Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Brazunio kochana - odgrzebalam sie spod sniegu i WITAM!

No i biore sie nadrabianie zaleglosci bo widze, ze juz kolejna setke przekroczylas jak mnie nie bylo. (hmm, ciekawe czy te setki tez tak latwo wchodza w wydaniu wysokoprocentowym? :roll: )

 

Nie, ze wstydem przyznaję :oops: , zawodnik ze mnie kiepski, jeno w gębie mocna jestem :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wbrew swoim zasadom wklejam świeżutki, nieuleżany odcinek. Mam nadzieję, że jutro nie będę żałowała...

 

UROCZYSKO VELCOME TO cz. XV

 

 

 

Gdyby ktoś nagle postawił przed Victorem lustro, jego odbicie byłoby prawdopodobnie ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłby w życiu, oczywiście nie rozpoznając w leśnym potworze własnej podobizny. Brudny jak nieboskie stworzenie, ubłocony, podrapany z ogromnym spuchniętym nosem, z którego wciąż powoli sączyła się krew, rozmazywana po twarzy rękawem, gdyż zabrakło mu chusteczek - zupełnie nie przypominał siebie sprzed kilku godzin. Trzeba jednak mu przyznać, że po rozmowie z rusałką przestał się mazgaić i szedł, jak mu się wydawało, we wskazanym przez nią kierunku. Obijając się po ciemku o drzewa, przedzierając się przez krzaki wzbogacał swój nowy image o kolejne ozdoby z materiałów jak najbardziej naturalnych. W pewnym momencie zgarnął na twarz piękną, mięsistą pajęczynę pokrytą rosą. Jej oburzony właściciel zbiegł z włosów Victora, przegalopował po jego twarzy i zniknął za dekoltem. Obecność wielkiego włochatego pająka pod koszulą pewnie jeszcze dzień wcześniej zachęciłaby Victora do szaleńczego tańca połączonego z częściowym striptizem, ale dzisiaj nie wywarła najmniejszego wrażenia. Nowy Victor mocno przycisnął kurtkę w miejscu, gdzie czuł nieprzyjemne łaskotanie i beznamiętnie przyjął chrzęst chitynowego pancerzyka pająka. Dla pewności rozsmarował go dokładniej po piersi, nie przerywając marszu ani na chwilę. Starł pajęczynę z oczu i ust. Zastanawiał się przez moment, czy nie wepchnąć jej do nosa. Przez myśl przemknęła mu mgliście zapamiętana scena z Potopu, w której wierny Soroka pospołu ze starym Kiemliczem opatrują Kmicica, używając do tego celu pajęczyny zmieszanej z przeżutym chlebem. Z braku przeżutego, czy jakiegokolwiek innego chleba, zrezygnował z tego pomysłu. Zresztą perspektywa wpychania czegokolwiek do obolałego nosa nie bardzo mu odpowiadała.

Przedzierając się nocą przez las w celu uratowania życia (przede wszystkim własnego, ale PO znalezieniu się w bezpiecznym miejscu miał przecież zamiar posłać kogoś na pomoc swoim podwładnym) zaczynał czuć się jak Rambo. Nawet kamuflaż zebrał po drodze całkiem udany – z pewnością nikt by go nie poznał, a i zauważyć jego postać, która przybrała już barwę otoczenia, nie było łatwo. Z każdym krokiem czul się odważniejszy i dzielniejszy. Brakowało mu tylko czegoś ogromnego służącego do strzelania, co powinien nieść nonszalancko przerzucone przez ramię i pasów z amunicją malowniczo przewieszonych przez nagi tors. Pobudzona wyobraźnia zaczęła działać na pełnych obrotach. Już nie czul bólu ani zmęczenia. Przecież Rambo nie przejmował się drobiazgami! Co tam rozkwaszony nos! Z kulą w kolanie, odłamkiem w płucu i nożem wbitym w udo maszerowałby równie dzielnie! Szedł równym krokiem, nie potykając się o nic. Szedł, by ratować życie tysięcy niewinnych ludzi, słabych niewiast i niewinnych dziatek, by pokonać wroga, zabijając jakąś ogromną liczbę wrażych komandosów. Był obrońcą ludzkości, zbawicielem, wyzwolicielem. Groźnym i nieustraszonym. Niebezpiecznym i dzikim jak wilk i puma zarazem. Ego Victora rosło szybciej niż jego nos pół godziny wcześniej.

