Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Brazowego Uroczyska


braza

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 44k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • braza

    10541

  • Agduś

    4690

  • DPS

    3621

  • wu

    2676

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Gwoździk, kredytu nie dadzą, to znaczy nie dadzą na 100%, bo 60% to i owszem! A mnie to nie urządza, bo ja kasy w ogóle nie mam aktualnie!

 

Kasia, mój dziennik to z 33390 strony odkopywałam :-? Żenada :-?

 

 

Se seans filmowy zrobiłyśmy z córcią - "Lost'ów" oglądamy :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gwoździk, kredytu nie dadzą, to znaczy nie dadzą na 100%, bo 60% to i owszem! A mnie to nie urządza, bo ja kasy w ogóle nie mam aktualnie!

 

Braza, nie poddawaj sie, bankow przeciez w cholere... :roll:

ale braza chce kupić siedlisko a to już problem :(

 

brazunia - dostaniesz ten kredyt :D zobaczysz :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No ni ma letko z nimi teraz... wiem coś o tym...

Chcemy na franki przejść. Nasz bank nie ma kredytów w walutach, więc musimy szukać innego banku. Szkoda, bo nam ulga odsetkowa pójdzie się paść, ale wyglada na to, że i tak się opłaca. My takie grzeczne jesteśmy - kredyt spłacamy w terminie, żadnych problemów z nami nie ma, a i tak nas nikt nie chce! No fakt - chcemy jeszcze ciut kasy dobrać, coby autko nowe (znaczy używane) kupić. Za to kredyt w czasie rozciągniemy i z 13 lat, które nam zostały na 30 wydłużymy. No same korzyści z nas! I co? Bulba na razie! Dwa razy wyciagałam odpis hipoteki (30 zł za każdy :evil: )! A kolejny bank nas analizuje i wciąż nowych dokumentów wymaga!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość justyna_m
Gwoździk, kredytu nie dadzą, to znaczy nie dadzą na 100%, bo 60% to i owszem! A mnie to nie urządza, bo ja kasy w ogóle nie mam aktualnie!

 

brazunia rusz do Polbanku i Multibanku, w ubiegłym tygodniu kolkeżanka była i tam mają najlepsze oferty.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

brazunia,

 

Za Twoja sugestia zerknelam na zdjecia i .... no co moge napisac ... piekne sa :-) A ta laka pelna koni ... :D 8) Miodzio ... Pewnie tak wyglada Twoj Raj :D 8) Zycze powodzenia w bankowymi zmaganiami, ale tez pamietaj, ze ostroznosc i wyobraznia w kreowaniu roznych scenariuszy przyszlosci wydaje sie bardzo przydatna :D

 

BTW wcale Ci sie nie dziwie, ze w tym miejscu sie zakochalas 8)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oj no to ja się przywitam bo głupio mi PODGLĄDAĆ :roll: (a tak się właśnie poczułam...) - dzień dobry :D

Po ostatnich mailach z Brazią ( w związku z jej wiadomymi działaniami.. 8) ) zajrzałam na forum - i zachciało mi się napisać. Jednak brakowało mi trochę tego tu...

Czasem zaglądam na inne dziwne wątki z konkretnymi sprawami, ale brakuje takiego zwykłego "poforumowania"... :wink:

 

Mój dziennik zamknięty i niech tak zostanie.

Chwilowo (!) nic nie remontuję ani nie buduję ale ........

 

Teraz jako obserwator, komentator, itp i inne - jakby co. Może się przydam nawet..

 

Trzymam więc kciuki za Brazowe banki. Nie jest lekko ale nie tak, żeby się nie dało!

 

I pozdrawiam wszystkich :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

UROCZYSKO VELCOME TO cz. XXII

 

Księżyc świecił pełną gębą, dzięki czemu zmęczona już błąkaniem się po lesie i bardzo zmarznięta Violetta zauważyła wreszcie przed sobą dosyć szeroką drogę leśną. W miejscu, gdzie przecinała ją niewyraźna ścieżynka, którą nadeszła, droga była znacznie szersza. Na poboczu, pod niewysoką skarpą, leżało kilka ściętych pni. Taki widok w słoneczne dni, kiedy rozgrzany sosnowy las pachniał oszałamiająco, zachęcał spacerowiczów do odpoczynku. Violetkę, mimo zmęczenia, porwała fala wspomnień. Zobaczyła siebie wraz z całą liczną rodzinką na niedzielnej wycieczce do lasu. Tata, próbując nogą przetoczyć wielki pień, troskliwie oceniał, czy się nie sturla na nich. Siadali na pniach, sprawdziwszy uprzednio, czy spod uszkodzonej kory nie sączy się w tym miejscu żywica, zjadali zapasy, popijali herbatką z termosu, pokrzykiwali na dzieci, przed chwilą zmęczone i marudzące, a teraz biegające po pniach, potem wstając nieodmiennie zaskoczeni konstatowali, że jednak ulepili się żywicą... Violetka tym razem nie miała siły niczego oceniać czy sprawdzać. Klapnęła z rozmachem na pierwszym z brzegu pniu i pogrążyła się w niewesołej zadumie. Od kilku godzin błąkała się po lesie nie mogąc trafić na żaden ślad pozostawiony przez ludzi. Starała się iść prosto przed siebie, w jednym kierunku, ale nie była pewna, czy jej się to udaje. Fałszywie uprzejmy faun początkowo zagadywał ją wesoło, pląsał wokół niej i podśpiewywał, wiodąc ją „na skróty” – jak zapewniał do zamku. W pewnej chwili wprowadził ją w gęsty młodnik, obiecując, że tuż za nim rozciąga się trawnik, po którym rano kicały śmieszne króliki. Nagle zerwał się do galopu, przez moment słyszała, jak przedziera się przez młodnik, potem wszystko ucichło. Łudziła się, że to tylko jakiś żart, a może faun nie chce zbliżać się do siedzib ludzkich, więc szła w tym samym kierunku, walcząc z drapiącymi gałęziami młodych świerków. Gdy wreszcie wyszła z młodnika, nie zobaczyła równo przystrzyżonego trawnika, ale... las. Zrozumiała, że została oszukana. Po chwili zastanowienia ruszyła przed siebie słusznie rozumując, że w Polsce ciężko znaleźć miejsce, z którego nie można by idąc odpowiednio długo dotrzeć do jakichkolwiek śladów cywilizacji. Wreszcie, po kilku godzinach błądzenia, trafiła na ledwie widoczna ścieżkę i ruszyła nią. Gdy księżyc oświetlił las, przyjrzała się śladom i z przykrością stwierdziła, że jest to ścieżka wydeptana przez zwierzęta, a nie ludzi. Z braku lepszego pomysłu postanowiła jednak jej nie opuszczać. Gdy wreszcie dotarła do drogi – dzieła niewątpliwie ludzkiego, oceniła, że to była dobra decyzja. Nie miała już jednak siły się cieszyć. Tym bardziej, że to przecież wcale nie był cel jej wędrówki. W dodatku nie miała pojęcia, w którą stronę ta drogą powinna iść.

