Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Pod dachem, czyli moje niebo, czyli opowiastka strychowa :)


Recommended Posts

Zaczęło się....

Tylko tak naprawdę to nie wiem kiedy. Bo chyba z pięć lat temu, a może nawet i dziesięć, albo jeszcze wcześniej kiedy jako świeżo upieczona nastolatka marzyłam o romatycznej facjatce, rzecz jasna pod wpływem Ani z Zielonego Wzgórza. Tyle, że nie mogłam się zdecydować czy wolę być Winnetou, czy Pollyanną, więc pokoik na poddaszu owszem i powstał, ale bez muślinów i różów, a za to zawalony książkami i mapami – bo wtedy byłam już na etapie Stevensona.

W każdym razie słabość do skosów pozostała, ba – nawet się nasiliła i kiedy rozpoczęłam studencki żywot w Krakowie przemożna chęc posiadania własnego kąta stopniowo wypierała wszystkie inne chęci. Czterosobowy pokój w akademiku intensyfikowal marzenia o własnym mieszkaniu, ale brak funduszy nakazywał wpychać marzenia w mysią dziurę. No cóż – studia skończone, a domu dalej brak, tyle, że wyposażona w trzy litreki przed nazwiskiem, kreatywnie rozpoczęłam poszukiwania strychu do adaptacji. Po kilku miesiącach nabawiłam się usztywnienia karku w pozycji tylno-zgięto-zadartej-głowy, a opuszczonego poddasza nie wypatrzyłam.W tym czasie nasz kraj na tyle europejsko się rozwinął, że nagle każdy chciał tu zamieszkać, a zwłaszcza ci z zagranicznym kapitałem więc ceny mieszkań poszybowały w górę niczym te “niebiescy ptacy”. Nadzieja ze mnie uszła, a łapki przemarzły od wieszania ogłoszeń na wszystkich możliwych słupach i drzwiach w celu przygarnięcia bezdomnego strychu. Zamiast tego sama adaptowałam się do związku z mężczyzną, miejmy nadzieję, mojego życia. Ten z kolei wykazał się podejrzanymi kontaktami z szarą strefą umiarkowanej patologii, a dokładnie z potocznie zwanymi melepetami, którzy składając się na flaszkę, dorabiają m.in. przy sprzątaniu strychów. Delikwent z czerwonym nosem wskazał nam kamienicę, wyposażoną w przecudnej urody ruinę w postaci nieużytkowego poddasza, a przy okazji we wspólnotę mieszkaniową i udziały gminy. Tutaj rozpoczyna się nasza droga przez mękę, względnie rozdział negocjacji, dyplomacji i przekonania do sprzedaży strychu właśnie nam. W tak zwanym międzyczasie pojawiło się kilka problemów w postaci koniecznego przetargu, boomu na nieruchomości, konieczności znalezienia wspólnika do naszego przedsięwzięcia by ciężar finansowy nas na tyle nie przytłoczył, że resztę życia spędzimy w kredytowym wilczym dole, a i w myśl starej prawdy “jak dobrze mieć sąsiada”. Podjeliśmy decyzję o kupnie, o podziale, o remoncie, o zamieszkaniu wreszcie.

O święta naiwności. Jeszcze 1,5 roku temu kiedy to z uśmiechem na ustach podpisywałam akt notarialny, kręciłam noskiem na ostateczną datę przejęcia strychu – końca grudnia 2007, bo przecież od roku już tam będę mieszkać. No cóż – zostały mi niecałe 4 miesiące do mojego deadline, a perspektywa położenia płytek w kuchni, czy wstawienia łóżka w sypialni jest tak odległa jak Polinezja Francuska.

Kolejne miesięce to łudzenie się, że urzędnicy będą się trzymali terminów przez samych siebie ustalonych. Powinno powstać nowe motto Wydziału Architektury na Rynku Podgórskim: “porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.

Koniec 2006 nie przyniósł żadnych rozwiązań, ani pozwoleń, za to ja w głowie umeblowalam już cały strych, ba – nawet powiesiłam firnaki i wraz z przedłużającymi się procedurami zaczęłam rozmyślać nad zmianą koloru ścian. To nic, że ścian jeszcze nie ma.

Pierwsza połowa tego roku obfitowała juz tylko we frustrację i pogłębiająca się depresję.

Wreszcie nastał ten dzień – podpisanie umowy z wykonawcą na pierwszy etap – nowy strop. Będę mogła sobie chodzić po MOJEJ WŁASNEJ podłodze! Zapomniałam, że wszystko musi nabrać mocy urzędowej, a przynajmniej odczekać kolejny termin, więc zamiast w lipcu, panowie robotnicy wkroczyli pod koniec sierpnia. Nic to. Na razie jest ich trzech – biegają z wiadrami po czterech piętrach, wynosząc polepę, a ja biegam do nich, zachłannie obserwując jak odsłaniają się stare deski, jak znika warstwa cegieł i zaprawy, jak niedługo będą wzmacniać belki.

Nie znaczy to, że po 1,5 roku mam wszystkie pozwolenia, o nie. Mam – ale na strop, a 2 tygodnie temu dostałam WZ na całość przebudowy. By jednak moja radość nie była zbyt wielka – panowie urbaniści postanowili przepisać kilka akapitów z ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym, zamiast spojrzeć na projekt, czy zgodę konserwatora. Efekt – brak możlwiości adaptacji prawie połowy mojego strychu, bo ścianka kolankowa była za słona, znaczy się za wysoka, a właściwie, że w ogóle była. Już się wyzłościłam, już ochłonęłam, już zrozumiałam, że proces myślowy jest zakazany przy decyzjach budowalnych, więc nie ma sensu oczekiwać logiki. Więc trzeba znaleźć inne wyjście. I już jest – ale sza! Żeby nie zapeszyć.

A tymczasem patrzę na mój odsłonięty strop, na spróchniałe belki, na skrzypiące deski i widzę siebie z kubkiem herbaty w salonie, jak patrzę co rano na zamglone wieże na Wawelu, i czuję dreszczyk emocji i szczęścia, no chyba, że to dreszcz przerażenia co do następnych kosztów.;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks później...
  • Odpowiedzi 49
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

Wczoraj byłam na strychu. Ja pięknie wyglądają odsłonięte belki, w tym część do wymiany :) To nic, że sąsiedzi marudzą, bo od dwóch tygodni ktos im kuje nad głową, to nic, że za kilka dni trzeba będzie zrobic wieeeelką dziurę i pozbawić sąsiadów sufitu, to nic, że nie przyszły jeszcze wszystkie zwrotki z decyzji WZ. Najważniejsze, że do przodu, że już niedługo...