Księżyc wyłonił się kolejny raz spoza chmur oświetlając scenę, na której niedawno rozgrywały się niezwykłe sceny. Dziwnym trafem Victor wyszedł z lasu prosto na miejsce ogniska. Rozglądnął się wokół, licząc na to, że spotka tam kogoś znajomego. Zauważył dosyć szybko leżącą opodal wygasłego ogniska skuloną czarną postać. Romantyczne wizje i wspaniałe samopoczucie natychmiast się ulotniły, gdy do Victora dotarło, co właściwie widzi. Bez wątpienia był to kierownik działu zleceń.

„Nawet nie pamiętam jego imienia” – uświadomił sobie zgięty wpół Victor walcząc z gwałtownymi mdłościami. Coś dziwnego jednocześnie ciągnęło go w stronę trupa i odrzucało od niego. Czy powinien podejść do niego, żeby się upewnić, że nie żyje? Czy CHCE zobaczyć pierwszy raz w życiu PRAWDZIWEGO trupa? Czy, jeżeli go zobaczy, będzie mógł kiedykolwiek zasnąć? Strach wygrał z ciekawością. Victor odwrócił wzrok i obszedł truchło szerokim łukiem dążąc do miejsca, w którym ukrył pochodnię.

Znalazł ją dosyć szybko. Niestety, okazało się, że zapalniczka zginęła podczas przeprawy przez las. Podszedł do wygasłego ogniska, starając się nie widzieć czarnego tłumoczka skulonego na trawie. Rozgarnął węgle i z radością zauważył pod nimi kilka czerwonych punktów. Pochylił się, by je rozdmuchać i poczuł nieznośne pulsowanie w nosie. Zebrał wszystkie siły, by dmuchnąć, nie zważając na ból. Przez moment zrobiło mu się ciemno przed oczami i zatoczył się lekko w stronę żaru. Na szczęście udało mu się odzyskać równowagę zanim jego oblicze kolejny raz zmieniło wygląd w kontakcie z rozżarzonymi węglami. Wetknął pochodnię w żar i dmuchał, czując jak łzy bólu płyną mu po policzkach. Pojawił się maleńki płomyczek, liznął pochodnię, która najwyraźniej była czymś nasączona i zapaliła się natychmiast. Victor wytarł rękawem nos, z którego pod wpływem wysiłku wypłynęła strużka krwi wymieszanej z kilkoma dużymi skrzepami.

Nie oglądając się za siebie ruszył w las przyświecając sobie pochodnią.

Teraz szło mu się znacznie lepiej. Pamiętał, z której strony nadjechali, więc wędrował w przeciwnym kierunku. Mimo że księżyc schował się znów za chmury, nie obijał się o drzewa i nie wpadał w krzaki. Wprawdzie zdawał sobie sprawę z tego, że jest teraz doskonale widoczny już z daleka, ale uznał, iż korzyści płynące z szybszego tempa poruszania się przeważają nad ryzykiem.

Wspaniałe samopoczucie zbawiciela ludzkości już nie wróciło. Był teraz przygnębiony. Czuł, że zawiódł na całej linii. Zabrał swoich podwładnych w to dziwne miejsce, nie sprawdziwszy uprzednio, czy firma prowadząca Uroczysko jest godna zaufania. Uległ urokowi dziwnej Klotyldy jak jakiś smarkacz. Dał się omotać! W efekcie nie tylko wyrzucił pieniądze firmy, ale naraził ludzi na prawdziwe niebezpieczeństwo! To on i tylko on był winien śmierci tego poczciwca i nie wiadomo, czy jeszcze nie kilku kolejnych osób! Czując, że takie rozmyślania mogą spowodować tylko jedno – siądzie gdzieś pod drzewem licząc na to, że uda mu się zamarznąć (na inny rodzaj samobójstwa nie było go stać) – postanowił skupić się na razie na najważniejszym – jak dotrzeć do jakiejkolwiek cywilizacji.