Ścieżka przecinała drogę i niknęła z drugiej strony w coraz niższym lesie. Po chwili Violetta zaczęła intensywnie myśleć. Przypuszczała, że to może być droga, którą przyjechali do zamku. Ale który jej odcinek? Przez las jechali dobrą godzinę, a potem jeszcze kawałek szli. Przyglądając się zaroślom po drugiej stronie drogi doszła do wniosku, że prawdopodobnie za nimi jest bagno – składały się głównie z liściastych krzaków i czarnych olch. Na samą myśl o kleszczach, które na pewno gęsto obsiadły okolice zwierzęcej ścieżki, otrząsnęła się z obrzydzeniem. Jeżeli przed nią jest bagno, to do zamku powinna iść w lewo! To odkrycie dodało jej sił. Podniosła się z pnia, odruchowo przetarła ręką spodnie i bez zaskoczenia stwierdziła, że są ulepione lepką, pachnącą żywicą. Już miała ruszyć w dalszą drogę, gdy usłyszała dobiegające od strony bagna dźwięki. Bez wątpienia coś stamtąd nadchodziło! Jakieś zwierzęta. Duże! I dużo! Pewnie wracają od wodopoju – pomyślała i postanowiła na wszelki wypadek zejść im z oczu. Wprawdzie, wedle jej wiedzy, dziki o tej porze roku nie powinny mieć młodych, ale kto może wiedzieć, co strzeli do łba takiemu dzikowi na widok człowieka?

Violetka ukryła się za pniami, wciskając się pod ostatni, najcieńszy, którego koniec był nieco uniesiony, gdyż opierał się o skarpę. Tak zakamuflowana wpatrywała się z rosnącym niepokojem w krzaki. „Cosie” zbliżały się powoli. Zobaczyła wreszcie ich niewyraźne sylwetki. Były zdecydowanie większe niż dziki. Może jelenie? Albo niedźwiedzie!!! Czy tu są niedźwiedzie??? Violetce zaparło dech w piersiach. Nie przeżyła przygód z topielicami i wilkołakami o faunie zdążyła chwilowo zapomnieć, więc myślała stosunkowo racjonalnie. Jednak nawet najbardziej racjonalnie myślący człowiek ma prawo poczuć się niepewnie nocą w lesie, gdy słyszy sapanie i człapanie wielkiego stada ogromnych zwierząt. Wreszcie, gdy już zaczynała sinieć z braku tlenu, zobaczyła w całej okazałości rząd smętnych, ubłoconych postaci. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy to aby na pewno ludzie i czy należą do tego rodzaju ludzi, których chce się spotkać w środku nocy w lesie. Tymczasem oni zbliżyli się do pni, najwyraźniej mając zamiar wykorzystać je do tego samego, do czego wykorzystałby je każdy zmęczony człowiek. Bez słowa padali na najbliższy. Oczywiście nie pamiętali o żywicy.

Violetta bała się odetchnąć głębiej, by któryś z tych dziwnych ludzi jej nie usłyszał. Wielogodzinne przedzieranie się przez las sprawiło, że nie miała większych problemów z wtopieniem się w tło. Niejeden komandos pozazdrościłby jej w tym momencie doskonałego kamuflażu. Ludzie, którzy nadeszli od strony bagien, dziwnie pachnieli błotem, szlamem i jakąś bagienną roślinnością. Czekała w napięciu na jakiekolwiek ich słowo, ale siedzieli w całkowitym milczeniu. Nagle wszyscy usłyszeli odgłosy przedzierania się przez krzaki dobiegające od strony tej samej ścieżki, którą wyszli. Bagienni ludzie wykazali oznaki zaniepokojenia. Wciąż bez słów wpatrywali się w napięciu w krzaki. Najwyraźniej nie spodziewali się nikogo więcej. Wreszcie na drogę wytoczyło się coś. Poza humanoidalną sylwetką nie wyglądało na istotę ludzką. Miało na sobie zieloną pokrytą bąblami skórę, która płatami z niego schodziła, odkrywając, na szczęście, nie krwiste cielsko, a ... chyba jakieś szmaty! Twarz, jakby trochę ludzką, trochę małpią, z wielkim bezkształtnym nosem, rozjaśniło coś, co można by w innych okolicznościach zinterpretować jako uśmiech. Bagiennicy poderwali się nagle, pnie drgnęły niebezpiecznie przesuwając się trochę. Violetta przywarła plecami do skarpy wciągając brzuch. Tymczasem potwór z bagien rozłożył szeroko ramiona, najwyraźniej próbując złapać jak najwięcej ofiar jednocześnie, i ruszył z trudnym do określenia bełkotem na ustach w stronę dziwnych ludzi. Ci rozpierzchli się we wszystkie strony, gdy nagle potwór wydobył z siebie kilka artykułowanych dźwięków:

- Jesteście! Boże, jak ja się cieszę, że was widzę!

