Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

opowieści magmi


Recommended Posts

Podobno każdy Belg rodzi się z cegłą w brzuchu.

Jeśli tak jest, to w naszej rodzinie musi być jakaś utajona domieszka krwi belgijskiej, ponieważ wszystko wskazuje na to, że my też rodzimy się z cegłą w brzuchu. Każde z nas, prędzej czy później, dochodzi do momentu, kiedy najważniejszą rzeczą w życiu, absolutnie nieodzowną i pierwszoplanową, staje się zbudowanie domu. Ulegli tej manii dwukrotnie moi rodzice, uległa siostra, ulegli i ulegają kuzynowie, ciotki i pociotki.

Długo wyglądało na to, że stanowię wyjątek w tej materii, a to na skutek potężnej szczepionki otrzymanej we wczesnej młodości. Była nią obserwacja heroicznych zmagań moich rodziców, zmierzających do wybudowania domu w czasach ciężkiego kryzysu lat osiemdziesiątech. Obiecywałam sobie wtedy solennie, że w żadnym razie, nigdy, przenigdy nie dam się wciągnąć w tak czasochłonną, nerwicogenną i kosztowną zabawę. Do czasu.

Pierwsze symptomy rodzinnej zarazy wystąpiły po urodzeniu córki. Przytłumione nieco na skutek powikłań rodzinnych, z nową siłą obudziły się z drzemki na wieść o mających nastąpić narodzinach drugiego dziecka. Choroba od tego czasu rozwinęła się w postać pełnoobjawową oraz udzieliła się mojemu mężowi (urodzony wprawdzie bez cegły w brzuchu, ale jak się okazuje, można się TYM zarazić).

Pierwsze koty za płoty, jest działka, jest projekt, czekamy na pozwolenie na budowę, a kto chce zobaczyć dokładniej co będziemy budować (i przeczytać dlaczego właśnie TO), tego zapraszam na stronę http://www.magmi.of.pl/ (adres jest też pod rysuneczkiem domku w stopce każdego mojego postu).

 

http://republika.pl/magmi/kle_front1.jpg

c.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 104
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

Działką, którą nabyliśmy w 2001 roku, była działką nieuzbrojoną.

Byliśmy tego oczywiście świadomi i fakt ten wyzyskaliśmy jak się dało negocjując jej cenę. Niemniej obecnie, bogatsza o doświadczenie, stwierdzam, że brak uzbrojenia jest wyzwaniem rzucanym przez los duchom awanturniczym, natomiast u ludzi spokojnych może stać się powodem nerwowych tików oraz nawracających koszmarów sennych.

 

Prąd nam się upiekł - jakoś tam, mimochodem, nie wiedzieć kiedy zakład energetyczny postawił na początku ulicy transformator (o ile godzi się nazwać ulicą koryto w glinie wypełnione tłuczniem, zwolna przez sprzęt ciężki rozjeżdżane na bagno), a do listopada tego roku obiecał solennie wykonać podziemną linię kablową tudzież skrzynki.

Ale już z wodą tak łatwo nie poszło. Najbliższy wodociąg kończył się około 600m od naszych działek. Gmina w uprzejmych słowach odmówiła partycypacji w kosztach, tłumacząc się zawile nawałem innych ważnych inwestycji. Jasne było, że jeśli chcemy mieć wodę, to albo należy wykopać sobie własną studnię, albo wraz z sąsiadami wysupłać pieniążki na pół kilometra wodociągu i do tego we własnym zakresie zorganizować jego budowę.

Spotykaliśmy się z sąsiadami przez rok na licznych zebraniach, poznając się dzięki temu całkiem dobrze, a sprawa wodociągu pełzła powoli do przodu.

Najlepszą ofertę wykonania inwestycji złożyło... przedsiębiorstwo wodociągów, które równocześnie wyraziło gorącą chęć przejęcia na własność (oczywiście nieodpłatnie) naszego wodociągu, gdy tylko go za nasze pieniądze wybuduje... Propozycja genialnie bezczelna, ale zgodzilibyśmy sie na to (bo kto jest właścicielem wodociągu, ten odpowiada za jego stan techniczny), gdyby nie fakt, że nie wszystkie działki mają jeszcze swoich właścicieli, a po oddaniu sieci w ręce przedsiębiorstwa szanse na odzyskanie jakichkolwiek pieniędzy od przyszłych dodatkowych użytkowników zmalałyby do zera.

Należało podjąć jakąś decyzję, przy czym oczywiście każdy z sąsiadów miał swoje własne zdanie o tym , jak należy rozwiązać problem. Podtrzymując zatem najlepsze tradycje sejmików szlacheckich, wszyscy ze wszystkimi pokłócili się popisowo w gabinecie dyrektora przedsiębiorstwa wodociągów, gdzie zgromadzili się w celu podpisania umowy - do czego w związku z tym nie doszło. Po czym, przetrawiwszy przez kilka następych dni w zaciszu domowym całą sprawę, oraz doszedłszy do jedynie słusznego wniosku, że woda jednak by się przydała, wszyscy spotkali się po raz kolejny, uzgodnili stanowisko, wyzbyli się uraz i podpisali umowę.

Wodociąg już jest, co napawa mnie głębokim optymizmem i wiarą w ludzi oraz w możliwości znajdywania rozwiązań w sytuacjach konfliktowych.

Niemniej, jestem nieco zestresowana, bo teraz na pierwszy plan wysunął się gaz. Którego też nie ma. Który też trzeba by pociągnąc, bo inaczej przyjdzie nam ostatni grosz wysupłać na ciekły propan. Trzeba to znowu zrobić wespół-wzespół z sąsiadami. I ta perspektywa nieco mnie przeraża.

