc szelest liści, i zwrócili się w stronę lasu, z którego ktoś (a może coś?) nadchodził. Ciężkie kroki, głośne sapanie, wreszcie zarys jakiejś wielkiej, bezkształtnej sylwetki... zanim zdążyli podjąć decyzję „sprawdzić co to, czy wiać”, z ciemności w wychynęła jakaś postać. W pierwszym momencie Victor pomyślał, że to kucharka, ale szybko zauważył, że ta mogłaby być jej praprababką. Żaden rozsądny reżyser nie zatrudniłby jej do ekranizacji „Jasia i Małgosi”, chyba, że film miałby być przeznaczony dla widzów o wyjątkowo mocnych nerwach. Zsunęła z głowy spiczasty kaptur, spod którego do tej chwili widać było jedynie ogromny, haczykowaty nos, jakby dążący na spotkanie z brodą, która uprzejmie się ku niemu wysuwała. Oślepiona światłem mrużyła swoje maleńkie kaprawe oczka i przyglądała się nieżyczliwie zgromadzonym wokół JEJ ogniska. Stali nieruchomo, jakby przed chwilą padło na nich spojrzenie bazyliszka, prawie nie oddychali, nie mogąc oderwać wzroku od czarownicy. Postrzępione, splątane, siwiejące (pewnie dawniej czarne) włosy opadały niemal do ziemi. Jej strój był bardzo podobny do tego, który nosiła kucharka, ale postrzępiony i niemiłosiernie brudny wyglądał, jakby od dwudziestu lat nie zdejmowała go ani na chwilę.

Któryś z urzędników przypomniał sobie o konieczności oddychania i ze świstem wypuścił powietrze przez ściśnięte strachem gardło. Pozostali podskoczyli na ten odgłos, jakby wbito im nagle długie szpile w miękkie części ciała.

- Idą do ogniska na razie, – odezwała się wiedźma. Jej silny głos, brzmiący całkiem młodo zaskoczył stojących wokół kotła. Gruba warstwa brudu pokrywająca oblicze czarownicy nie pozwalała rozpoznać jej wieku, ale sądząc po zgarbionej sylwetce byli przekonani, że ta Baba Jaga ma ze sto lat. – zawołam, jak napój będzie gotowy – dodała, odwracając się w stronę kotła.

Podrzuciła do ognia kilka przyniesionych patyków i zamieszała warząchwią. Wokół rozszedł się niepokojący aromat ziół i gorącego alkoholu. Powąchała, zbliżając wielki nos do kotła, skrzywiła się, sięgnęła pod sufit i dorzuciła do kotła garść grzybków.

- No idą już! – krzyknęła.

Nie musiała powtarzać! Prawie rzucili się do ucieczki. Tymczasem przy ognisku impreza trwała w najlepsze. Nikt na razie nie miał ochoty na jedzenie, ale rekonesans poczyniony przez kilku panów przyniósł nieoczekiwaną a radosną wieść – jest wódeczka, czysta dla panów i słodka dla pań! Ognisko płonęło, z głów zaczynało się dymić, śpiewy pewnie było słychać aż na zamku. Coraz bardziej rozochocone towarzystwo ruszyło do pląsów. Victor nie pił. Zaczynał rozglądać się wokół siebie i czekać na moment, gdy będzie mógł niezauważony oddalić się od ogniska. Nagle ktoś chwycił go za rękę, szarpnął i porwał za sobą, więc chcąc – nie chcąc przyłączył się do szalonego pogańskiego tańca. Niektórzy panowie przygotowywali się do skoków przez przygasający ogień, gdy ktoś, widocznie mniej konsumujący, trzeźwo zauważył, że nie widać nigdzie zapasu drewna. Rozbiegli się więc poszukując w kręgu światła patyków. Szybko okazało się, że nie ma ich zbyt wiele. Wychłodzeni spożyciem trunków zaczynali już nawet marznąć i rozglądać się za wozami, które powinny przecież nadjechać. Był to doskonały moment na ucieczkę. Wystarczyło wejść między niskie w tym miejscu drzewka i zniknąć. Victor poderwał się gwałtownie do pomocy w zbieraniu patyczków. Zbyt gwałtownie. Nóż, owinięty zwędzoną z pokoju serwetką i wetknięty do kieszeni, wypadł na ziemię. Ktoś przechodzący obok kopnął go w stronę wiaty, ktoś inny nadepnął w chwili, gdy chwilowy właściciel wyciągał po niego rękę, niemal stając na jego dłoni. Victor z nosem przy ziemi szedł za zawiniątkiem jak pies tropiący, starając się nie zwracać na siebie uwagi.