Zamarli w bezruchu. Powoli docierało do nich, że ta dziwna istota przemówiła głosem ich szefa! Pierwsza zrozumiała to Violetta, która wyskoczyła spod pnia wprost w rozłożone szeroko ramiona Victora. Niespodziewane pojawienie się jeszcze jednej osoby, której przecież przed chwilą nie było, spowodowało jeszcze większe zaskoczenie bagiennych ludzi i zamieszanie przerywane po chwili wykrzykiwanymi w różnych tonacjach imionami zebranych. Gdy wszyscy wszystkich już wyściskali i obcałowali dyskretnie popluwając błotem i bagienną roślinnością złażącą obficie z Victora, usiedli z powrotem na pniach, by ustalić plan działania.

- Violetta, gdzie są pozostałe kobiety?

- Nnnie wiem... ja się zgubiłam w lesie. One zostały przy ognisku, a mnie faun wyprowadził do lasu – po chwili zmieszania Violetka, zgrabnie pominąwszy pierwszą część opowiadania o przyczynach swego biegu przez las i spotkania fauna, opowiedziała o dalszych przygodach. – A co się z wami działo?

- Długo by opowiadać – panowie też jakoś nie mieli ochoty na chwalenie się swoimi przeżyciami. – Dość powiedzieć, że błądziliśmy jak ty, ale po bagnach. Gdyby nie jakiś dziwny pustelnik, pewnie do teraz byśmy tam siedzieli! – O łosianiołach jakoś żaden nie miał ochoty wspominać.

- Sądzę, że do zamku trzeba iść w lewo. To jest chyba ta droga, którą jechaliśmy.

- A czy na pewno chcemy iść do zamku? – zapytał Victor, któremu wciąż tłukły się po głowie myśli o ucieczce.

- A dokąd? – zapytało kilka zdumionych głosów. - Do zamku jest na pewno bliżej niż do najbliższej wioski. Widzieliście w ogóle jakąś po drodze?

- Ale to wszystko... jest jakieś dziwne... – wyjąkał Victor wciąż nie bardzo mając ochotę na zagłębianie się w szczegóły.

- W lesie jest dziwnie, ale w zamku są ciepłe łóżeczka, niezłe jedzenie, basen... – rozmarzyła się Violetka.

Roztoczona przez nią wizja przekonała wszystkich. Już nikt nie miał zamiaru zastanawiać się nad kierunkiem marszu. Podnieśli się z pni, by wyruszyć w drogę, gdy kolejny raz w tym miejscu usłyszeli, że ktoś się zbliża do nich. Tym razem słychać było nie tylko kroki, ale i rozmowy, więc nie mieli wątpliwości, że nadchodzą ludzie. Po chwili byli pewni, że słyszą głosy kobiece, więc zaświtała im nadzieją, że za chwilę spotkają koleżanki Zastanawiający był jednak uczestniczący w wesołej konwersacji dziwny syczący, najwyraźniej męski głos.

Tym razem bez niepokoju, choć z ogromną ciekawością, oczekiwali pojawienia się nadchodzącej gromadki. Ich ciekawość przerodziła się w zdumienie, gdy zza zakrętu wyłoniły się ich koleżanki. Poruszały się w jakiejś osobliwej konfiguracji, której jądro stanowiło jakieś dziesięć roznegliżowanych pań czule przytulonych nagimi kibiciami do czegoś wielkiego i ciężkiego, co taszczyły nie bez trudu ale i z wyraźną przyjemnością. Pozostałe otaczały je luźnym kręgiem, były w pełni ubrane i niosły odzież tych rozebranych. Można było bez trudu zauważyć, że zazdrościły swoim półnagim koleżankom, często proponowały im zmianę, wręcz domagały się jej, twierdząc, że to już ich kolej. Zagadką było to dziwne syczące stworzenie, do którego z taka przyjemnością tuliły się naguski.

Zajęte najwyraźniej rozmową nie zauważyły dobrze zakamuflowanej grupki kolegów i Violetty. Dopiero, gdy któreś z nich wyszło na drogę, by się przywitać, jedna z ubranych krzyknęła ze strachu, a pozostałe ściślej przylgnęły do piastowanego stwora. Zanim zdążyły wpaść w panikę, panowie zaczęli krzyczeć, żeby się nie bały, bo to oni – ich koledzy z pracy. Sytuacja częściowo się wyjaśniła. Nadal jednak zagadką pozostawały niezwykłe stroje części pan i to dziwne syczące, gadające coś.

Jaszczur, zauważywszy skrępowanie kobiet, które z takim poświeceniem dbały o jego dobrą kondycję, westchnął ciężko z rezygnacją i zasyczał uprzejmie:

- Kochane panie, możecie postawić mnie na chwilę na ziemi. Zgromadziłem wystarczająco dużo ciepła, żeby przez kilka minut utrzymywać się w dobrym stanie bez was. Aczkolwiek nie ukrywam, że teraz jest mi nad wyraz przyjemnie. – Szeroki uśmiech jaszczura potwierdził prawdziwość ostatniego zdania.

Sympatyczna gadzina, postawiona na ziemi, nie przestawała się szczerze uśmiechać, tym razem do nowopoznanych pracowników firmy Victora. Szarmancko machnął ogonem, co na wszystkich wywarło wrażenie, że wykonał głęboki ukłon i odezwał się w te słowa:

- Czuję się niezmiernie zaszczycony, mogąc poznać szanowną panią – tu skłonił się Violetcie – oraz panów – wykonał kolejny ukłon, omiatając wzrokiem męską część towarzystwa.

- Bbbb... bardzo nam.... mmm... miło – Victor znów poczuł się przywódcą.