Miałam ochotę aż zostac na noc w tych osmolonych ścianach, pajęczynach na kominach i dziurach w stropie. Zapalone latarki, jakiś reflektor - stworzyły klimat “mojego mieszkania”. Już nie wydumanego w głowie, ale takiego prawdziwego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Upłynęło trochę wody w Wiśle, upłynął też czas. Udało się wciągnąć 13 stalowych belek – to szczęśliwa liczba, gdyby ktokolwiek miał wątpliwości. Dodatkowo świerkowe belki jako wzmocnienie pozostałej części. No i zgrzyt. Dlaczego mają taką samą szerokość jak wysokość? Powinny być wyższe. No nic to – majster tłumaczy, że tak było w projekcie, ja denerwuję się na majstra, on każe sie denerwować na konstruktora, potem moja złośc dzieli sie na nich dwóch z przewagą jednak na majstra, że powinien to sam wiedzieć, a nie wgapiać się jak gapa w gnat w urzędniczą pisaninę. Nic to – zostaną, tylko skręcone, wzmocnione, ma być dobrze. Wierzę, że będzie.

Potem przyszła kolej na strop w miejscu gdzie stare belki nadawały się jedynie na opał do kominka, trzeba je było wyrzucić, a co za tym idzie zwalić sąsiadom niebo na głowę i wyprostować im pofalowany sufit. W ciągu dwóch dni powstała wielka dziura, w ciągu kolejnych została załatana. A dziś dostaję informację, że moja ekipa nie przyszła do wykończenia sąsiadom sufitu płytami k-g, a oni już umówili się z malarzem do malowania ścian. Jeszcze się tam nie wprowadziłam, a już jestem na najlepszej drodze do stania “ulubionym sąsiadem” wspólnoty. Czasami zadziwia mnie ta beztroska budowlańców. To nic, że została spisana umowa, że został określony czas wykonaia kolejnych robót, że już jest tydzień poślizgu, a oni mają czas by dziś nie przyjść. Cierpliwośc jest cnotą – wiem, pielęgnuję ją więc codziennnie od dwóch lat i dbam by złość zbyt mocno nie nadwyrężyła mojej urody :) Ale już są zamówione płyty OSB, więc może jeszcze tydzień i będę mogła chodzić po podłodze, a nie skakać z belki na belkę...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wielki dzień – uroczyste przecięcie wstęgi i zakończenie montażu nowych belek. Dumnie wypoziomowane, w makijażu a to impregnatów, a to farby antykorozyjnej, czekają na przyjęcie ciężaru podłogi. No na pełne umundurowanie jeszcze poczekają, a tymczasem musi im wystarczyć ubranko z OSB. A te z kolei dumnie wkroczą na budowę pod koniec przyszłego tygodnia.

Przy okazji przechodzę przyśpieszony kurs negocjacji. Ostatnio kupując buciki, wytargowałam 5 złotych – starczy już na puszczenie lotka (coby hazard nie nadwyrężył założonego budżetu). Ucieszona sukcesem przystąpiłam do targów nad ociepleniem stropu. I proszę: z 11 000 mam 10 000 zł. Za tysiąc złotych można kupić parę par bucików, że o kuponach lotka już nie wspomnę :) Chyba jestem gotowa do interesów na arabskim suku.

Teraz muszę popracować nad socjotechniką mojego głównego majstra. Ma nieszczęsną przypadłość wiecznych wypadków na budowach, złamanych kończyn robotników, psujących się samochodów itd. Wszystkie te zrządzenia losu zwykle mu uniemożliwiają dotarcie na czas na spotkania ze mną, zwłaszcza wtedy gdy jest poślizg na budowie, nie ma materiału, albo ekipa nie przyszła do pracy. W przypadkach potrzeby gotówki – majster wykazuje względną punktualność, a wypadki losowe nie są już tak natrętne. Uzbroiwszy się więc w aresenał słownictwa budowlanego, pikantych określeń i cierpki ton niezadowolego inwestora, wymogłam na nim spotkanie w towarzystwie osób mądrzejszych ode mnie, w zakresie, rzecz jasna, budowlanym. Dziś Majster, przeobrażając się w szwajcarski zegarek wkroczył punkt 12.00 – w samo południe, na umówione spotkanie do biura by skruszyć kopie z moim chłopem, który już szykował na niego gorący ruszt. Po prawie dwóch godzianch ustaleń udało sie nad podpisać aneks do umowy i określenie kolejnego zakresu robót. Wyznaczono nawet godzinę dzisiejsiejszego odbioru prac, których termin nota bene beztrosko minął jakieś 2 tygodnie temu. I właśnie moje chłopie dzwoni z wieścią, że Majster nie przyszedł, ale za to zadzwonił (tyle mojej socjotechniki) i przeprosił, że nie przyjdzie. Czyli Cialdini i jego “Wywieranie wpływu na ludzi” powinno stać się obowiązkową lekturą każdego inwestora. Zamykam więc biuro i powoli się ewakuuję w stronę smażonej wątróbki, którą mój chłop właśnie przyrządza. Może podroby drobiowe wyzwolą w nas nowe siły budowlane.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na budowie bez zmian, niczym jak u Remarque'a, tylko, że do zachodu u mnie daleko. W związku z powyższym kilka zdjęć, obrazujących moje dole i niedole.

 

Moja kuchnia i jadalnia, w pełnej obecnej krasie (a właściwie przed zdjęciem polepy) :)

DSC01715.JPG

 

Wejście do chatki Baby Jagi, a dokładniej mój piękny hol, rozświetlony zachodzącym słońcem, przenikającym przez mleczne luksfery :)

DSC01717.JPG

 

Obiecujący widok na sypialnię:

DSC01718.JPG

 

I najbardziej reprezentacyjne miejsce w domu - salon z południowym tarasem:

DSC01729.JPG

Edytowane przez anirac
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Właśnie mnie tknęła świdrująca, niecierpliwa myśl, że poprzednie zdjęcia mogą zwiastować moją rychłą lub nawet istniejącą chorobę psychiczną, skoro dopatruję się przytulnych, pełnych romantycznej nutki, wnętrz. Toteż chcąc uspokoić wszystkich, że w najbliższym czasie nie wybieram się do Kobierzyna czy Tworek, zamieszczam plan moich włości:

 

Ponieważ zmuszona siłą wyższą musiałam szukać sąsiada (przy czym owa siła wyższa jest zupełnie prozaiczną sprawą braku szeleszczącej celulozy o nominałach z dwoma zerami co najmniej, w ilościach hurtowych) poniższy kontur przedstawia dwa mieszkania. Mnie najbardziej interesuje ten górny, długi jak wąż boa :)

http://images32.fotosik.pl/8/be8346c2fc771731med.gif

I mały przewodnik po planie: od lewej salon z kominkiem i wyjściem na taras, następnie niewielki gabinet (na obrazku zaaranżowany jako pokój nieposiadanego pacholęcia), po prawej od wejścia serce domu, czyli kuchnia wraz z jadalnym kątem (tutaj precyzuję - kąta jeść nie zamierzam, bo pewnie zbytnio kredowy, ale jeść w nim jak najbardziej) oraz strefa alkowy - łazienka, garderoba i sypialnia.