 

c.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mój mąż, ogólnie rzecz biorąc, zbliża się do mojego prywatnego ideału mężczyzny niczym hiperbola do własnej asymptoty. Niemniej posiada pewne drobne wady. Na przykład lubi piwo. Lubi też leżeć na kanapie, co, jak powszechnie wiadomo, działa na każdą kobietę niczym płachta na byka (ciekawe dlaczego? to jakiś atawizm musi być: leży, znaczy się nie poluje na mamuty, czyli wkrótce całe plemię zginie z głodu). No i lubi swoją pracę (oficjalna wersja jest inna, ale ja tam wiem swoje). Wcale by mi to nie przeszkadzało (mam znajomą, której mąż bardzo nie lubi pracy - żadnej - i to jest większy problem), gdyby ta praca nie wiązała się z ciągłymi jego wyjazdami. Ba, nawet te wyjazdy by mi nie przeszkadzały, gdybym w ich efekcie nie zostawała sama w środku budowlano-organizacyjnego bajzlu z własną pracą i dwójką dzieci na głowie.

Gdzieś w połowie lipca siedziałam sobie na Ważnym Spotkaniu Służbowym w Całkiem Innym Mieście, gdy zadzwoniła komórka. Mąż (w tym momencie na występach zagranicznych) oznajmił, że właśnie otrzymał cynk od sąsiada, że robią nam studzienki wodomierzowe. Panowie proszą, żeby ktoś przyjechał i pokazał gdzie chcemy tę studzienkę, więc czy mogłabym?... Puściłam promienny uśmiech do moich rozmówców, po czym skuliłam się z komórką pod stołem i wściekłym szeptem odpowiedziałam, że po południu spróbuję. Po pracy popędziałam do domu, odwiozłam dzieci do mamy, tatę wywiozłam na działkę, wymierzyliśmy, opalikowaliśmy (chłopców od wodociągu ni widu ni słychu), po czym naszła mnie myśl - po co, do jasnej cholery, te paliki? Czy oni nie mają projektu? Przecież studzienki są w nim narysowane jak wół! Okazało się, że owszem tak, ale przecież NIE ROBI SIĘ WEDŁUG PROJEKTU, tylko według życzenia...

Minęło kilka dni. Nasz sąsiad (każdemu życzę takich czujnych sąsiadów) zadzwonił znowu. Chłopcy kopią odejście od wodociągu, ale w całkiem innym miejscu niż nasze paliki. Pojechaliśmy. Zobaczyliśmy. Zadzwonilismy. Okazało się, że to nie studzienka - tym razem to hydrant. Zaprotestowaliśmy: nie chcemy mieć hydrantu na środku wjazdu do garażu! Chłopcy prawie się obrazili. Jak chcieli nam zrobić studzienkę według życzenia, to kazaliśmy według projektu, a jak chcieli hydrant według projektu, to każemy przestawiać. Ale przestawili.

My tymczasem zadzwoniliśmy do projektanta. Jakże to tak? Wszak projektował i wodociąg, i zagospodarowanie naszej działki, czy godzi się hydrant ustawiać na podjeździe? Projektant nas uspokoił: to żaden problem. Oczywiście można przestawić, ale ten hydrant praktycznie nie będzie wystawał ponad ziemię. Jednak podtrzymaliśmy swoje żądania - przestawić.

Następnego dnia pojechaliśmy sprawdzić. Stoi. Piękny, ciemnoniebieski hydrant na granicy naszej działki. I rzeczywiście, tak jak uspokajał nas projektant, prawie nie wystaje z ziemi. Może na osiemdziesiąt centymetrów. No góra metr.

 

c.d.n.

hydrant, który prawie nie wystawał z ziemi

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z posiadania krewnych urodzonych z cegłami w brzuchach płyną rozliczne korzyści.

Większość z nich już tę cegłę z siebie wydobyła i wmurowała w charakterze kamienia węgielnego we własny dom. W związku z tym mają wiele do zaoferowania w zakresie doradztwa technicznego, finansowego, prawnego oraz artystycznego. Można czerpać pełną garścią z krynicy ich mądrości. Można podsuwać pod ich doświadczone oczy projekty, oferty, obliczenia a nawet działki oraz próbki materiałów budowlanych z niepłonną nadzieją uzyskania cennej porady (zwłaszcza że odsetek zawodowych budowlanców w naszej rodzinie grubo przekracza średnią krajową).

Tak też robimy. Korzystamy, podsuwamy, wypytujemy i wysłuchujemy. A następnie wyciągamy wnioski.

 

Jedna z rad, którą otrzymaliśmy, dotyczyła zakładania ogrodu. Mój tata gorąco nas namawiał, żeby przed wykopaniem fundamentów zedrzeć humus nie tylko spod przyszłego domu, jak to powszechnie jest w praktyce, ale z całej działki. Powód? Wokół wznoszonego domu jeżdżą różne ciężkie maszyny, humus zostaje gruntownie wymieszany z gliną która jest pod spodem (czy co tam kto ma pod spodem...) i jest już niewiele wart. Ponadto, jeśli zgarnie się go wcześniej na jedno miejsce, w takiej kupie (przepraszam za wyrażenie) wszystkie chwasty zmieniają się w doskonały nawóz, a tego co wyrośnie na wierzchu jest znacznie mniej - wystarczy później odrobina RoundUp-u i po 2-3 tygodniach można piekną urodzajną ziemię plantować po całym ogrodzie. Natomiast przekopywanie się przez dziki ugór porośnięty chwastami (to czarna wizja na wypadek gdybyśmy nie posłuchali tej rady) jest znacznie trudniejsze.

Po wysłuchaniu z uszanowaniem seniora rodu skonsultowałam się jeszcze w tej sprawie na forum, a to z powodu wrodzonego lenistwa. Wizja usypywania całych hałd ziemi, które za rok lub dwa taczkami i szpadelkami należy z powrotem rozwieźć tam, gdzie pierwotnie leżały, nieco mnie spłoszyła. Ale forumowicze ogrodowo doświadczeni poparli tę radę, a ponadto wspomniałam zakładanie ogrodu u siostry - rzeczywiście tak się to odbywało, a wynik jest fantastyczny.