- Czuję się w obowiązku wyjaśnić tę sytuację, która zapewne wzbudziła uzasadnione zdziwienie państwa. Otóż, jak się zapewne zorientowaliście, jestem gadem. Z tego wynika, jak z pewnością wiecie, pożałowania godny fakt, że jestem zmiennocieplny. Ta nieszczęsna pomyłka natury znacznie ogranicza moje możliwości w panującym tu klimacie. Z całego serca pragnąłem nieść bezinteresowną pomóc tym pięknym paniom, ale... – otarł przednią łapką nieistniejącą łezkę spod oka – zacząłem zapadać w letarg spowodowany wychłodzeniem. Niestety, byłem zmuszony prosić urocze panie o pomoc, by móc wskazać im drogę do zamku. Z ogromnym poświęceniem własnymi ciałami ogrzewały moje, jakże niedoskonałe zimne i szorstkie cielsko, bym mógł zachować aktywność. Gdy przed kilkoma minutami weszliśmy na drogę, mogły mnie zostawić w lesie, ale nie! Te wspaniałe anielskie kobiety postanowiły zanieść mnie w pobliże mojego zimowego legowiska, w którym spędzę nadchodzące miesiące. Gdy miniemy ten zakręt – wskazał łapą kierunek, a wszyscy podążyli za nią wzrokiem – zobaczymy światła zamku i szałas na polanie. Tam, z ogromną przykrością, będę zmuszony uwolnić was od mojego towarzystwa. – To oświadczenie wywołało lawinę gorących zapewnień pań, iż wcale nie pragną zostać uwolnione od towarzystwa przemiłego zielonego jaszczura.

Tymczasem panie, mimo szczegółowych wyjaśnień składanych przez gadzinę jednak nieco skrępowane swoim negliżem, kompletowały garderobę. Nagle wszyscy poczuli nieodparte pragnienie jak najszybszego znalezienia się w zamku, wizje czystych łazienek, wanien pełnych ciepłej wody, mięciutkiej pościeli zapełniły ich wyobraźnię tak ponętnymi obrazami, że bez chwili wahania ruszyli w stronę zamku. Gadzinę, po rycersku, wzięli teraz panowie. Gdyby ktoś spojrzał na jego pysk, zauważyłby, że nie maluje się na nim już ten sam wyraz błogiego rozanielenia, co wcześniej. Rzeczywiście, jeszcze zanim dotarli do zakrętu, usłyszeli jakieś głosy dobiegające od strony zamku. Po chwili ujrzeli oświetlone okna zamczyska. Zarówno ten gwar, jak i pełna iluminacja o tej porze nocy (zapewne nadchodził już późny listopadowy poranek) zaskoczyły ich w pierwszej chwili, ale Victor szybko podał prawdopodobne wyjaśnienie:

- Nie ma się co dziwić! Szukają nas na pewno. Nikt nie śpi, bo ekipy poszukiwawcze wędrują po lesie i bagnach, a tutaj zbiegają się posłańcy z informacjami o stanie poszukiwań.

- To impreza na powitanie córki pani Brazy – miniaturowy smok rozwiał złudzenia Victora. - Wróciła z zawodów jeździeckich z wieloma trofeami. Zbliża się północ, więc pewnie za chwilę będą fajerwerki. Ja się tu z państwem pożegnam – bez większego żalu zsunął się z męskich ramion i zadziwiająco szybko, jak na hibernującego gada, zniknął w wysokiej trawie.

- Jak to „północ”? Przecież to wszystko musiało trwać całą noc! Dziwię się, że jeszcze nie świta! – Karol wyraził zdanie wszystkich zgromadzonych, którzy zaczęli spoglądać na zegarki.

- Za minutę północ – wykrzyknęła zdumiona Violetta.

- Jak to możliwe, przecież to nasze błądzenie trwało kilka godzin. Nie mówiąc już o ognisku!

Zdumieni stali przez chwilę dyskutując zawzięcie, jak tyle zdarzeń mogło się zmieścić w tak krótkim czasie. Nie zdążyli dojść do żądnych konstruktywnych wniosków (zresztą było to i tak chyba niemożliwe), gdy nad zamkiem rozbłysnęły pierwsze fajerwerki. Rozmach pokazu pirotechnicznego zaskoczył ich wszystkich. Bywalcy wielu imprez sylwestrowych we w największych stolicach europejskich z otwartymi ustami przyglądali się coraz to nowym niespotykanym efektom. Po pierwszej serii coraz to większych wielokolorowych kul przeplatanych różnobarwnymi kaskadami migoczących gwiazdeczek, pojawiły się niezwykłe kształty chińskich smoków. Każdy z nich był inny, każdy składał się z wielu idealnie zgranych w czasie wybuchów mniejszych i większych ładunków. Smoki pojawiały się na niebie nad wieżami zamku i spływały łagodnie wzdłuż jego murów powoli tracąc blask i kształty. Zanim jeden zniknął zupełnie, na niebie rozbłyskał następny – zupełnie inny. Były długie, powyginane w esy-floresy, były krępe o rozdziawionych paszczach, z których sterczały rozdwojone czerwone jęzory, były i skrzydlate ozdobione postrzępionymi grzebieniami. Niektóre pojawiały się zanim ich poprzednik zaczynał się rozpływać. Wyglądały, jakby atakowały się nawzajem, albo przeciwnie, jakby łączyła je nić przyjaźni. W oknie najwyższej wieży pokazała się nagle Biała Dama. Gięła się w jakimś dziwnym obłędnym tańcu, a smoki pląsały wokół niej. Opędzała się od nich, wyciągała białe ramiona, jakby błagając kogoś o pomoc, ale smoków było więcej – nie odstępowały jej ani na chwilę. Nagle Biała Dama wyrzuciła z okna sznur, również biały, zapewne związany z prześcieradeł. Zsunęła się po nim na kalenicę dachu i zaczęła po niej iść, powoli, jakby pogrążona w somnambulicznym śnie. Smoki oszalały na ten widok. Kręciły się wokół niej, zanim jeden zniknął, pojawiały się dwa nowe. Kanonada wystrzałów zagłuszała wszystko – nawet pełne zachwytu okrzyki publiczności. Biała Dama już prawie dochodziła do balkonu następnej wieżyczki, gdy wszyscy zauważyli masywną sylwetkę rycerza w czarnej zbroi pnącego się mozolnie po rynnie. Nie wiedzieli, o kogo bardziej się bać. Biała Dama szła powoli ale pewnie, Czarny Rycerz wydawał się silniejszy i przytomniejszy, ale rynna nie sprawiała wrażenia zbyt solidnej. Nagle Biała Dama zachwiała się, jeszcze przez moment wymachiwała szerokimi rękawami swego giezła i... runęła w dół ze strasznej wysokości. Urwane krzyki i wstrzymane oddechy. Zjawa staczała się po dachu coraz szybciej. Może złapie rzygacz rynny sterczący z dachu! Nie, minęła go i spadała już swobodnie w powietrzu.