 

A teraz wytłumaczenie profetycznej myśli o aranżacji owej rudery na 4 piętrze:

 

Widok z przyszłego tarasu w zimowych szatkach:

http://images31.fotosik.pl/8/d5485be69f14b652med.gif

 

Oraz odsłona ogólnoroczna:

DSC06518.JPG

Edytowane przez anirac
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Weekend nie przyniósł drastycznych zmian w postaci nowych ścian czy dachu, ale stał sie milowym krokiem w tak zwanych interpersonaliach. Niedziela została przez nas uświęcona tradycyjną pielgrzymką na naszą świętą górę, czyli czwarte piętro kamienicy. Odprawiwszy modły nad kłódką, dostąpiliśmy przywileju przekroczenia progu naszego raju. No cóż raje bywaja różne – u Wyspiańskiego aniołki chadzały w podartych kieckach i z dziurami w trzewiczkach, przez co odebrano mistrzowi fuchę przy renowacji kościoła franciszkanów. U nas raj to ciemne i brudne poddasze, ale chyba nikt nam nie odbierze radości mieszkania właśnie tu ;) Na tym na razie zakończę niedzielną sakralizację i przystąpię do opisu kolejnych czynności.

Wyciągnęłam z kieszeni metrówkę i po raz setny zaczęłam obliczać ile szafek upchnę w kuchni i gdzie w takim razie zdecydować sie na słup podtrzymujący dach. W tym czasie moja druga nieformalna połowa ćwiczyła wymachy rąk, a na pytanie co robi – odparł, że otwiera drzwi. No niech sobie otwiera, ale dlaczego w tę stronę?? Tutaj nastąpiło spięcie co do kierunków: w prawo, w lewo i już po chwili we dwoje machaliśmy rękami, każde oczywiście w swoją stronę. Ponieważ już teraz nie musimy ustalać kierunkowskazów, zostawiliśmy problem drzwi otwarty, podobnie jak otwarte są same drzwi, a właściwie ich całkowity brak.

Piotr postanowił więc zrealizować inny pomysł. Nasz przyszły hol ma być wyposażony w luksfery, a na razie to miejsce zieje smolistą czernią, zarówno z racji braku światła, jak i brudnych cegieł. Pomysł na już: wydłubać jedną cegłę z muru i rozświetlić mrok promieniami zachodzącego słońca. Moje skrupuły co do rujnowania muru nie zostały wzięte pod uwagę, więc ja sama postanowiłam w imię innych skrupułów sprawdzić czy owa cegła nie spadnie komuś na głowę, gdzieś tam w dole. Wyszłam na dach by rozjerzeć się po okolicy i natrafiłam na przechodnia. Jakie te dziesiejsze dachy są ruchliwe! Spacerowicz okazał sie być sąsiadem z kamienicy obok, którego zaniepokoiły szmery zza węgła (no tak, ktoś mu rozbierał ścianę, aczkolwiek gwoli prawdy jego mieszkanie kończy się jakiś metr wcześniej). Uścisnęliśmy więc sobie dłonie, a że wiał trochę mocny wiatr, ja trzymałam sie komina, a on fire-muru i w tych okolicznościach dokonaliśmy zapoznania, a następnie przyjęłam zaproszenie do jego mieszkania, które okazało się być rzecz jasna zaadaptowanym strychem. Powiadomiłam Piotra o planowanej wizycie, a on oceniwszy stan swojego kolana, wysokość kamienicy i małe prawdopodobieństwo przeżycia upadku – postanowił zostać. Przeszliśmy więc dostojnie po dachach, przeskoczyliśmy fire-mur, następnie spuściłam się po załomie i zeskoczyłam na taras. Tam przywitałam się z resztą domowników, uspokajając, że nie zawsze tędy będę przychodzić z wizytą. Sąsiad okazał się przesympatycznym człowiekiem, właścicielem pięknego mieszkania, kota i kilku byłych żon. Co prawda bez wypicia bruderszaftu, ale za to po dachowych akrobacjach, zaczeliśmy sobie mówic po imieniu i przez następne pół godziny przeprowadzałam wywiad “co-gdzie-kiedy-jak”, bo on swoją gehennę budowlaną ma już za sobą, a ja uroki adaptacji – przed :) Po czym wyposażona w numer jego komórki i zapewnienia o wszelkiej chęci pomocy mentalnej, wycofałam się na taras i przy drugim podejściu wskoczyłam na gzyms, a następnie utartym już szlakiem wdrapałam sie na dach i ze zwinnością gazeli przeskoczyłam na swoją kamienicę, gdzie w otworze włazu czekal na mnie osobisty chłop, licząc być może po cichu, że stanie się moim spadkobiercą. Z tego wszystkiego zapomniałam o nieszczęsnym kierunku otwierania drzwi i w ramach wszelkiej ugody pojechaliśmy na piwo. A nie mówiłam: “jak dobrze mieć sąsiada...”? ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 weeks później...

Przecieram oczęta ze zdumienia, że to już zima, że upłynął kolejny miesiąc, że jak ciągle w budowlanym lesie. Śnieżna czapa przykryła mój strych, że nawet tchórzo-fredki przestały opętańczo gonić po dachu. Faktycznie – las jak się patrzy.

Udało się zakończyć strop i przystroić go we względnie stabilną podłogę. Przy czym za stwierdzeniem “udało się” kryje się tona nerwów, kilka metrów poprawek, cieknący dach i trzytygodniowy poślizg. Kolejne ustalenia z majstrem zakończyły się wyznaczeniem pewnego piątku jako końca robót. Piątek ów nastał, a jakże, ale jakoś równy strop nie dreptał tuż za nim. Późnowieczorna wizyta musiała sie jednak zakończyć przynajmniej naszym sukcesem, więc rozłożyliśmy dwie płyty OSB i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia. Dwa tygodnie później belki otulone wełną mineralną, z pieluchą z folii izolacyjnej zostały przyciśnięte pierwszą warstwą płyt. Tu się ugina, tam za dużo łączeń, obok nierówno, z tyłu szczelina. Sesja poprawkowa. Egzamin zaliczony. Uff.

Został dach. Na razie przecieka więc biegamy z wiaderkami i patrzymy gdzie zbierać deszczówkę, a majster mami nas obietnicami położenia w kilku miejscach pasków papy. Ponieważ przyzwyczajam się powoli do snutych przez wykonawców gawędziarskich opowieści, wkładam jego obietnice między bajki i rozkładam płachty folii na mojej nowiutkiej podłodze.