Zatem w zeszłym tygodniu zamówiliśmy stosowny sprzęt i w ciągu mniej więcej pięciu godzin z soczyście zielonej łąki porośniętej trawą, ostem, pokrzywami, krzakami jeżyn i leszczyną uczyniliśmy płaską, szaro-burą nieckę o głębokości 20cm, ze zwałami czarnej ziemi na końcu i jęzorem grubego żużla na wjeździe. Prawdziwie śląski krajobraz.

 

tak było jeszcze niedawno

współczesny krajobraz śląski

 

c.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciężkie jest życie perfekcjonisty. Perfekcjonista to taka osoba, która nieustannie w pocie czoła tworzy - i próbuje wprowadzać w życie - swoją idealną wizję świata. Zaś świat stawia opór.

Nie należy mylić perfekcjonisty z pedantem - ten drugi nie TWORZY, lecz usiłuje UTRZYMAĆ rzeczy w stanie idealnym. Perfekcjonista zaś z reguły jest bałaganiarzem, bo nie ma czasu na rzeczy które już są - one go tylko irytują i odrywają od radosnej twórczości.

Gdy perfekcjonista zabiera się za budowę, w jego głowie rozwija się i dojrzewa wizja domu idealnego (oczywiście subiektywnie idealnego), wypieszczona, wychuchana, wycyzelowana dłutkiem wyobraźni. Potem perfekcjonista wkracza w fazę realizacji i natychmiast uderza rozmarzonym czółkiem w twardy korpus rzeczywistości.

 

Właśnie ten bolesny moment nastąpił teraz w moim życiu. Od półtora roku, siedząc w naszym zabałaganionym mieszkanku (patrz definicja perfekcjonisty powyżej), tworzę w swojej głowie i na setkach kartek papieru koncepcję naszego domu doskonałego. Pierwsze przykre kompromisy mam już za sobą - pewne detale (niesłychanie ważne rzecz jasna), poległy na etapie przetwarzania koncepcji w projekt techniczy. Ach, te ograniczenia technicze! To jeden z głównych wrogów perfekcjonistów!

Teraz zaś, kiedy projekt wreszcie gotów, od dwóch miesięcy intensywnie myślę nad koncepcją kolorystyczną naszego domu (mąż zostawił mnie samą z tym problemem - po piewsze nie lubi się kłócić, po drugie jemu aż tak nie zależy na detalach, a po trzecie i najważniejsze, na ogół podoba mu się to co wymyślę). Koncepcja rysuje się coraz wyraźniej, właściwie wszystko mam już przemyślane i teraz nadeszła pora by wkroczyć w świat realny, czyli dobrać konkretne materiały.

Jest ciężko. Najgorszy jest klinkier (na cokół budynku i na kominy, i jeszcze, w bliżej nieokreślonej przyszłości, na ogrodzenie od ulicy). Oglądam próbki takie i owakie, już mi się wydawało że znalazłam to o co mi chodzi , ale ujrzawszy płot wykonany w całości z tej cegły, stwierdziłam z rozczarowaniem, że to zupełnie nie to!

Szukam więc dalej, mądrzejsza o refleksję, że trzeba zobaczyć większy kawał ściany, a nie tylko kawałeczek wystawki - ale to nie takie proste! Jak już zobaczę fajną cegłę na jakimś domu, to nie mam jak się dowiedzieć co to jest - albo jest to budynek użyteczności publicznej (kogo spytać???), albo właścicieli ni widu ni słychu, albo już dawno zapomnieli co murowali...

W pewnej hurtowni kazałam panu z obsługi taszczyć za sobą dachówkę i przykładać do murków wzorcowych z różnych cegieł. Pan mełł w ustach przekleństwa i w końcu nie wytrzymał: "Widzę, że pani nie zależy na jakości, tylko na kolorze!" Bardzo się zirytowałam: "Zależy mi na jednym i drugim, wybieram według koloru, bo zakładam, że bubli nie sprzedajecie." Pan zamknął buzię i nosił dachówkę dalej. Hi hi.

U każdego z dużych producentów klinkieru znalazłam swoją cegłę-faworytkę. I wiecie co? Jak zaczęłam sprawdzać te faworytki pod względem ceny, to okazało się, że trafiony-zatopiony, czyli w każdym przypadku jest to najdroższa - albo prawie - cegła z całej oferty.

To chyba jakiś spisek.

 

c.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nasze Starsze Dziecko jest już bardzo znudzone rozmowami o budowaniu domu.

Siedzi przy stole i z wysuniętym dla większej precyzji językiem rysuje dom, a konkretnie cegiełki na podmurówce. Ostatnio zarówno jej słownictwo, jak i szczegółowość rysunków na temat domów i budynków bardzo się wzbogaciły. Tymczasem my siedzimy obok i obrabiamy temat zakupu materiałów oraz wyboru wykonawcy stanu surowego (napiszę o tym następnym razem).

Starsze Dziecko mówi z przyganą:

- Ciągle tylko gadacie i gadacie o tym budowaniu domku. Kiedy wreszcie zaczniecie budować, bo już mnie to znudziło.

- Nas też - odpowiadamy zgodnie - ale inaczej się nie da. To skomplikowana sprawa.

Starsze dziecko pogardliwie wydyma wargi. Rysunek prawie skończony, jeszcze tylko szprosy w oknach musi dorobić.

Starsze dziecko bardzo lubi jeździć na działkę. Wspina się po usypanych hałdach ziemi i odwiedza zapoznane niedawno, równie nieletnie przyszłe sąsiadki. Razem biegają między stosami pustaków i pagórkami piasku, wymyślają dziwne zabawy i wrzeszczą wniebogłosy (nasze Starsze Dziecko najgłośniej, bo ma bardzo żywy temperament).