Stali skamieniali ze strachu, zupełnie bezsilni w obliczu tragedii, która jakby w zwolnionym tempie rozgrywała się na ich oczach.

Przez moment nikt nie patrzył na bohaterskiego Czarnego Rycerza. W chwili, gdy biała sylwetka minęła go w locie, niebezpiecznie odchylił się do tyłu. Wprawdzie nie puścił rynny, ale ta puściła się muru – czy to nadmiernie obciążone uchwyty były już przerdzewiałe ze starości, czy też leciwe cegły skruszyły się pod ciężarem potężnego rycerza i jego zbroi – nie wiadomo. Rynna również jak na zwolnionym filmie, powoli ale nieubłaganie odchylała się do tyłu. Rycerz wiedział, że nic nie może go uratować.

Tymczasem nad zamkiem nie było już smoków. Pirotechnicy teraz zakryli całą budowlę kaskadami złocistych świateł. Przez tę migotliwą zasłonę obserwujący widzieli jak Biała Dama leci ku ziemi. Odnieśli jednak wrażenie, że nagle zwolniła. Już nie spadała jak kamień, teraz ześlizgiwała się delikatnie, powiewając szatą. Nie! Przecież to sama szata leci w powietrzu. Najwyraźniej musi to być jakiś lekki materiał, może jedwab? Zwija się, faluje, trzepocze...

Czarny Rycerz nie miał tyle szczęścia. Wyginająca się powoli rynna osiągnęła punkt krytyczny, w którym mogła się już tylko złamać. Rycerz miał znacznie bliżej do ziemi, ale metaliczny łomot, z którym się z nią zetknął, przebił się nawet przez huk wybuchów. Nie ulegało wątpliwości, że jego lądowanie nie było tak łagodne, jak delikatne spłynięcie jedwabnej szaty Białej Damy. Oboje zetknęli się z ziemią w tym samym momencie. I w tej chwili ucichły wybuchy. Ostatnie złociste iskry leszcząc się spływały ku ziemi, gasły w połowie drogi, zanikły...

Wybuch entuzjazmu publiczności zgromadzonej przed zamkiem był dla gości „Uroczyska” zupełnym zaskoczeniem. Spodziewali się paniki, wołań o pomoc, wzywania lekarzy, pogotowia, firm pogrzebowych. Zamiast tego usłyszeli gromkie brawa i okrzyki zachwytu, wołania o bis i pełne zachwytu piski.

Gdy zobaczyli, jak ktoś podnosi jedwabne giezło z ziemi, jak Czarny Rycerz z pomocą kilku osób nie bez trudu wydobywa się z pokaźnego wgłębienia w trawniku, zrozumieli wreszcie, że byli widzami jakiegoś dziwnego spektaklu. Rycerz, nieco sztywnym krokiem udał się w stronę pasiastych pawilonów ogrodowych, a pirotechnicy na bis wystrzelili w powietrze jeszcze jednego smoka , kolorowe kule, pióropusze i kaskady.

Wreszcie mogli zaczerpnąć powietrza. Spojrzeli po sobie i ruszyli w stronę zamku. Nie wiedzieli, czy powinni po cichutku wejść do swoich pokoi, czy też mogą przyłączyć się do zabawy. Ich wątpliwości szybko rozwiała sama Andromeda Amanda Sybilla von Braza, która na widok ubłoconych, rozczochranych i poobijanych postaci wpadła w taki zachwyt, jakby zobaczyła najbardziej oczekiwanych gości swego, prywatnego przecież, przyjęcia. Podbiegła do nich, ciągnąc za rękę prześliczną dziewczynę. Zaczęła przedstawiać im swoją córkę – zdobywczynię wszystkich możliwych trofeów na zakończonych dzień wcześniej mistrzostwach świata w dyscyplinach jeździeckich. Skromne dziewczę spłonęło rumieńcem wysłuchując, nie po raz pierwszy przecież tego wieczoru, niewątpliwie zasłużonych pochwał, którymi obficie obsypała ją dumna matka, a następnie nieco zaskoczeni i zmieszani goście. Braza wreszcie ochłonęła na tyle, by móc zauważyć pożałowania godny wygląd swych gości. Jakby nie widząc tego, zaprosiła ich do pięknie nakrytych i obficie zastawionych stołów ustawionych pod pasiastymi namiotami. Zajmując wolne miejsca czuli się nieco skrępowani swymi nazbyt swobodnymi, jak na taką okazję, strojami, ale szybko zauważyli, że nikt nie zwraca na to uwagi.

Victor nie zdziwił się specjalnie, widząc obok siebie Czarnego Rycerza, który lekko pojękując przy każdym gwałtowniejszym ruchu, obficie raczył się z wielkiego srebrnego kielicha, napełnianego natychmiast przez śliczne kelnerki. Biedny rycerz wciąż walczył z niesforną przyłbicą, która opadając w najmniej oczekiwanych chwilach stłukła już dwa kryształowe kufle. W końcu zacięła się chyba na dobre, bo rycerz siłował się z nią przez dłuższą chwilę, ale wreszcie westchnął z rezygnacją i opadł bezwładnie zmożony wypadkiem lub pochłoniętą w pośpiechu zawartością kilku kufli i kielichów.