Szukamy cieśli. Zdolny, chętny, mieszkający w Polsce – pilnie poszukiwany. Ci co zdolni – są w Irlandii, ci co w Polsce – mało zdolni, ci co chętni – w życiu dachu nie robili, pozostała jeszcze jedna grupa, której wolę nie sprawdzać – pierońsko drodzy. Gwiazdki z nieba mi się zachciało, tyle, że właśnie na te gwiazdki nie chcę patrzeć. No więc spędzamy upojne popołudnia na wypadach pod miasto, pytamy autochtonów pod sklepami spożywczymi kto im dachy robił, dzwonimy do wszystkich znajomych, nawet tych nieznanych i żebramy o kontakt na cieśli. Efekty już opisane: dalej szukamy.

Jest jeszcze jedno drzewo w moim lesie – kredyt sie nazywa i z jednej strony boję się, że za mocno zapuści korzenie, a z drugiej strony się boję, że w ogóle nie wyrośnie – bo mam za sobą juz chyba piąty bank, który najpierw entuzjastycznie przekonywuje jaki to on elastyczny, preferencyjny, z poduszką, bez poduszki, a po złożeniu wszystkich dokumentów robi buźkę w ciup i uznaje, że analityk, mecenas, czy inna Baba Jaga nie puszcza. Bo to część współna, bo nie ma jeszcze księgi, bo dwóch inwestrów, bo to nietypowe.

No więc się błąkam po moim nietypowym zagajniku problemów i ciągle wierzę, że znajdę porządną ekipę, zrobię dach, dostanę kredyt i zamieszkam na swojej kurzej łapce.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Wigilia św. Andrzeja. Czy lać wosk? Przydałoby się, ale moja dziurka od klucza jest taka mała, że prędzej wyląduję w szpitalu z oparzeniami palców, niż z wróżbą wieszczącą końcowe pozwolenie budowlane, o woskowym cieśli nawet nie wspominając.

No to więc nie licząc na znaki niebieskie, postanowiłam się wybrać do urzędu, by sprawdzić jak moje pozwolenie galopuje do uprawomocnienia się. To co zastałam nie było nawet człapanym stępem, ale najważniejsze, że dostałam do wglądu kilka kilogramów makulatury, z których część wzywała do uzupełnienia nieistniejących braków, mnie samą skrupulatnie spisano, jako że poddałam inwigilacji pracę nad moim projektem, a ponadto obwieszczono, że mam zapomnieć o luksferach i kominach.

Życie z biegem lat coraz to bardziej mnie zdumiewa, niekoniecznie swoim pięknem i rozwojem. Raczej niedorozwojem innych żyć. Jeszcze rok temu luksfery pełniły rolę ściany, ale jak widać przez ten czas zdołały się rozwinąć do stadium okna. Niezbadane są drogi ewolucji. Kominy, które jako żywo grzecznie ustawiły się przy ścianie graniczącej z sąsiadem i jako takie zostały pogłaskane przez konstruktora, konserwatora i inny archi-nadzór, dziś są za blisko i trzeba przerabiać projekt. To nic, że za trzy dni zacznie się przebudowa całej instalacji kominowej w kamienicy i wszystko będzie przy owej ścianie, ale nie moje cztery kominy. Komin im w oko! Poradzimy sobie. I św. Mikołaj też się przeciśnie!

Przy okazji okazało się, że z planowanych 20 cm powierzchni, którą wspaniałomyślnie oddajemy na rzecz kamienicy by zostały zrobione nowe przewody wentylacyjne, nagle zrobiło się 60 cm. A tyle nasz czyn społeczny nie zakładał. Tutaj moja lewa i prawa podpora – czyli osobisty chłop, przeistoczył się w Rejtana i tylko zamiast szat, rozdarł się sam w ramach liberum veto. Wytoczył ciężkie armaty argumentów, nie godził się nigdzie na półśrodki, a na koniec wypalił niczym Gruba Berta pociskiem demograficznym: że te wyczystki, te trójniki, tą przestrzeń, oni chcą zabrać naszemu dziecku! To nic, że dziecko jeszcze o niczym nie wie, ba – ja nie wiem o żadnym dziecku (!), ale podziałało. Batalia o kominy wygrana, a właściwie o te 20 cm. Ocieram pot z czoła na samą myśl o tym, że gdybyśmy nie trafili przypadkowo na informację o spotkaniu wspólnoty i wykonawców kominów, to za trzy dni moje nieistniejące pacholę zamiast pokoju miałoby kotłownię.

Chyba więc jednak różni święci mają nas w opiece, a ja pomyślę o tym wosku. Tylko żeby nie wyszła jakaś zygota... :wink:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 month później...

Życzenia się spełniają, trzeba tylko mocno sobie życzyć. No więc w zeszłorocznego Sylwestra życzyliśmy sobie, że ten następny (2007/2008) będzie na naszym pięknym poddaszu. Rok się skłaniał ku końcowi, a urody strychu mogłam się dopatrzeć jedynie ja i ktoś z mocno skrzywionym poczuciem estetyki lub wybujałą wyobraźnią. Porażek nikt nie lubi, więc Sylwester tam być musi! Ograniczyliśmy grono gości do niezbędnego minimum – czyli mnie i Piotra – i parę minut przed północą pojawiliśmy się na strychu w towarzystwie butelki szampana, dwóch klieliszków, romatycznej świeczki oraz aparatu fotograficznego by udokumentować wydarzenie. Życzenie spełnione, za rok będziemy pracować nad jego jakością :).

Życzenie następne – znaleźć cieślę. O poszukiwaniach już było, czas więc na efekty. Kolejny telefon do sprawdzenia, człowiek polecony, góral, wiemy, że buduje, że nie ma czasu, ale zadzwonić trzeba. Dzwonimy. Przez kilka dni nie odbiera. Dzwonimy dalej. Nie ma czasu. Umawiamy sie za kilka dni. Dzwonimy znów. Przyjedzie do nas zobaczyć strych. Przestajemy dzwonić, skaczemy z radości. Przyjechał. Ogląda, sprawdza, uśmiecha się, pyta, gada, kręci głową. My również oglądamy, uśmiechamy się, pytamy i gadamy, tylko ja cały czas potakuję głową. Wreszcie decyzja – robota fajna i ją weźmie, przyjedzie z ekipą w czerwcu. Zaczynam kręcić głową. On, że się nie da wcześniej, bo od marca wchodzi z inną budową i do czerwca mu zejdzie. No to targujemy – przecież robota u nas fajna, duuuużo drewna, może by przesunąć tamtą budową, zacząć od naszej... Cieśla nie chce. Piotr odpuszcza targi, a ja przymierzam się do kolejnego ataku. Mieszam w tygielku szelmowski uśmiech i doprawiam “biedną” minką. Widzę, że to ciasto może się udać. Góral się uśmiecha i słabiej już kręci głową. No to głośno obwieszczam, że niech Piotr wyjdzie, a ja się z panami dogadam (jest ich dwóch). Cieśle sie śmieją, że oni nie tacy i nic z tego nie wyjdzie, ja się oburzona pytam – a o czym oni myślą, bo ja chcę tylko pogadać. Jeden drugiego zaczyna podpytywać o “tamtą” robotę. Nieśmiało zaczynają myśleć, czy nie da się przesunąć drugiej budowy. Pewnie, że się da. Dogadane – za miesiąc wchodzą do nas na strych :)

To teraz kolejne życzenie... :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Łaskawe bogi mają nas w swej opiece i pogoda zwariowała. W kalendarzu zima, za oknem wiosna, a przede mną świeżutkie i pachnące pozwolenie budowlane. Upragnione jak dziecko miłości, rodzone w bólach, po mocno przenoszonej ciąży, której bliżej było do terminów słonia niż człowieka. I teraz to moje papierkowe słoniątko kwili radośnie, że “habemus pozwolenie”, ale i podnosi trąbę i ryczy, że projekt nie uzwględnia dokładnych rzutów więźby.