Młodsze Dziecko też lubi naszą działkę, bo jeżdżą tam koparki i inne duże i interesujące brum-brumy, a także dlatego, że może się tam bezkarnie ubłocić. Po zdarciu humusu każda wycieczka na działkę kończy się dokładnym ubłoceniem całej rodziny, przy czym Młodsze Dziecko jest ubłocone od stóp do głów. Wykorzystuje skrzętnie fakt, że jesteśmy zajęci planowaniem i rozważaniem Bardzo Ważnych Spraw i błoci się szybciutko, póki nie patrzymy, zaraz na wstępie. Potem, uszczęśliwiowe i brudne, grzebie w ziemi, piasku i kamyczkach.

Z Młodszym Dzieckiem stale jest problem, ponieważ trafiła nam się odmiana podwórzowo-ogrodowa, a nie pokojowa. Młodsze Dziecko co rano, gdy tylko przetrze zaspane oczka, biegnie do drzwi wyjściowych naszego mieszkania i zapamiętale młóci w nie pięściami. Dwugodzinne spacery nie satysfakcjonują go w nawet najmniejszym stopniu. Najlepiej Młodszemu Dziecku jest u babci, bo babcia ma ogród, a w nim piaskownicę, basenik dmuchany, wózek do ciągnięcia, taczki do pchania, wąż gumowy z wodą i konewki. Oraz kamyczki.

Od kiedy mamy Młodsze Dziecko, nasza motywacja do budowy domu z ogrodem bardzo wzrosła. Prawdę mówiąc, wychowywanie podwórzowo-ogrodowej odmiany dziecka w małym mieszkaniu, w środku miasta, jest równie trudne i równie niehumanitarne, jak trzymanie w takich warunkach setera albo owczarka podhalańskiego.

 

c.d.n.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks później...

W niedzielę wróciliśmy z wakacji. Przez dwa tygodnie, zgodnie z umową, nie rozmawialiśmy, nia myślelismy i nie przejmowaliśmy się ani pracą, ani budową domu. O dziwo, przyszło nam to bez trudu. Żadnych majaczących w mroku dachówek. Żadnych koszmarnych snów o zalewanych wodą fundamentach. Żadnych nagłych stanów lękowych na tle wysokiego kredytu do zaciągnięcia i spłacenia. Wszystkie nasze troski roztopiły się i wyparowały w gorącym słońcu.

Powrót do rzeczywistości był gwałtowny, ale mało bolesny tym razem: niczym znieczulenie podziałała myśl, że za moment zaczynamy wreszcie budować nasz wymarzony dom! W starostwie czekało na nas pozwolenie na budowę. Podczas wizyty na działce okazało się, że w międzyczasie zakład energetyczny rozpoczął pracę nad linią zasilającą naszą uliczkę - będzie wkrótce prąd! Nawet pieniążki, których oczekiwaliśmy z pewnym niepokojem, spłynęły na konto podczas naszych wakacyjnych szaleństw, podnosząc nas na duchu - będzie dobrze!

Jednak, gdy przyjrzeć się bliżej, to stan naszych przygotowań jest jeszcze ciągle mocno niewystarczający. Brak kierownika budowy. Ekipa wybrana, ale trzeba podpisać umowę. No i pozostała do załatwienia sprawa kluczowa - bank...

 

Z wyborem ekipy było trochę zabawy. Zebraliśmy informacje o paru sprawdzonych i polecanych wykonawcach, pooglądaliśmy ich dzieła w trakcie realizacji. Spotkalismy się z czterema.

Pierwszy - młody człowiek, wszelkie nasze uwagi i obawy zbywał ironicznym uśmiechem - w końcu on jest budowlańcem, a my tylko inwestorami... Mimo to wrażenie zrobił na nas dość sensowne.

Drugi - zatroskany, zagoniony facet, wysłuchał nas uważnie, przedyskutował z nami projekt i podsunął parę dobrych pomysłów.

Trzeci, starszy pan o nieco śliskiej aparycji, otaksował na wstępie nasz młody (dla niego) wiek, nasze małe mieszkanko, nasze wrzeszczące dzieci, po czym przybrał ton ojcowski i w ciągu dziesięciu minut wirtualnie przerobił cały nasz projekt, sugerując zupełnie inne rozwiązania, a na koniec zaproponował rozliczenie kosztorysem powykonawczym, "bo to jest najzdrowsze rozwiązanie"...

Czwarty pan nie miał dla nas czasu przez trzy tygodnie. W końcu wysłuchał mojego męża niecierpliwie i przekazał naszą sprawę swojemu pracownikowi.

Dostaliśmy cztery oferty.

Ironiczny młody człowiek założył, że będzie kupował dla nas materiały. Podane przez niego ceny jednostkowe materiałów były bardzo atrakcyjne, co nas początkowo mile zaskoczyło. Po szczegółowym przejrzeniu kosztorysu wyszło jednak na jaw, że opiewał on na ilości materiałów na dwa domy - a może i trzy?- toteż kwota końcowa wcale nie była tak zachęcająca.

Zatroskany drugi pan też nieco zawyżył ilości materiałów, ale z góry nas o tym uprzedził i założył, że to my sami będziemy je kupować, więc zawyżenie miało być pewnym buforem bezpieczeństwa. Od razu zastrzegł, że co do ceny robocizny, to jest otwarty na negocjacje.

Trzeci i czwarty pan przedstawili bardzo profesjonalne kosztorysy na zdecydowanie zbyt wysokie kwoty.

Przygotowaliśmy sobie stosowny arkusz kalkulacyjny i porównaliśmy oferty szczegółowo. Potargowaliśmy sie ze wszystkimi wykonawcami i ostatecznie wybraliśmy ofertę pana numer dwa, ku której skłanialiśmy się od początku - była najtańsza (chociaż różnice w ostatecznej cenie nie były wcale takie duże), ale przede wszystkim szef ekipy jako jedyny zdawał się słuchać i przejmować tym, co my sami mamy do powiedzenia na temat budowy naszego domu. Czas pokaże, czy nasz wybór był trafny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Jesień idzie, nie ma na to rady. A ja wpadam w depresję. Bardzo chciałabym napisać wreszcie, że ławy wylane, albo chociaż wytyczone, a tu dalej nic! Na naszej działce, zamiast murów fundamentowych, wyrastają nowe pokolenia chwastów, jeden piękny wrześniowy dzień marnuje się za drugim, a my czekamy, czekamy... Na pozwolenie, żeby się uprawomocniło... Na aktualny wpis naszego kierownika do rejestru...