Nie mogąc nawiązać kontaktu z najbliższym sąsiadem przy stole, Victor zaczął obserwować swoich kolegów i koleżanki, którzy z ulgą zasiedli na wolnych miejscach i usiłując jakoś zamaskować swą nieprzyzwoitą żarłoczność, spożywali późną kolację. Już miał zamiar pójść w ich ślady i oddać się obżarstwu oraz opilstwu, pogrążając się w błogiej radości, że jest bezpieczny, gdy nagle zaświtała mu w głowie myśl, która odebrała nie tylko apetyt, ale i całą nowoodkrytą radość życia. Przed oczami stanęły mu jak żywe makabryczne obrazy: na wpół zwęglone zwłoki przy ognisku, wykrzywione w przedśmiertnym spazmie palce topielców, oczy tonącego kolegi... Victor zbladł jak ściana, poczuł, jak pusty żołądek skręca mu się w śrubkę, wielka jak globus kula stoi w gardle. Zerwał się z krzesła i uciekł w krzaki, czując, że chyba zaraz zwymiotuje.

Nie miał zamiaru odchodzić daleko. Jeszcze nie. Musiał się zastanowić, co dalej robić. Jak spojrzeć w oczy pracownikom, gdy tamci zauważą brak niektórych kolegów. Poczucie winy, jak potężny kamień przygniatało go, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. Prawie się dusił, gdy wpadł w krzaki i runął na trawę, jakby mu coś podcięło nogi. Mimo wstrząsających nim spazmatycznych skurczów żołądka, nie zwymiotował. Leżał tak jakiś czas wsłuchując się w łomot własnego serca. Powoli się uspokajał, ale natrętne obrazy wracały, nie pozwalając pozbierać myśli. Wreszcie był w stanie usiąść. I wtedy zauważył to, o co się potknął. Na trawie między krzakami leżało coś wielkiego i bezkształtnego. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się zidentyfikować dziwny tołub. Bez wątpienia było to rozdęte cielsko ogromnego węża. O ile się orientował, musiał to być dusiciel. Zapewne któraś z dwóch gadzin, pupilek właścicielki „Uroczyska”. Najwyraźniej niedawno spożyła obfity posiłek, bo leżała nadęta jak Zeppelin. Podążając wzrokiem ku końcowi węża ujrzał koszmarny widok. Z otwartej paszczy sterczał łeb strusia. Jego okrągłe, martwe oczy (większe od mózgu – natychmiast przypomniało się Victorowi) wydawały się patrzyć wprost na niego. W tym momencie Victor spokojnie zwymiotował na trawę. Ulżyło mu. Otarł usta i dziwnie spokojny zaczął się zastanawiać, czy wąż strawi resztę strusia, zanim wciągnie jego łeb, czy zdoła go przełknąć, gdy zrobi się cieplej. A swoją drogą, to czemu głupia gadzina zaczęła połykać ptaka pod włos? Przecież te pióra... – powstrzymał się od dalszych rozważań na ten temat czując, jak żołądek niebezpiecznie podjeżdża mu do gardła.

Śmierć kolegów była faktem. Nie dało się też zaprzeczyć, że to on jej zawinił. Przez swoją głupią uległość wobec demonicznej Klotyldy naraził całą ekipę na nieprzewidywalne niebezpieczeństwa. Bez wątpienia teraz powinien odkupić winy salwując się brawurową ucieczką przez bagna i sprowadzając pomoc. Jednak jeszcze zanim ta myśl przybrała bardziej realny kształt, zrozumiał, że teraz nie da rady uciekać. Po prostu za żadne skarby nie jest w stanie pozbierać się fizycznie i psychicznie na tyle, by podjąć jakikolwiek wysiłek. Zrezygnowany spojrzał przez krzaki na trwającą w najlepsze imprezę. Nagle za sobą usłyszał jakiś szelest. Nauczony doświadczeniem dnia dzisiejszego natychmiast znieruchomiał i prawie przestał oddychać. Kątem oka dostrzegł nadchodzącą z lewej strony panią Brazę. Podeszła do ławeczki stojącej pod pięknym okazem buka fontannowego i usiadła. Usłyszał trzask zapalniczki, zobaczył płomyk oświetlający jej tajemniczą twarz i poczuł zapach papierosowego dymu. To coś szeleszczące w krzakach za nim zbliżyło się do Brazy. Nie okazała lęku. Siedziała spokojnie, czekając aż się usadowi koło niej. Ze zdumieniem poznał wielką zieloną gadzinę. Braza patrzyła na nią zniesmaczona.

- Paul, zdejmij wreszcie ten strój! Wyglądasz w nim groteskowo! Jak one mogły się nie poznać? – pokręciła głową zdumiona.

- Były tak przerażone, że gdybym nawet udawał ET, też by się nie zdziwiły.

- Niesmaczne – Braza zrobiła arystokratycznie zdegustowaną minę i zaciągnęła się głęboko. – Zdejmuj to, bo nie mogę na ciebie patrzyć. Pewnie zrobiłeś ten numer z ogrzewaniem cię własnymi ciałami.

- Taaak – rozmarzył się jaszczur. Już nie syczał mówiąc, ale lekki amerykański akcent mu został. – Zastanawiam się, co by tu zrobić, żeby ta łuska nie izolowała mnie tak dobrze...