Uzbrojeni w ołówki, linijki, kalkulatory i dziesiątki wydruków w różnej skali, tak różnej, że zaczęły nam nawet pasować łazienki w kuchni, kominy w salonie, a dach w podłodze, przystąpiliśmy do wyliczeń. Po kilku godzinach ściągnęliśmy pomoc i liczyliśmy dalej, po następnych kilku godzinach zawołaliśmy cieślę by liczył z nami, na wieczór zgodnie ustaliliśmy morderstwo naszego architekta. Dziś architekt jeszcze dycha, a nam oddech świszczy na samo wspomnienie wczorajszej niedzieli. Ale na 10 kubikach drewna stanęło, na przyzwoitych wysokościach poddasza też, balkony, lukarny i wszelkie inne panoramy też się udało uratować. Pieniędzy niestety nie da się uratować – topią się w przepastnych otchłaniach naszego projektu. To pewnie skutek uboczny każdej budowy.

Ponieważ do rozpoczęcia regularnej budowy pozostało jeszcze parę tygodni, a sam czas oczekiwania ciągnie się od jakiś dwóch lat, postanowiłam poprzestawiać ściany. W końcu ile można patrzeć ciągle na ten sam układ mieszkania! Łazienkę więc wpycham do garderoby, tę powiększam kosztem dawnej łazienki, a wielką szafę wciskam do sypialni, zaś na nowo wygospodarowanej powierzchni powstanie mały pokoik. Zaczynam myśleć rozwojowo i planuję dwójkę dzieci, albo jedno dziecko i własny gabinet, albo... sama nie wiem :) Ósmy projekt łazienki wygląda chyba najlepiej i na nim na razie poprzestanę. Mam nadzieję, że budowa się nie opóźni bo i reszta mieszkania może zostać zagrożona totalną demolką. Moja nieformalna połowa w milczeniu przygląda się wyburzaniu ścian na papierze i tylko co jakis czas pyta: tak to już zostanie? Strasznie naiwny ten męski gatunek ;) Ale co tam – po wyliczeniu krokwi, płatwi, murłat, słupów – mogę wszystko :) Tylko żeby mi pogoda dalej tak wariowała jak ja, czekając na luty i wiosnę w tym miesiącu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 weeks później...

Odliczam dni...dziesięć, dziewieć, osiem, siedem, sześć! Za tyle wchodzi moja ekipa, na którą czekam jak na deux ex machina i przypisuję nieziemskie możliwości – że wybuduja moje niebo! A ja już gwiazd sięgam, wyleguję się na pierzastych obłokach marzeń i drabinę do raju przystawiam. A tymczasem trochę o szczeblach, bo po nich trzeba się wdrapać do nieba.

Prawomocne pozwolenie budowlane – anielska muzyka dla moich uszu, pieczątka inspektora piękniejsza niż obraz impresjonisty, a nawet podobnie rozmyta ;) Już je mam i dziennik budowy też, chociaż ten tutaj jakoś mi bliższy sercu. Nawet udało się spotkać urzędnika w ludzkiej skórze. Oczywiście nie wszystkie “zwrotki” spłynęły do urzędu, a bez tego stempla nie będzie. A bez stempla nawet bank ze mną nie chce gadać, a rozpoczęciu robót nawet nie wspominam. No to znów dramatyczne ustalanie kto, gdzie i kiedy nie podpisał. Wszyscy podpisali, wszyscy odebrali, ale zwrotki nie ma! Paragraf 22? Brakuje od mojego przyszłego sąsiada, kórego już zapoznałam pewnego wietrznego dnia na dachu kamienicy. Dał nr telefonu. Tylko gdzie on jest? O matko! Wczoraj po trzech miesiącach postanowiłam zrobić porządki w kurtce, w koszu wylądowały wszystki stare bilety, karteczki, paragony. W koszu wylądowałam i ja, z obłędem w oczach szukam, szukam. Nie ma! Piotr wreszcie wpada na profetyczną myśl – moja torebka. Przecież powszechna stara prawda głosi, że w kobiecej torebce jest wszystko więc i wymiętolony skrawek papieru z nabazgranymi cyferkami też jest! Uff. Myję więc ręce z resztek kurczaka, który też był w tym koszu.

Sąsiad jest lekarzem więc łapię go pomiędzy dyżurami, a on na recepcie wypisuje mi potwierdzenie odbioru dezycji, pisze jak kura pazurem, że nie wnosi zastrzeżeń, mozolnie przepisuje cały nr akt, podpisuje. Biegnę z tym do urzędu. Jest akurat czwartek – magiczny dzień bez stron. Nie czuję się jak strona więc z człowieczym zacięciem pokonuję urzędnicze zasieki. Docieram do mojej pani inspektor, ona przyjmuje kwitek, czyta i oświadcza: nie ma wpisanego nr dezycji, nr akt to za mało. O w mordę jeża! Co teraz? Przyglądam się przeciwnikowi i oceniam własne szanse. Ryzykuję. Mówię, że za chwilkę wrócę. Wybiegam na korytarz, pożyczam czarny długopis, dopisuję na recepcie nr decyzji, wracam uśmiechnięta do pani. Pani odwzajemnie uśmiech i na moim pozwoleniu ląduje pieczątka – PRAWOMOCNE!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szczebelków ciąg dalszy.

Drewno na więźbę zamówione, co prawda nie tam gdzie planowalismy wstępnie, ale jak moje chłopie zobaczyło na przygodnym składzie dziewczę przyjmujące zamówienie, uznał jako ta wyrocznia, że nigdzie lepszej ceny nie będzie. Cóż mi pozostało więc – zgodzić się na warunki Pytii i pozwolić by uzgadniał resztę z właścicielką farbowanych włosów i kwadratowej szczęki. (A co! Raz zazdrosna baba może ze mnie wyjść). Na jego szczęście cena była na tyle przyzwoita, że na resztkę męskiej (nie)przyzwoitości machnęłam ręką.