Oczywiście ktoś ze zbierających pojedyncze patyczki musiał trafić na wiatę. Sądząc po tembrze głosu, który rozdarł ciszę oraz po długości trwania przeraźliwego wrzasku była to kobieta obdarzona ogromną pojemnością płuc. Ci, którzy nie zamarli z przerażenia, rzucili się jej na pomoc. Mężczyzna biegnący na odsiecz koleżance z pewnością zdążył się pokrzepić wódeczką, bo nawet nie zauważył, że wycedził swojemu szefowi potężnego kopniaka w wypiętą część ciała. Ktoś, kto obserwowałby całe towarzystwo, bez trudu zauważyłby prostą zależność między ilością wypitego alkoholu a odwagą panów ruszających z odsieczą. Jako że najbliżej wołającej znaleźli się najbardziej zanietrzeźwieni, zabrzmiały bełkotliwe okrzyki „Czarownice!!! Czarownice nas napadły!!!” Pozostali widzieli wprawdzie tylko jedną czarownicę, ale i ten widok im wystarczył. Już wydawało się, że udaną imprezę zakończy masowa paniczna ucieczka na oślep przez las, gdy czarownica odezwała się mocnym, donośnym głosem:

- Siadają spokojnie! Zaraz podam napój rozgrzewający. Dooobre ziółka na zmarznięcie mam! Dooobre ziółka na wszystko!

Victor zdążył pozbierać się z ziemi, otrzepać z błota, wypluć liście, których nabrał w usta ryjąc żuchwą miękkie podłoże jak koparka, gdyż padając usiłował jednocześnie skląć pijanego głupka, oraz podnieść zgubę. Pozostali jak zaczarowani podeszli do ław i usiedli wokół dogasającego ognia. Chcąc, nie chcąc, musiał do nich dołączyć. Czarownica wlewała parujący wywar do kubków i spoglądając groźnie zachęcała do picia. Nie było odważnego, który pod tym wzrokiem nie przełknąłby pierwszego łyka napoju. Victor, który, widząc podejrzane grzybki wpadające do kotła, obiecał sobie, że postara się nawet nie wdychać oparów, nie miał wyjścia i, udając, że połyka jednym haustem połowę zawartości, przełknął niewielki łyczek. Pozostali szybko przekonali się, że wiedźma mówiła prawdę. Napój miał cudowne właściwości rozgrzewające. Jakieś inne jeszcze pewnie też. Już bez zachęty wychylali zawartość kubków do dna. Niektórzy chcieli nawet dokładki, ale czarownica zniknęła wraz z kotłem. Teraz mogli spokojnie czekać na wozy. Ucichli. Pośrodku kręgu żarzyły się czerwone węgle migocząc hipnotyzująco. Ktoś zaczął grzebać w nich rożnem, rozgarniając odkrywał nowe pulsujące czerwienią punkty. Wyglądały jak światła wielkiego miasta obserwowane z samolotu. Najpierw zaczęły wygasać w centrum – tam są zazwyczaj tylko biura i sklepy. Jaśniały za to przedmieścia, na które przenieśli się ludzie po pracy. Dmuchnął łagodny wietrzyk i rozjarzył więcej lampek w domkach na skraju miasta. Tam teraz siedzieli bawiąc się z dziećmi, rozmawiając ze sobą, oddając się życiu rodzinnemu. W centrum płonęły jeszcze ostatnie kropeczki – to nieszczęśnicy kończący pilne zadania na jutro zostali w robocie. Milcząc wpatrywali się w ten spektakl. Nie mogli oderwać od niego oczu...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wracam Szefowo !!!!

Dzięki za rakietę, bo juz miałem się z Mikołajem z Laponii zabrać. :D

Dobranooooo ...... "o kurde, Houston, mamy problem "....

 

...Halo, halo !!!!baza do brazy.....

.... Chyba mój pobyt na Księżycu się przedłuży, niestety. :(

 

Już miałem wsiadać do rakiety Brazy, a tu McCain wysiada z Challengera. Taki jakiś zmarnowany był (McCain oczywiście).

Zapytał :

" Czy Ciebie, well, też Obama , well wysłał na Księżyc ?"

"Nie, mnie to Braza" - szybko odpowiedziałem.

"A to ona, well została u was prezydentem, well ?"

"Nie, Braza to Szefowa Uroczyska. Zaproponowałem jej tylko 2 bańki z wygranej i się obraziła"

"A no tak" - przytaknął McCain, myśląc "No idea, who the hell she is". i zaraz szybko dodał jakby od niechcenia: "Ja proponowałem ludziom 100 razy więcej i też nie wyszło"

Po czym usiadł na schodku Challengera, wyjął cheesburgera .... i zapłakał.

 

Halo, baza do brazy......Nie pozostaje mi nic innego jak pozostać z McCainem chociaż kilka dni, coby se krzywdy nie zrobił.... OVER

 

Mata i wypijta za zdrowie szefowej Uroczyska i tego brązowego!!!!

 

http://www.strykowski.net/fotografia_reklamowa_zdjecia_reklamowe/Red_Label_1148.jpg

 

A Ty Bębniarzu wracaj, ćwiczyć trzeba ....

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...