Zaczynam już powątpiewać, czy ta budowa KIEDYKOLWIEK się rozpocznie!

Po raz kolejny nasuwa mi się analogia do ciąży: czuję się jak w jej ostatnim miesiącu, kiedy to przyszła matka ma już serdecznie dość całego świata, a zwłaszcza przeszkadzającego coraz bardziej balastu oraz znajomych pytających życzliwie: "a ty jeszcze nie urodziłaś?"... i przestaje wierzyć że jej dziecko zechce w ogóle kiedyś wyjść na świat. A każdy dzień po terminie wpędza ją w coraz większą depresję.

Przepraszam czytelników płci męskiej oraz tych jeszcze bezdzietnych, którym takie analogie są obce, za tę dygresję, ale doprawdy, mój stan ducha jest obecnie własnie taki.

 

W dodatku (znów ta sama analogia mi się nasuwa...), równocześnie zaczynam panikować. Nagle wydaje mi się, że jesteśmy kompletnie nieprzygotowani, projekt niedopracowany, a pieniędzy, z kredytem włącznie, nie starczy nawet na stan surowy...

Chodzę z kąta w kąt jak wściekły tygrys i wyżywam się na dzieciach. Na razie werbalnie, ale nie wiem, czy jeśli budowa nie rozpocznie się wkrótce, nie będzie się mną musiała zainteresować jakaś organizacja społeczna zajmująca się obroną dręczonych nieletnich. Szczęśliwie nie ma organizacji broniącej dręczonych mężów, więc chociaż na tym polu mogę się wyżyć bezkarnie.

 

Małym pokrzepiającym akcentem w tej ponurej egzystencjalnej brei jest fakt, że każda wizyta na naszej działce umacnia moją wiarę w krasnoludki. Bo pomimo, że my wciąż tkwimy w niemocy, za każdym razem znajdujemy tam coś nowego. Najnowszym odkryciem jest ogrodzenie z siatki, które kilka dni temu pojawiło się znikąd pomiędzy nami i sąsiadem, ujawniając przy okazji w pełnej krasie całkiem zacną długość naszej działki. Niestety, jak to w realnym świecie bywa, sąsiad mocno nadwerężył moją wiarę w krasnoludki, zgłaszając się po zwrot części kosztów płotu. Ale odrobina optymizmu mi została.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Nareszcie zaczyna się coś dziać.

 

Podpisaliśmy umowę z wykonawcą. Uzbrojeni w kilkustronicowy dokument, w który zostaliśmy zaopatrzeni przez pomocne dłonie z forum, stawiliśmy czoła Szefowi Ekipy, który na spotkanie stawił się również uzbrojony we własną wersję umowy, oczywiście znacznie krótszą i mniej zjadliwą dla wykonawcy. Ponieważ przewaga liczebna była po naszej stronie, przeforsowaliśmy swój dokument.

Szef Ekipy rzucił na niego okiem, po czym najwidoczniej lektura go wciągnęła. Im bardziej się w nią zagłębiał, tym bardziej się pocił. Zabrał tekst umowy do domu. Myślał przez tydzień. W końcu zgłosił parę poprawek oraz ogólny protest, że traktuje się go jak potencjalnego przestępcę. Jednak, pod naszą srogą presją, ostatecznie podpisał cyrograf - i my też. Klamka zapadła.

 

Natomiast dziś rano na naszą działkę wkroczył Pan Geodeta. Jego wkroczenie poprzedziły zażarte negocjacje cenowe oparte na wnikliwych badaniach rynku (tzn. zasięgnięciu informacji u geodety przypadkowo spotkanego na działce sąsiadów, ile on wziąłby za tę samą robotę). Pan Geodeta z pewnym żalem opuścił cenę o jedną trzecią, po czym zażądał na działce przygotowanych palików. Zgłosiliśmy to Szefowi Ekipy. Ten przyjechał rano i paliki przygotował.

Wkrótce zjawił się Pan Geodeta (starszy dystyngowany pan) ze swoim pomocnikiem i zaczęli czary-mary. Pan Geodeta nas pochwalił - tydzień temu, całkiem po amatorsku i dla zabawy, wytyczyliśmy nasz dom kolorowymi chorągiewkami. Teraz okazało się, że nawet dość dokładnie je wbiliśmy, co jest pewnym osiągnieciem wobec faktu, że nasza działka ma całkowicie nieregularny kształt - każdy bok innej długości i żadnego kąta prostego.

Spytałam Pana Geodetę grzecznie, czy teraz już sobie poradzi bez pomocy Szefa Ekipy - to znaczy czy sam pozbija sobie paliki do kupy? Pan Geodeta uprzejmie odparł, że oczywiście, tylko że nie ma gwoździ....

Szef Ekipy omal się nie zagotował. Już i tak patrzył na Pana Geodetę spode łba, bo uważał, że w dzisiejszych czasach geodeci paliki przywożą sobie sami i w ogóle są samowystarczalni. Ale ten nasz okazał się być geodetą starej daty, któremu wszystko trzeba przygotować. Nie obeszło się niestety bez wzajemnych złośliwości między panami, co nieco mnie stropiło - ładnie się zaczyna! W końcu, po wręczeniu nam pół kilograma gwoździ zdefraudowanych u sąsiada, Szef Ekipy się ulotnił.

Natomiast Pan Geodeta stwierdził, że teraz to już ma wszystko czego mu potrzeba, bo młotek przywieźli własny. Tylko ktoś musi mu pomóc przy wbijaniu palików w ziemię, bo ich jest tylko dwóch, a to za mało... Nawet mnie w tym momencie opadła szczęka. Szczęśliwie był obecny mój Ojciec, który przyjął na siebie funcję naszego nieoficjalnego inspektora nadzoru. Zgodził się zatrudnić czasowo jako drugi pomocnik Pana Geodety, wobec czego odetchnęłam z ulgą i pojechałam do pracy.