Teraz ceny płyt OSB spędzają mi sen z oczu, a uzgodnienia z panami dźwigowymi dodają pikanterii wszelkim marom ;) Jak długo jedzie dźwig? Ile czasu potrzeba na wciągnięcie więźby? Jak długie ramię ma mieć wysięgnik? Ile ton ma wrzucić? Udaję, że wiem. Po czwartej rozmowie z dźwigowymi wiem, ale jak rozmawiać ;) Ustalam cenę, mamy termin. Mój chłop może się dalej wdzięczyć do panienki ze składu, ja dźwigowych biorę na siebie :)

Teraz powinien być kolejny szczebel, ale właśnie się złamał. Banki dalej nie zdecydowały sie na mój kredyt. Zbyt nietypowe to dla nich. Chcą umowy kupna strychu. Ja jej nie mam, bo muszę najpierw zrobić adaptację by wyodrębnić i zakupić od Wspólnoty. Tak jest w akcie. Akt aktem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Piotrowi udaje się załatwić zaświadczenie o samodzielności lokali niemieszkalnych, teraz trzeba załatwić możliwość kupna w tym stanie. Słowo “załatwić” – najbardziej czarodziejskie z czasowników, czasami tak mnie denerwuję, że chcę je wyrzucić na zbity pysk ze słownika. Ale zamiast tego odmieniam je przez wszystkie czasy i nieustannie ciągle coś ZAŁATWIAM! Piszę wnioski, ustalam kosztorysy, wymyślam kolejne pisma.

Drugim słowem, które najchętniej bym wyrzuciła ze słownika jest wspólnota, a dokładniej – mieszkaniowa. Nie będę liczyć kilogramów kremówek, litrów piwa i innych czułych słówek, które przekonały wspólnotę o sprzedaży strychu właśnie nam. Przez kolejne dwa lata wysłuchiwaliśmy jako to złoty interes zrobiliśmy kupując ten strych, a ile oni by zarobili sprzedając go teraz. Dziesiątki godzin wiszenia na telefonie i wysłuchiwanie ich problemów. Wszystko w imię dobra sprawy. Wczoraj wywiesiłam śliczna żółtą karteczkę z informacją o rozpoczęciu prac oraz prośbą usunięcia anten z dachu. Efekt? Telefony i awantury, jak my możemy tak postępować! Bo kartka zbyt sie rzuca w oczy (chodziło o to, żeby ten związek emerytów ją przeczytał), bo oni nie będą sami wchodzić na dach, bo dlaczego oni mają czytać to co my piszemy.

Cierpienie uszlachetnia, milczenie jest złotem, cierpliwość cnotą. Ale mam już powoli dosyć tych samych zalet, w które obrastam wraz z postępującą budową. Czekam jak na ołtarze mnie wyniosą i wtedy ten budowlany raj nie będzie mi już potrzebny, a szczebelki w drabinie same się ułożą w schody do nieba.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks później...

Czy luty nie jest najpiękniejszym z miesięcy? Mam wrażenie, że tylko miesiąc, w którym zdążę się wprowadzić, zdegraduje te zimowe tygodnie. Co z tego, że pogoda zmienna jak kobieta w ciąży, co z tego, że wspólnota mieszkaniowa przyczynia się moich wrzodów żołądka, co z tego, że konta bankowe zaczynają pokazywać dno i to niestety nie podwójne. Moja ekipa siedzi na dachu! A właściwie to już zdążyli się pozbyć sporej części dachu. Leci papa, lecą osmolone deski, wyłaniają się stare krokwie, wyłania się obłędny widok, wyłania się światełko w tunelu, że wybudujemy! Górale, żyjący w zgodzie ze swoją filozofią życiową, chwycili za ciupaski i porubali stary dach. Bystra woda może popaść w kompleksy na punkcie szybkości. Ja nie chcąc pozostać w tyle, też rozwijam szybkość, ale na krakowskich ulicach. Tu brakuje płyt, teraz trzeba folię dowieźć, zabrakło paliwa, co z dźwigiem, gdzie siusiu? Kolekcjonuję mandaty za złe parkowanie i pędzę dalej mając za pierwowzór Strusia Pędziwiatra. Co któryś tam zakręt wpadam do biura, staram się upchnąć kilka spraw, obsłużyć klientów, odebrać następny telefon, że potrzebny kontener i wypaść w jego poszukiwaniu.

Piotr, idąc śladami kreskówek, przeobraził się w Boba Budowniczego i całe dnie spędza na strychu, albo na tym co z niego zostało. Dokładając do tego jego zeszłotygodniowe postanowienie o odchudzaniu, jest na jak najlepszej drodze do odkrycia diety-cud. Ja w cuda mocno wierzę i w raje na ziemi, więc poniżej jego namiastka :)

 

ażurowy dach:

http://images24.fotosik.pl/163/df2096c2c16fb072med.gif

 

ekipa człekokształtna - wszystkie kończyny mają chwytne :)

http://images23.fotosik.pl/161/fe98cc6efd2500famed.gif

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W wieku mocno dorosłym zrozumiałam chłopięcą fascynację koparkami. Mnie fascynują dźwigi. Jej!!! Taki duży, pomarańczowy, może wszystko! Jak na skrzydłach lecą nowe krokwie na dach, jak wodospad spadają stare deski. Tylko wywóz śmieci okazał się trudniejszy niż planowaliśmy. Papę każą utylizować, część „śmieci” nie chcą odebrać, sąsiedni mieszkańcy służalczo chcą się przypodobać straży miejskiej i organizują nam wizyty służb mundurowych o twarzach nie skażonych inteligencją. Zaciskamy zęby, przetrzymamy. Tylko górale co chwilę pytają dlaczego domu na wsi nie budujemy, tylko tu się tak męczymy. Zaczynam ich rozumieć, ale i na dom przyjdzie czas. Tymczasem wieniec trzeba lać. Nieprzewidziana atrakcja dzisiejszego popołudnia. Cegły się kruszą, gzyms się usuwa, ścianka staje się niepewna. Pewnie na tym polega strefa zabytkowa – lepiej nic nie robić, bo jakiekolwiek działanie powoduje kompletną demolkę. Stan dotychczasowy trzymał się z przyzwyczajenia. My przyzwyczajamy się do kolejnych problemów. Drut zbrojeniowy chwilowo niedostępny, piasek mokry więc jego waga mocno zawyżona w stosunku do ceny, mi samochód zaczyna niedomagać. Ale musi poczekać z chorobami geriatrycznymi na bardziej sprzyjające okoliczności. Wtedy razem zafundujemy sobie wellness&spa, no chyba, że wysłużona fiesta poprosi o szrot.