Nagle usłyszał jakiś sygnał. W pierwszej chwili zmartwiał z radości. To był telefon! Jest zasięg!!! Wyciągnął z pietyzmem ukochany przedmiot zza pazuchy i zmartwiał z przerażenia tępo wpatrując się w migającą baterię. Telefon zawołał po prostu, że jest głodny! Co będzie, jeżeli się rozładuje zanim Victor zdoła z niego skorzystać? Zasięgu nadal nie było. Z ciężkim sercem wyłączył aparat podjąwszy stanowcze postanowienie, że nie włączy go wcześniej niż za pół godziny, by sprawdzić, czy uda mu się zadzwonić.

Las był zupełnie dziki i na nieszczęście Victora drzewa rosły w nim tam, gdzie im się kiedyś spodobało wykiełkować. Miał niejasne wrażenie, że jego wysiłki, by iść wciąż prosto przed siebie, niekoniecznie są udane. Mówiąc szczerze – nie miał bladego pojęcia, czy nie kręci się w kółko. Wolał jednak nie zastanawiać się zbytnio nad tym. Odczuwał niezrozumiałą nienawiść do obrońców dzikiej przyrody, którzy zapewne kiedyś nie pozwolili wyciąć tego odrażającego gąszczu i posadzić w tym miejscu równych rządków sosenek. Mógłby wtedy iść w szpalerze jednakowych drzewek mając pewność, że utrzymuje jakiś (niekoniecznie właściwy, ale stały) kierunek.

Przyświecając sobie pochodnią nie zauważył, że księżyc wyłonił się zza chmur już chyba na dobre. W każdym bądź razie chował się za nie już tylko na krótkie chwile. Od dłuższego czasu czuł natomiast, że porusza się w nieco inny terenie. Drzewa rosły znacznie rzadziej, a grunt zrobił się zrazu przyjemnie miękki, potem zaś coraz bardziej grząski i mokry. Zaklął szpetnie, gdy pierwszy raz do nieprzemakalnego buta woda wlała się górą. Ugrzęźnięta w błocie noga zatrzymała się na dłuższa chwilę w miejscu, natomiast rozpędzone ciało Victora podążało nadal w tym samym kierunku siłą bezwładu. Efekt tego był łatwy do przewidzenia – wprawdzie Victoer podpierając się odruchowo uratował swoje zdewastowane oblicze przed kolejnym kontaktem z ziemią, ale pochodnia zanurzyła się w rzadkim błotku i z sykiem zgasła. Nieodwracalnie.

Wyciągając ręce z leczniczej borowinki poczuł nagle, ze coś gładkiego i śliskiego przemyka mu pomiędzy palcami. „Jadowite gady są na bagnach” – przypomniały mu się słowa hostessy. Nie zdołał stłumić okrzyku strachu i obrzydzenia. Rambo, który po prostu odgryzłby gadzinie łeb, a resztę cielska skonsumował na surowo, odszedł w przeszłość i postanowił nie wracać do ciała Victora. Nieszczęśnik wyrywał się z błota szukając rozpaczliwie twardego gruntu, pokrzykując, gdy co chwilę wydawało mu się, że kolejna jadowita gadzina dotyka jego dłoni, że włażą mu do nogawek i rękawów. Poczuł jakieś ukłucie w łydkę, która zaczęła drętwieć. Po chwili kolejne – w prawą dłoń. „Umieram!!!” - zdołał pomyśleć, zanim bardziej cywilizowana część jego mózgu odmówiła całkowicie posłuszeństwa, oddając kierownictwo tzw. mózgowi gadziemu, który nomen omen powinien się doskonale czuć w tym towarzystwie.