- Przestań już! Wracaj do zamku. Zapraszam cię na imprezę, ale nie przesadzaj! Jutro masz być od samego rana w doskonałej formie! Śniadanie musi ich zachwycić! Dziewczyny trochę przesadziły dzisiaj z tym fitnesem, pustelnik ledwie uratował sytuację, a i tak Franck ma kupę roboty. Te biurwy też nieźle poniosło! Same wyeliminowały dwie koleżanki! Nie wiem, co ta Depsia dzisiaj do wywaru dodała! No i jeszcze ten nieszczęsny księżyc! Niespodziewanie wyszedł i poświecił na ratowników. Uparli się, żeby ich wreszcie posłać na nocną zmianę zamiast instruktorów, bo mają dosyć siedzenia wiecznie na basenie. No i wyszło, jak wyszło. W sumie żal mi ich. Franck zawalił, a oni cierpią... Brrr – otrząsnęła się, jakby poczuła zimny powiew – bycie wilkołakiem to ciężka sprawa, a nieudanym wilkołakiem... całkiem przechlapane! Właściwie nie dziwię się, że twój widok nie zrobił na nich wrażenia po tych przeżyciach.

Braza obrzuciła jeszcze raz spojrzeniem jaszczura, który wykonywał jakąś dziwną gimnastykę, usiłując się pozbyć swojej skóry. Podniosła się z ławki i ruszyła w stronę namiotów. Jaszczur ze skórą przerzuconą przez ramię człapał za nią, nie bez trudu usiłując wyprostować zdrętwiałe plecy.

Victor powoli wypuścił powietrze z płuc. Podszedł do ławeczki i usiadł na niej, by spokojnie przetrawić dopiero co usłyszane rewelacje. Szef kuchni (teraz nie miał cienia wątpliwości, że te wszystkie przysmaki są dziełem dziwnego Paula, a nie ponurej kuchennej czarownicy, której ukradł nóż) przebiera się za jaszczura, by móc bezkarnie przytulać się do nagich kobiecych ciał. To jeszcze można zrozumieć. Wywary Depsi (to na pewno czarownica z leśnego szałasu) też – przecież w tej głuszy to nawet maryśkę mogą uprawiać i nikt ich nie wytropi. Ale wilkołaki???!!! W dodatku „nieudane”???!!! To przerastało jego wyobraźnię.

Wylazł wreszcie spod parasola gałęzi i ruszył w kierunku namiotów z silnym postanowieniem zdobycia dokładnych relacji o wydarzeniach dzisiejszej nocy od wszystkich koleżanek i kolegów. Zwłaszcza te pierwsze go interesowały, bo przeżycia kolegów fragmentarycznie znał. Jak na zamówienie zobaczył gromadkę koleżanek otaczających Klaudię, która gestykulując żywo coś im opowiadała. Postanowił ograniczyć się do wysłuchania tego monologu. Dziewczyny miały nienaturalnie błyszczące oczy, uroczo zaróżowione policzki i zadowolone minki, co sugerowało, że obficie uraczyły się napojami wyskokowymi. Klaudia relacjonowała im swoje spotkanie z wilkołakami. Wysłuchawszy tego opowiadania Victor wycofał się na z góry upatrzona pozycję. Teraz już wszystko zrozumiał. O ile w ogóle cokolwiek z tego dawało się objąć rozumem na trzeźwo. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie trzeba by idąc w ślady koleżanek poszerzyć swoich możliwości percepcyjnych za pomocą ostrzejszych trunków, ale zrezygnował z tego. Poczuł ogromne znużenie. Nie mógł spokojnie patrzyć na rozbawione towarzystwo wiedząc, że kilku osób brakuje. No właśnie! Przecież Braza wspomniała coś o „wyeliminowanych” koleżankach! Rozglądnął się, usiłując dociec, których z pań brakuje. Jednak w tym tłumie nie był w stanie tego stwierdzić. Zauważył jednak dwie nietypowo zachowujące się panie. Klaudia, skończywszy opowiadanie, poczuła na sobie czyjś ciężki wzrok. To Ewelina wpatrywała się w nią jakoś dziwnie, z grobowym wyrazem twarzy. Klaudia jeszcze przez chwilę uśmiechała się coraz bardziej niepewnie, aż nagle zrozumiała. Patrząc wciąż na Ewelinę odeszła od rozbawionego towarzystwa. Usiadły naprzeciwko siebie po dwóch stronach wąskiego stołu. Pomiędzy nimi stała butelka bursztynowego przejrzystego płynu. Nie było żadnych kieliszków, ale Ewelina pierwsza sięgnęła po trunek i pociągnęła solidny łyk wprost z butelki. Klaudia poszła za jej przykładem. Odstawiła butelkę na stół z głuchym stuknięciem. Ten dźwięk coś jej przypomniał – tak stuknęła głowa Olgi o krawędź wozu lub o kamień na drodze. To był odgłos pękającej czaszki. Obie wpatrując się kamiennym wzrokiem w siebie nawzajem popijały na zmianę łyk po łyku. Dobrze wiedziały, co zrobiły. Gdy butelka opustoszała uczynna kelnerka natychmiast podsunęła im następną. Przez moment zawahała się czy nie zaproponować kieliszków, ale uznała, że już nie uzyska odpowiedzi.

Victor wyczuł jakąś ponurą tajemnicę, ale też zdawał sobie sprawę z tego, że tej nocy nie uda mu się uzyskać rozsądnej odpowiedzi na żadne pytanie. Powoli ruszył w stronę zamku. Drgnął, usłyszawszy charakterystyczny głęboki głos i gardłowy śmiech. Przyspieszył, nie oglądając się za siebie. I tak wiedział, że to Klotylda.

W hollu nie było nikogo. Wziął kandelabr i ruszył powoli po schodach. Nagle przypomniały mu się słowa Brazy: „... Franck ma kupę roboty”. Pokonał pragnienie znalezienia się natychmiast w łóżku. Właściwie wiedział, co zobaczy, choć starał się tę wiedzę odrzucić. Zawrócił i poszedł wgłąb korytarza. Za kotarą wymacał guzowate przyciski w drzwiach i zaczął je na oślep wciskać. Udało się. Drzwi odsunęły się cicho. Postawił kandelabr tak, by zablokował drzwi. Pamiętał, że od środka nie da się ich otworzyć. Schodził powoli wpatrując się w słabe światełko widoczne na końcu schodów. Tym razem nie przyglądał się preparatom. Tak, jak się spodziewał, w pierwszej komnacie nie zobaczył nikogo. Jakieś ciche dźwięki dobiegały z następnej. Skradając się na palcach podszedł do drzwi. Franck stał tyłem do niego wsparty rękami o drewnianą balustradę jakby kojca, w którym kłębiły się skowycząc jakieś pokryte czarną sierścią istoty i szeptał coś do siebie ze spuszczoną głową.