 

I fruuuunie stara więźba:

DSC07103.JPG

 

Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne...zostawmy na potem ;)

DSC07109.JPG

Edytowane przez anirac
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziś o moralności Pawlakowo-Kargulowej. Im samoloty latały po niebie, a moim sąsiadom ktoś buduje mieszkanie obok. No bo jak tam może być? To może niech straż miejska sprawdzi czy jest prawo do zajęcia pasa drogowego? Hmm, straż miejska zbolałym głosem informuje, że musieli przyjechać bo było zgłoszenie i zgłasza swojej jednostce, że wszystko w porządku, a nam, że musi nas pouczyć tak na wszelki wypadek, a poza tym to nas rozumie, bo też budują dom. No to jak nie straż, to może protest, że nasi górale weszli na sąsiedni dach? Fakt – weszli, ale dlatego, że trzeba było folię zaciągnąć bo aura nam się zbuntowala i deszczem straszy, a poza tym innej własnej przyjemności w tym nie mieli. Za to widoczną przyjemność mają sąsiedzi by czuć się ważnymi i w ramach konstytucji protestować, a nas pouczać. Duch pedagogiczny w narodzie nie ginie.

Natomiast ja o mało co bym nie zginęła, a raczej nie zeszła na zawał w obliczu kolejnych rewelacji. Pamiętny dzień z przeliczaniem więźby, ustalaniem długości krokwi, konsultacji z cieślami, rozmów z architektem i ślęczenie nad projektem w skali, na tyle skutecznie utkwił mi w głowie, że o północy jestem w stanie recytować poszczególne wymiary belek. Drewno zamówione, przezornie przewymiarowane, spokojnie już leżakuje na strychu, czekając na wykazanie się w roli szkieletu dachu. Cieśle przymierzają się do pomiarów z natury i spokojnie liczą pod nosem: 7.75. Co??? Blady strach spadł na nas, lica przybrały trupi kolor, włos wykazał elektryczne właściwości. Przecież zamówiliśmy krokwie na 7.50... Poleciały panny lekkich obyczajów i inne epitety soczyście określające sytuację. Lecimy do krokwi i mierzymy...

Niech będzie pochwalony tartak w Gaju i szczęść na wieki wieków jego właścicielowi. Przywiózł nam krokwie na 8 metrów. Nie wiem, czy ciąć mu sie nie chciało, czy zapomniał, że mówiliśmy że drewno ma już dodane po co najmniej 30 cm, czy też tknięty palcem bożym – uciął dłuższe.

Tylko ja tknięta przypływem szaleństwa chciałam mordować architekta, ale w obawie, że jeszcze sądy uznają mnie za poczytalną i zamiast widoku na Wawel, będę mieć widok na spacerniak, odpuściłam. Ale wiem, że górale już ostrzą sobie ciupagi, bo sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie :evil:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaczął sie kolejny tydzień. Ptaszęta radośnie drą ryje, że idzie wiosna, ja z podobną radością lecę na strych i zadzieram swój ryj tak wysoko, jak wysoko buduje się mój raj. A tu już nowe krokwie położone, całe z zieleniałe po liftingu z impregnatów. A tu folia inteligenta, co to wie którędy parę przepuszczać, a deszczowi powiedzieć precz, dumnie łopocze na wietrze, reklamując Tyvek Supro. A tu namiastka tarasu się tworzy i pierwsza belka co zaległa w poprzek, jak Rubikon tworzy granicę z salonem. Rośnie moje niebo jak na drożdżach. Ciasto strychowe urabiają kucharze spod Nowego Targu, my z Piotrem zwykle takie dodajemy bakalie, że nasz majster widzi tylko zakalec. Ale po kilku godzinach znów drożdżowiec rośnie w górę, a ja oblizuję się ze smakiem :)

Czas więc dodać słów kilka o ekipie.

Główny cieśla – Krzysiek, porywczy góral, który co chwilę rzuca projektem, kłóci się pół godziny, że się nie da, po czym wymyśla jak zrobić to co my chcemy (projekt zwykle milczy w tej sprawie bo architekt zadbał o to by zbyt wielu szczegółów nie ujawniał, więc świetnie się nadaje do służb specjalnych – jest wyjątkowo ... dyskretny), po czym przepija swoje rozważania Alugastinem na wrzody żołądka. Mietek – złota rączka, dusza-człowiek, dla którego jak deszcz pada to przeciąga się i woła – ale pikna pogoda. Ćwiczy cyrkowe akrobacje na gzymsie i wszelkie animozje sąsiedzkie rozładowuje góralską filozofią życiową. W przeciwieństwie do Józka, który najchętniej by wytukł połowę mieszkańców ulicy. Z tym że za zbójnickimi umiejętnościami idzie sprawne machanie piłą, belkami i innym orężem budowlanym. Adrian – młody, ambitny – fachowiec od wysokości, wykorzystuje długie nogi by chodzić po rozstawionych krokwiach, mając opanowany szpagat. Piotrek i Toto (Toto się jąka, więc za nim coś powie: to..., to..., to jest to już zrobione) mają za zadanie wykonywać wszelkie polecenia i nie posiadają funkcji zmęczenia, nawet po wniesieniu pół tony cementu po stu schodach.

My ich rozróżniamy po imionach, oni wołają na siebie per szwagier, przy czym za każdym razem na to wezwanie pokazuje się ktoś inny, rzecz jasna ten właściwy :)

 

I porcja zdjęć:

 

O szczytach treściwie:

DSC07120.JPG

 

Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, wniesiem folię, będziem wszędzie :)

DSC07121.JPG

 

A ja zrobię z tym wszystkim porządek, vel odlecę na Łysą Górę ;)

DSC07125.JPG

Edytowane przez anirac
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To dziś zamiast opowiastki będzie telenowela. Bo to ona jest najważniejsza – Esmeralda czy inna Moda na sukces, staje na przeszkodzie mojemu szczęściu. A wszystko to rozgrywa się przecież tuż przy Catedral de Cracovia, w hacjendzie Wspólnoty. Ale po kolei, bo w zawiłościach meandrów tasiemca łatwo się można pogubić.

Realizacja mojego pierwszego marzenia: kubek gorącej herbaty, moja skromna osoba i do towarzystwa Wieża Zegarowa widziana z okna salonu, staje się poważnie zagrożona. Realne cały czas są tylko te dwa pierwsze punkty, a przez ten trzeci Wspólnota chce mnie zmusić do popełnienia przestępstwa. Poważnego, żeby nie było wątpliwości. Spirytus movens wszystkiego ma postać anteny telewizyjnej, umieszczonej nie dosyć, że na naszym dachu, to jeszcze na osypującym się kominie. Och, wyrwało mi się nieoparzenie “nasz dach”. Jest on nasz jeśli chodzi o remont, usterki, naprawy. W pozostałych przypadkach należy do Wspólnoty. Wracając do głównego wątku, mamy problemy natury technicznej: jak położyć nowy dach nie zdejmując z niego anteny? Przesunięcie jej w rewir chwilowo nieprzeszkadzający poskutkowało wezwaniem administracji i zażaleniem, że emerytki w kamienicy nie mogą oglądać seriali.