Mam nadzieję, że do tej pory już skończyli robotę - popołudniu pojedziemy zobaczyć efekty.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przespacerowaliśmy się wczoraj pomiedzy palikami, objaśniając bardzo zainteresowanemu Starszemu Dziecku, gdzie będzie kuchnia, gdzie jadalnia, gdzie taras a gdzie jej własny pokój.

Przy tej okazji wyszło na jaw, że wyobraźnia przestrzenna mojego męża nieco szwankuje. W wielkim uporem, aczkolwiek całkowicie błędnie, wmawiał dziecku, że schody będą z boku wejścia, podczas gdy zgodnie z projektem mają być na wprost. Sprostowałam tę informację, nadwerężając nieco wiarę Starszego Dziecka w nieomylność taty. Mąż spojrzał na mnie z lekką urazą, jednakże zaraz klatka schodowa i jej kontrowersyjna lokalizacja odpłynęły w niebyt, bowiem na jaw wyszedł pewien wcześniej pominięty problem ogrodowo-tarasowy.

Otóż okazało się, że o tej porze roku, późnym popołudniem, cały nasz ogród z tyłu działki wraz z tarasem tonie w głębokim cieniu, zasłonięty od słońca wybudowanym w tym roku domem sąsiadów.

Bardzo mnie to zmartwiło. Uważam, że cień na tarasie jest rzeczą ze wszech miar pożądaną latem, w upały, ale pod koniec września człowiek może mieć ochotę po pracy wygrzać kości na słoneczku.

Myślimy teraz intensywnie, jak ten problem rozwiązać. Mąż wysunął propozycję, żeby przed domem, czyli od zachodu, zaplanować drugi - mniejszy - taras, z wyjściem z jadalni. Do granicy działki mamy z przodu 13 metrów, więc miejsca jest dość. Pociągnęłoby to za sobą istotną zmianę w wyglądzie domu, bo trzeba by zastąpić okno w jadalni drzwiami tarasowymi.

Zaczynam już przywykać do tego pomysłu, nawet dość mi się on podoba - kluje mi się już w głowie rozkoszna wizja małego, brukowanego dziedzińca kuchennego, ulokowanego na poziomie gruntu, połączonego ze ścieżką wiodącą od furtki do drzwi wejściowych, schowanego przed oczami przechodniów za nieco wyższymi krzewami... ale jeszcze mam wątpliwości. Czy nasz dom nie straci na urodzie po tej zmianie? Czy o tej porze roku, popołudniu, tak naprawdę korzysta się z tarasu? Czy dwa tarasy, po dwóch stronach domu, nie przyprawią nas o nieustający dylemat tarasowy?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oto ilustracja do naszego dylematu tarasowego:

 

tak wyglądałaby elewacja frontowa z oknem w jadalni

http://republika.pl/magmi/n_elew_front.html

 

a tak z drzwiami tarasowymi

http://republika.pl/magmi/n_elew_front_t.html

 

Taras od frontu staje się coraz bardziej prawdopodobny - bardzo się ten pomysł podoba wszystkim osobom, które zostały przez nas zawleczone na działkę w celu zapoznania się z kwestią oświetleniowo-popołudniową. Można byłoby też z niego podziwiać zachód słońca latem - rzecz na naszym głównym, ogrodowym tarasie niemożliwa. Widzę, że mój mąż bardzo się z tym pomysłem zaprzyjaźnił, więc chyba nie będę go torpedować.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Teoretycznie zaczęliśmy budowę. Ale tylko teoretycznie, bowiem nasza ekipa budowlana ma bardzo niewielkie odchylenia od polskiej normy. A to znaczy, że:

- szef ma notorycznie wyłączony telefon, albo wyłącza go gdy dzwonimy, a następnie wmawia nam że wcale nie dzwoniliśmy

- powyższa manipulacja telekomunikacyjna związana jest z faktem, że jego ludzie kończą pośpiesznie robotę na innej budowie i nie mogą się pojawić na naszej.

 

Tak sprawy miały się przez dwa dni, po czym Szef Ekipy z prawdziwą maestrią wytrawnego psychologa wyczuł, że dłużej tego nie zdzierżymy i zrobimy nieludzką chryję - wobec czego przerzucił swoich ludzi do nas. Podejrzewam, że teraz nie odbiera telefonów od kogoś innego.

 

Dzisiaj rano zatem trzej sympatyczni panowie w kaloszach zawitali na naszą działkę i w ciągu dwóch godzin zbili z desek tzw. budę.

Poprzednio ci sami panowie budowali dom sąsiada i nasza buda wygląda dosłownie jak klon budy na sąsiedniej działce, wywołując swojskie skojarzenie z postsocjalistycznym nadmorskim ośrodkiem wypoczynkowym z tekturowych domków kempingowych.

Panowie przeciągnęli kabel zasilający, wysypali wapnem obrys ścian fundamentowych na ziemi i spoczęli na laurach w oczekiwaniu na koparkę. Niestety koparka zasłabła przy wjeździe na naszą uliczkę i do wieczora nie udało jej się reanimować (mam nadzieję że jutro ożyje). Panowie w kaloszach spędzili w związku z tym upojny dzień na naszej działce, grzejąc się przy ognisku wznieconym z ogryzków desek pozostałych po postawieniu budy - ponieważ pogoda bynajmniej ich nie rozpieszczała. Początki, jak widać, są trudne.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przedwczoraj wybraliśmy się z mężem i dziećmi na rytualny zakup kaloszy. Teraz czuję się już inwestorem pełną gebą.

Po czym mój małżonek swoim zwyczajem wybył na trzy dni. Są duże szanse, że po powrocie zastanie gotowe ławy fundamentowe, bo muszę przyznać naszej ekipie, że jak już wzięli się do roboty, to idzie im to bardzo sprawnie.