Był bliski obłędu, gdy chlapiąc, wydając nieludzkie dźwięki i kotłując się w błocie jak hipopotam w ataku padaczki wreszcie znalazł się na kępie suchej trawy. Kępa niebezpiecznie się chwiała grożąc cały czas zanurzeniem, więc znieruchomiał na chwilę. Poruszone błoto bulgotał coraz ciszej uwolnionym z dna metanem. W mózgu znów zawitała nieśmiało jakaś myśl. Zawitała i postanowiła na razie zostać. Przemoczony zaczynał odczuwać dojmujące zimno. Wciąż analizował sygnały dopływające z prawdopodobnie ukąszonych miejsc, oczekując śmierci. Nagle ciche plaśnięcie tuż obok wywołało kolejny atak paniki. Gdy był już w stanie ocenić to, co widzi w świetle księżyca, uspokoił się. Groźnym zwierzęciem była zwykła, choć niespotykanie wielka, ropucha. Szczekając zębami wpatrywał się w jej piękne złote oczy. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Hipnotyzowała go! Nie był już w stanie myśleć, więc wcale nie zaskoczyła go nagła pewność, którą poczuł po kilku minutach trwania w bezruchu przerywanym tylko dygotem. WIEDZIAŁ, że powinien tę ropuchę pocałować. Tylko ten gest mógł go uratować! Wyciągnął rękę w jej stronę. Normalnie bez trudu złapałby powolne z natury i zmarznięte tej chłodnej nocy zwierzątko, ale tym razem to on, choć podobno stałocieplny, był chyba w gorszej kondycji niż płaz. Źle wymierzył i jego dłoń minęła ropuchą, która spłoszona zrobiła kilka powolnych kroków Victor zmobilizował wszystkie siły – nie mógł pozwolić jej uciec! Wreszcie poczuł chropowatą skórę zwierzęcia. Ropucha była większa od jego dłoni. W normalnej reakcji na stresująca sytuację, oblała go jakąś cieczą, jednak to nie zmniejszyło zapału Victora do całowania jej. Wpatrując się w oblicze swej oblubienicy (nie miał bowiem wątpliwości, że jest to ropucha płci żeńskiej) zastanawiał się, przez moment, w którą cześć szerokich ust ma ją pocałować. Wreszcie zdecydował, zbliżył zwierzątko, które wyglądało na zdegustowane i siarczyście ucałował w sam środek pyszczka. Jakoś tak odruchowo zaczął wsuwać język pomiędzy jej wargi. Ropucha otworzyła paszczę i wytrenowanym ruchem wyrzuciła swój długi język, trafiając Victora w migdałek. Zaskoczony oderwał się od niej i wciąż trzymając płaza na dłoni oczekiwał efektu.

„Chyba coś powinno się stać. Jakoś się przemieni albo chociaż przemówi” – plątało mu się w głowie. Jednak ropucha nie miała najmniejszego zamiaru zmieniać swej postaci, choć jakoś tak po ludzku, z wyraźnym rozbawieniem i politowaniem patrzyła na żałosną postać. W końcu niezgrabnie zeskoczyła z jego dłoni i powoli poczłapała w sobie znanym kierunku. Zaskoczony niepowodzeniem Victor wsłuchiwał się w jej cichnące kroki. Dotarło do niego, że dźwięk się zmienił i jest mniej pluszczący.

„Tam chyba jest sucho! Pokazała mi! Kochana moja!” Zanim jednak udało mu się pokonać drętwotę, usłyszał coś jeszcze dziwniejszego. Człapanie ropuchy ucichło, natomiast wyraźnie dobiegły go ledwie słyszalny dźwięk ludzkich kroków i ciche słowa: „No, ten jest już zupełnie gotowy...”. Wydało mu się, że widzi jakieś słabe światełko, które błysnęło i szybko zniknęło. „Jakby z telefonu albo... krótkofalówki!” - Olśniło go na wspomnienie leniwej rusałki.

"Froszka, jak ci poszło?" - usłyszał jeszcze zniekształcony przez trzeszczący odbiornik głos.

Rzucił się w kierunku, w którym poszła ropucha, ale zanim dotarł do brzegu brodząc po pas w błocie, wszystko zniknęło i ucichło.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...