- Wilkołaki, półwilkołaki... No wiem że to moja wina... Ale nie do końca! Skąd mogłem wiedzieć, jak się to skończy...? Gdybym wiedział... Wystarczyło filtrować powietrze... Kilka głupich psich kudłów w probówce i co? Biedacy... Przepraszam was. Niedługo wam przejdzie ale księżycowe noce nie dla was... Oj, nie! Nigdy...

Victor nie musiał zaglądać do kojca. Pamiętał szczegółowy opis przedstawiony przez Klaudię. A więc to wina psich kudłów unoszących się w powietrzu, kilku psich genów, które się jakoś zmieszały z ludzkimi. Pani Braza przecież ma wilczastego psa – widział go wtedy koło padoku, na którym trenowała Klotylda. Może to jego geny?

Już miał się wycofać, gdy jego wzrok padł na ścianę po prawej stronie. Wcześniej nie zauważył stojących tam wielkich szklanych rur wypełnionych szklistym, lekko niebieskawym płynem. Ujrzał w nich... ludzi! Zanurzone całkowicie ukształtowane ciała – pięciu chłopców i dwie dziewczynki. Na oko – nastolatków w tym samym wieku. W jednej sekundzie zrozumiał – to było jak olśnienie. Bez chwili zastanowienia, bez kojarzenia faktów – po prostu wiedział. Jutro przy śniadaniu pojawią się wszyscy pracownicy jego firmy!

Po cichu wycofał się na górę. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Nawet nie zauważył, jak dotarł do pokoju, zrzucił koszmarnie brudne, śmierdzące i sztywne od błota łachy i wszedł do łazienki. Na widok swego odbicia w lustrze zamarł w bezruchu. To nawet nie był już strach. Tej nocy chyba wyczerpał swój limit strachu na kilka najbliższych lat. Machnął ręką, by przepędzić potwora, który zajął jego łazienkę. Potwór wiernie powtórzył gest. Natychmiast dotarła do Victora smutna prawda, że patrzy w lustro. Pochylił się nad umywalką, by zmyć z twarzy skorupę błota i zielonkawych glonów. Drugie spojrzenie w lustro wcale go nie pocieszyło. Furt zadrapania – wygoją się, ale nos! Ten wyglądał jakby nigdy nie miał odzyskać swojego dawnego wyglądu. Bezkształtna masa, zdefasonowany glut pośrodku twarzy, ledwie można było rozróżnić miejsca, w których znajdowały się dziurki! Victor wszedł do wanny, powtarzając bezwiednie słowa Scarlett - bohaterki literackiej, której przecież nie znał: „pomyślę o tym jutro”. Pospiesznie omył się, omijając okolice nosa. Zrezygnował z mycia zębów, bo sama myśl o zbliżaniu czegokolwiek w okolice nosa zniechęciła go do tego. Założył jedwabną piżamę i rozkoszując się jej delikatnym dotykiem zaległ w pachnącej świeżością pościeli. Rozluźnił wszystkie napięte mięśnie i starał się oczyścić umysł z kłębiących się wspomnień minionego dnia i nocy. Wbrew wszelkim obawom, że będą go dręczyły niepozwalające zasnąć koszmary, natychmiast zapadł w głęboki krzepiący sen.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gwoździk, kredytu nie dadzą, to znaczy nie dadzą na 100%, bo 60% to i owszem! A mnie to nie urządza, bo ja kasy w ogóle nie mam aktualnie!

 

brazunia rusz do Polbanku i Multibanku, w ubiegłym tygodniu kolkeżanka była i tam mają najlepsze oferty.

 

z kredytami na siedlisko był, jest i będzie problem.... :( niestety ...

 

Jak wiesz przerabiałem to rok temu. Różniste banki, pomimo medialnych zapewnień, że dają kredyty na wszystko, po przedstawieniu sprawy odmawiały udzielenia kredytu. Nie problem był w naszych zarobkach ... problemem było to, że generalnie całość siedliska to ziemia rolna (mimo, że stoi na niej budynek - zgodnie z prawem). Jeżeli u Ciebie jest wydzielona działka budowlana i część rolna - to może być inna rozmowa ... ale mimo wszystko na kredytowanie 100 % wartości są małe szanse ... bez względu na wysokość Waszych zarobków. :(

Jedną z możliwości jest uzyskanie pożyczki hipotecznej, pod zastaw innej nieruchomości (mieszkanie, działka budowlana). Oczywiście oprocentowanie pożyczki hipotecznej jest nieco wyższe niż kredytu hipotecznego ... ale ta różnica nie powala z nóg. Tak samo można ją rozłożyć na mniej więcej do 28 lat ... Niestety jak to w życiu. Coś za coś.

Ja przebrnąłem przez prawie 10 banków ... przez telefon było zawsze fajnie ... a już w banku ... jak zwykle... :(

"No wie Pan ... wszystko fajnie ... ale się nie zrozumieliśmy ..."

"No wie Pan ... zarobkami mógłby Pan spłacać dwa takie kredyty ... ale my na gospodarstwa rolne nie dajemy ..."...

 

... a kompetencje niektórych przedstawicieli tych banków tzw. "pierwszego kontaktu" określiłbym jako żałosne ...

 

Zdecydowaliśmy się na pożyczkę hipoteczną ... w Polbanku (załatwiałem sprawę bezpośrednio w Centrali ... i trafiłem wreszcie na kompetentnego pracownika )

Gdyby nie to ...nie byłoby (Pół)Dziennika Gwoździka ... i kto by Ci wtedy Braza poprawiał humor ... albo wkurzał :D :D :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...