Wczoraj zreanimowana koparka wykopała rowy. Przyjechałam na oględziny i serce we mnie urosło. Dlaczego? Otóż wczesną wiosną, gdy budowę rozpoczynali nasi mili sąsiedzi, w ich wykopach woda stała równo z poziomem ław. Wypompowywanie, zalewanie i ogólnie problemy. Był to główny powód (obok możliwości wczesniejszego rozpoczęcia i zakończenia robót budowlanych w przyszłym roku), dla którego zdecydowaliśmy się robić fundamenty jesienią - wieść gminna niesie, że o tej porze roku jest najniższy poziom wód gruntowych.

I rzeczywiście. Nasze wykopy są suchuteńkie, jeśli nie liczyć siąpiącego na nie dokuczliwego deszczyku, który nasza ekipa dzielnie ignoruje. Wczoraj chłopcy zaczęli szalowanie ław, a zbrojenie i wylewanie betonu zapowiedzieli na dzisiaj. Przed kwadransem odbyłam rozmowę z naszym kierownikiem budowy - już był na budowie, wszystko oglądał i stwierdził że jest OK. Prawdopodobnie dzisiaj popołudniu ławy będą wylane!

 

Ciągle nie mogę pozbyć się uczucie lekkiego zdumienia, że to się naprawdę dzieje - nasz dom zaczął powstawać! To chyba typowa refleksja każdego inwestora - tak przynajmniej wynika z lektury innych dzienników na forum...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uroczyście ogłaszam, że ławy zostały wylane. To brzmi jak "kości zostały rzucone" i ma dokładnie taki wydźwięk - teraz już nie ma odwrotu. Zresztą, kto by się tam chciał odwracać!

 

Nasze ławy zostały wykonane w wersji de lux - ze względu na okresowo wysoki poziom wód gruntowych i gliniaste podłoże zatrzymujące wodę.

Na spód chłopcy dali chudy beton w nieznanej mi dotąd wersji - wysypali dno rowów piaskiem zmieszanym z cementem. Ponieważ na tą podsypkę cały wczorajszy dzień z małymi przerwami padał sobie deszczyk, z każdą chwilą dno wykopu stawało się coraz twardsze. Boki oszalowali deskami, a całość została wyłożona folią. Ułozyli przepiękne zbrojenia - mój Ojciec był autentycznie zdumiony tempem ich pracy, zająło im to dwie godziny - po czym przyjechała pompa i zaczęło się zalewanie. Poszło prawie 20 kubików betonu... Po wylaniu chłopcy czule opatulili ławy folią - jest od razu izolacja pozioma .

No i teraz przerwa na kilka dni, żeby beton porządnie związał pod foliową kołderką. Pytałam naiwnie kierownika, czy nie trzeba będzie podlewać - rozbawiony pokazał mi padający deszcz, wilgoć dosłowanie wiszącą w powietrzu i folię na mokrych ławach. "Nawet ryski nie będzie" - zapewnił. No, mam nadzieję.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Nasze ławy pewnie do tej pory związały, że hej!

Wprawdzie już na początku zeszłego tygodnia nasz Kierownik Budowy zachęcał ekipę do stawiana ścian z bloczków, ale Szef Ekipy troskliwie odżegnywał się od przedwczesnego, jego zdaniem, obciążania niedojrzałego betonu. Mamy uzasadnione podejrzenia, że jego troskliwość wywołana była jak zwykle brakami kadrowymi (inna budowa na ukończeniu). Ale postanowiliśmy filozoficznie przeczekać, bo w tym roku nam się jeszcze nie śpieszy.

Murowanie ścian fundamentowych mieli więc chłopcy zacząć w poniedziałek, ale zawalił dostawca bloczków.

Dzisiaj rano bloczki powinny były wreszcie przyjechać. Tymczasem pogoda zrobiła się szpetna, temperatura oscyluje koło zera. No cóż. Żal mi murarzy, ale nie ukrywam, że moim głównym zmartwieniem było to, czy aby takie warunki przy murowaniu nie zaszkodzą naszym fundamentom? Szef Ekipy i Kierownik upewnili mnie jednak, każdy z osobna, że nie ma problemu - dodają do zaprawy plastyfikator i po sprawie, do -5 stopni można murować.

Jadę popołudniu zobaczyć postępy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiadomość z ostatniej chwili: zadzwoniła pani z banku z informacją, że dostaliśmy kredyt. Będą kochane pieniążki!

Bardzo się do pewnego momentu stresowaliśmy kwestią kredytu (a zwłaszcza jego wysokością), ale wczoraj nalaliśmy sobie hojną ręką wina i po krótkiej dyskusji doszliśmy do konkluzji, że kończymy się martwić gdy dostaniemy kredyt. Potem niech się martwi bank...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W sobotę spędziliśmy ponad godzinę na budowie marznąc na lodowatym wietrze i dyskutując z Kierownikiem i Szefem Ekipy o wyższości ścian rapowanych przed malowaniem dysperbitem nad nierapowanymi (bądź odwrotnie).

Szef Ekipy namiętnie sprzeciwiał się tynkowaniu ścian przed położenien izolacji przeciwwilgociowej, twierdząc że tynk pod ziemią z czasem popęka i izolacja nie będzie spełniać swego zadania. Kierownik uważał, że lepiej obrapować, ale ostatecznie można tego nie robić, jeśli ściana będzie równa, a spoiny zatarte na gładko. W końcu sinymi z zimna ustami podjęliśmy taką właśnie decyzję.

Toteż wielkie było moje zdumienie, gdy w poniedziałek zastałam murarzy z pacami w dłoniach, rapujących aż miło (nadal mowa o tynku). Po moim delikatnym zagajeniu Główny Murarz najpierw zaklął szpetnie, a następnie grzecznie przeprosił i wyjaśnił, że bloczki są tak nierówne, że nie da się porządnie zatrzeć spoin i rapówka być musi. Ponieważ bloczki zamawiał Szef Ekipy, a nie my, mogłam z czystym sumieniem wysłuchać pomstowania murarzy i wyrazić swoje szczere ubolewanie nad ich dodatkową, niepotrzebną (ich zdaniem) robotą.