Posunięcie kolejne – naczelny elektryk Wspólnoty zarządza przymocowanie anteny na kominie, który grozi zawaleniem (bo ponoć w tym miejscu Isaura najkorzystniej wygląda). To nic, że połowę anteny mamy w przyszłym pokoju (zaoszczędzimy w czasie deszczu na wodzie, podstawiając pod wylot miskę), to nic, że właśnie w tym miejscu miała być zdejmowana kolejna połać dachu, to nic, że ów komin chwieje się przy podmuchach wiatru. Zdesperowana (bo ta cecha jest chyba wskazana u latynoskich heroin) lecę do zarządu kamienicy, załamuję ręce (kolejny gest wpisujący się dramatycznie w całą sytuację) i w efekcie przyciągam administratorkę na sam szczyt naszego problemu, czyli strych. Kobieta wykazuje się zdrowym rozsądkiem i obiecuje podjąć temat. Streszczenie zaprzepaszczonych odcinków Milagros nie wchodzi chyba w grę, celem jest raczej przesunięcie tej nieszczęsnej anteny i naprawa komina.

Wzeszło słońce nad miastem, dzień lekko deszczowymi łzami orzeźwia zmęczone twarze inwestorów podążających w stronę tej catedral de coś-tam. Cóż mamy na miejscu? Konsylium połowy kamienicy, zarządcę Wspólnoty i przedstawiciela gminy. Na wniosek owego członka zarządu i wspólnoty jednocześnie, postanowiono udokumentować, że bezprawnie podnieśliśmy kalenicę o 30 cm! Oczywiście, że podnieśliśmy, nie było innej opcji! Raz, że wysokość pomieszczeń, dwa – jak położyć nowy dach, nie rozbierając do końca starego, trzy – nie wychodzimy poza fire-mur!! No, ale w projekcie jest zapis – wysokość kalenicy nie ulega zmianie, a my tu prawo łamiemy.

Poinfrmuję tylko, że inny zapis nie mógł być umieszczony bo w obrębie tzw. historycznego miasta Krakowa, zastane budynki nie mogą być podnoszone. Nie dotyczy to: hoteli, miejscowych bossów i tych co stać na zapłacenie kary. Bo podnoszenie jest nagminne, ale o co najmniej jedno piętro. 30 cm to wymiar, który nawet architekci traktują jako “przemurowanie ostatniej warstwy cegieł”, a u co niektórych panów nawet w spodniach się mieści.

No to mamy kolejny odcinek naszej telenoweli. Zmagania z nadzorem i donosy wspólnoty, którzy w ten sposób postanowili zrekompensować sobie nie obejrzany odcinek M jak miłość.

O Santa María y Jesus, mammamija, a tak naprawdę de puta madre!!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kilka dni uczciwej pracy za nami, kilka tysięcy złotych również wydane, kilka wiader pełni rolę tymczasowych rynien i kilka siwych włosów z pewnością też zagościło na mojej głowie. A wszystko to przez Emmę, która w postaci huraganu, mocno postraszyła niejednego, Bogu winnego, inwestora. Nas też, ale na szczęście tylko na strachu się skończyło. Folia okazała się mocniejsza niż blacha na sąsiednim dachu, który malowniczo został pozbawiony gzymsu.

Ogólnie podwyższony poziom adrenaliny towarzyszy nam cały czas, a kiedy ciśnienie spada to urzędy troszczą się o powrót wskaźników poddenerwowania. Ale chyba zaczynają wychodzić z wprawy bo coraz częściej ich pomysły skutkują naszym dobrym humorem. Ostatnia wizyta służb specjalnych miała postać dwóch otyłych pań z Sanepidu. Nie zamierzały one bynajmniej sprawdzać czystości toalety, czy badać higienę posiłków ekipy. Zostały przywiedzione własnym nosem, bo dostały zgłoszenie, że coś nieładnie pachnie. Wspinaczka na nasze IV piętro być może poskutkuje u nich stanem przedzawałowym. Następnie zestresowaliśmy panie informacją, że jeśli nie mają kasków to cała ich wyprawa tutaj jest daremna, potem panie zdziwione, że nic nie śmierdzi, uznały, że zielony kolor krokwi jest podejrzany. Kiedy się dowiedziały, że to zwyczajowy kolor impregnatu z wszelkimi atestami, ucieszone, że znalazły trop odpisały sobie skład FOBOS-u, a następnie ewakuowały sie na dół.

Ciekawe kto następny nas odwiedzi? :)

 

Pora na kolejną porcję zdjęć.

 

Jaskółka jak widać nabiera rumieńców:

DSC07170.JPG

 

Górale w pełnej krasie i pod obstrzałem fotografów. Z jednej strony nasza dokumentacja, z drugiej - flesze z Wieży Zygmuntowskiej (to turyści, którzy z poziomu Dzwonu Zygmunta fotografują panoramę miasta i akurat moją ekipę :) )

DSC07164.JPG

 

Kolejna porcja dachu w stanie żałosnym i kwalifikująca się do natychmiastowej rozbiórki. Na horyzoncie Kopiec Kościuszki:

DSC07187.JPG

 

A tutaj kość niezgody między nami a Wspólnotą - antena na przecudnej urody kominie:

DSC07171.JPG

Edytowane przez anirac
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W moim kociołku budowlanym naprzemiennie się mieszają: łyżka dziegdziu z łyżką miodu. Udało się Emmę przetrzymać, huragan przegonić na cztery wiatry, podkasać foliowe majtasy i ubrać krokwie w płyty. Tyle słodkości. I żeby mnie nie zemdliło to musiała przydreptać zima, śnieżek sobie przypomniał o Krakowie, więc żółć lekko nadwyrężyła smak mojego przekładańca. A tu trzeba północną połać dachu rozebrać, a tu nowy wieniec trzeba zazbroić i polukrować cementem. Wiatr i deszcz przybrały postać ekonoma i nadają tempo ekipie. Więc piekę kolejne ciasto i niosę w darze przekupnym moim cieślom bo podwyższyć poziom cukru i podnieść ogólne morale. Tymczasem moje morale topnieją pod wpływem kolejnych rozmów z przyszłymi sąsiadami. Wczoraj nasz planowany balkon był w pełni akceptowany, dziś jest szantażowany przez piłę elektryczną i niszczycielskie zapędy sąsiada z piętra niżej, który wycofał sie z poprzednich uzgodnień. Adaptacja oficyny nagle stała się niewykonalna, ponieważ nasz dyskretny projekt architektoniczny postanowił nie zdradzić żadnych szczegółów podparcia belek stropowych, a nawet ich przekrojów, a to z kolei wymaga nieprzewidzianych wydatków na konstruktora. By jednak nie poddać się depresji, rozświetlam przyszłość zamówieniem okien dachowych. Mam ich pięć, w lepszej cenie niż planowana, więc widzę światełko w tunelu, ba – nawet słońce wyszło i zima podkuliła ogon. Przetrzymamy. Byle do wiosny...
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...