 

Wewnętrzna warstwa naszych fundamentów jest już prawie gotowa. Wygląda toto w tej chwili jak zagrzebany w ziemi, bardzo rozrośnięty jeż, bo na wszystkie strony sterczą stalowe kotwy mające połączyć betonowo-styropianowo-betonową kanapkę w całość.

Niestety, dzisiaj nasz Kierownik Budowy wstrzymał dalsze prace. Zrobiło się tak sakramencko zimno, że nawet plastyfikator nie pomoże - trzeba przeczekać. Na szczęście prognozy pogody są optymistyczne, wkrótce powinno być lepiej. A mnie osobiście cieszy, że Kierownik czuwa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Nasze fundamenty przestały już przypominać jeża.

Murarze nabili na kotwy płyty styropianowe i wymurowali zewnętrzną, dociskową warstwę bloczków. W poniedziałek zastałam ich przy zasmarowywaniu ściany jakimś czarnym paskudztwem. Ponieważ nazwa Icopal nic mi nie mówiła (później okazało się, że to nowa nazwa handlowa dysperbitu), zaczęłam wypytywać murarzy, ile warstw tej mazi zamierzają położyć. Panowie popatrzyli po sobie i oznajmili, że szef kazał jedną. Hmm... Wróciwszy do domu zadzwoniłam do Szefa Ekipy, a on wyjaśnił mi szczerze, że kazał nałożyć jedną wartswę, "bo jak powiem że dwie, to nałożą jedną grubą albo dwie od razu, zanim wyschnie, a tak to za dwa dni powiem żeby położyli drugą". A nie mówiłam, że z niego niezły psycholog?

Ściany wyglądają teraz baaardzo solidnie, a cały fundament robi zaskakująco rozległe wrażenie, co nas nieco przeraża.

Jeszcze tylko kanalizacja do położenia i będziemy zasypywać. Niewiele już roboty na ten rok zostało, natomiast na zimę zaplanowane mamy szczegółowe badania rynku okien i drzwi, systemów centralnego ogrzewania oraz wykończeniówki. Chyba nie będziemy się nudzić...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czy wspominałam już, że nasza ekipa szybko pracuje? Otóż czasem ZBYT szybko.

Wczoraj po pracy pojechałam na budowę (jak nakazuje zwyczaj) i ze zdumieniem stwierdziłam, że fundamenty są w dwóch trzecich zasypane piaskiem. Nieubitym.

Zazgrzytałam zębami.

Po dłuższej chwili od strony drogi nadeszli nasi trzej murarze - minęli po drodze mój samochód i zawrócili, "bo może pani chce o coś zapytać". Bardzo sympatyczni są i uprzejmi, co nie zmienia faktu że odwalili straszną fuszerkę. Najbardziej wygadany tłumaczył mi z wielką pewnością siebie, że "jak się zostawia na zimę bez wylewki, to nie trzeba ubijać bo się samo ubije".

Wymamrotałam, że we wszystkich znanych mi źródłach zaleca się dokładne ubicie piasku warstwami niezależnie od terminu robienia wylewki. "Ze mnie tylko teoretyk, panowie" - rzekłam im - "więc skonsultuję się w tej sprawie z Kierownikiem Budowy..."

Panowie posmutnieli i markotnie pokiwali głowami.

 

Wróciłam do domu. Wyłuszczyłam sprawę mężowi, który niezwłocznie złapał za telefon i zadzwonił do Szefa Ekipy. Ten był równie zaskoczony jak my. "Chłopcy się pośpieszyli" - wyznał. Okazało się, że ubijarka jest zamówiona dopiero na dzisiaj. Ale "chłopcy" szybko uporali się z położeniem kanalizacji, bednarką i rurami odprowadzającymi deszczówkę i doszli widocznie do wniosku, że nie będą siedzieć i się nudzić - samochód przywiózł piasek, no to go wrzucili do środka... Ech.

Dzisiaj będą go wyrzucać z powrotem. I ubijać warstwami.

 

Najlepsze jest to, że od początku wiedziałam, że ubijanie podłoża będzie momentem newralgicznym - polscy budowlańcy jakoś dziwnie nie lubią tej czynności. Umówiłam się więc z moim Ojcem, że dniu przewidzianym na zasypywanie fundamentów będzie na budowie i przypilnuje, żeby wszystko było zrobione jak należy. A tu taki pasztet...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stopa do ubijania piasku dotarła na naszą budowę dopiero w poniedziałak. Ponieważ oboje mieliśmy dzień wolny, zabraliśmy dzieci i pojechaliśmy poprzyglądać się ubijaniu (w domyśle: przypilnować czy robią to jak Pan Bóg przykazał).

Staliśmy dwie godziny z fioletowymi nosami na świszczącym wietrze (bo budujemy nasz dom na prawdziwym wichrowym wzgórzu) i z pełną fascynacją przyglądaliśmy się, jak samochód-wywrotka wysypuje kolejne tony piasku, a koparka przesypuje go do środka i rozgarnia łyżką. To się chyba nigdy człowiekowi nie znudzi (zwłaszcza gdy człowiek jest właścicielem zasypywanych fundamentów, a nie na przykład operatorem koparki). Oczywiście nasze Młodsze Dziecko było w amoku - najpierw stało z rozdziawioną buzią i sopelkami wiszącymi u noska, a później ocknęło się i rzuciło pomagać panom w kaloszach - to znaczy przesypywało pracowicie zieloną łopatką piasek z najbliższej górki do wnętrza fundamentów. Starsze Dziecko bardziej fascynowała stopa do ubijania. Musieliśmy pilnować, zeby nie zostało ubite razem z piachem.

 

Możemy więc teraz z całkowicie czystym sumieniem powiedzieć sobie, że DOPILNOWALIŚMY. Ubijanie każdej warstwy piasku obejrzelismy na własne oczy i usłyszeliśmy na własne uszy...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...