Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Pamiętnik znaleziony w Moskwie


retrofood

Recommended Posts

PAMIĘTNIK ZNALEZIONY W MOSKWIE.

retrofood Š Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Motto:

Przedwczoraj piłem z Ruskimi. Omal nie umarłem.

Wczoraj leczyliśmy kaca. Lepiej żebym umarł przedwczoraj.

 

Zamiast wstępu.

 

Ten pamiętnik został znaleziony przeze mnie w Moskwie. Nie jest to więc część mojej autobiografii. Przeciwnie - wszelkie podobieństwa do mnie i osób mi znanych mogą być wyłącznie przypadkowe. To zastrzeżenie jest konieczne, gdyż treść pamiętnika jest pisana w pierwszej osobie, dlatego z góry odpowiadam na wszelkie sugestie co do mojej osoby. Jestem autorem opracowania, a nie głównym bohaterem!

Znaczna część jego zawartości mogłaby być czytana wyłącznie po godz. 23.00, dlatego do publikacji wybrałem tylko mniej drastyczne fragmenty. Myślę, że będzie mi to wybaczone, bo jak to w pamiętnikach bywa i tak ma on mnóstwo nieciągłości, na przemian istnieją w nim znaczne luki czasowe i na odwrót: pewne zdarzenia są opisane z zadziwiającą precyzją.

Nie wiem, czy opisywane wydarzenia są prawdziwe, czy są wytworem czyjejś wyobraźni. Najpewniej jednak jest to mieszanka, a ile procent rzeczywistości zawiera – pozostawiam to ocenie czytających.

Zresztą, na wszelki wypadek, gdyby opisywane przypadki rzeczywiście miały miejsce, wszystkie występujące w nim imiona zostały zmienione.

A więc... do dzieła!

 

Rozdział 1. POCZĄTEK

 

Białe chmury jak ogromne góry lodowe kłębiły się w dole, za ciut zamarzniętym oknem samolotu. Siedziałem w fotelu od strony przejścia, ale patrzyłem uparcie w okno, napawając się przepysznymi widokami. Były wspaniałe. Słonko świeciło z góry, a w dole odbywał się fantastyczny spektakl rodem z dalekiej północy. Nic, tylko ogromne pola lodowe, pełne wielkich wyniosłości, chmury jak potężne zwały śniegu ścierające się ze sobą, nagłe szczeliny i wyrwy w tym białym ogromie bezkresnej zimowej pustyni..., nic, tylko Arktyka w pełnej krasie, w pełnej urodzie swojej, spojona kąsającym oddechem mrozu... Cóż, wyobraźnia pracowała. Nagle w mojej pamięci pojawiły się obrazy z przeczytanych książek... „Biały kieł”, „Włóczęgi Północy”, „Szara wilczyca”... Tak właśnie kiedyś wyobrażałem sobie legendarne barren – śniegową pustynię...

Jednak wystarczyła chwila, kiedy mój wzrok ześliznął się z „zaokiennych” obrazów na twarz siedzącego w fotelu przy oknie Arka i czar prysnął. Artur wyraźnie czuł się coraz gorzej. A godzinę temu był jeszcze taki wesoły!

Godzinę temu, to w toalecie na lotnisku wypijaliśmy właśnie z Arturem ostatnią półlitrówkę polskiej wódki. Żubrówkę z sokiem jabłkowym. Poszła jak woda.

Spotkaliśmy się na Okęciu. Grupa straceńców, którzy postanowili zarabiać pieniądze w Rosji. Szaleńcy!!! Było nas dziewięciu. Dziewięciu facetów z różnych miast Polski, obieżyświatów i zupełnych nowicjuszy, młodych i starszawych – pełen przekrój męskiej części narodu. Cała ta podróż to zupełna improwizacja i kompletne szaleństwo.

Wszystko odbywało się na telefon. Po telefonie nieznajomego człowieka przesłałem swój paszport na podany adres..., potem poczekałem troszkę i... dostałem informację, że tego i tego dnia mam się stawić na Okęciu gotowy do wyjazdu do pracy. Jako gastarbeiter. Do pracy w Rosji.

Nie minął jeszcze rok, kiedy runął „niezwyciężony” Związek Sowiecki. Imperium zła – jak je określał prezydent Reagan. U nas już parę lat zachłystywaliśmy się wolnością, a tam... cóż nas czeka?

Jest przecież niemal połowa września 1992 roku. W Polsce miałem pracę spokojną, może nie najlepiej płatną, ale pewną. Mój stołek w firmie był niezagrożony. Bezpośredni szef – niemal kumpel. Nasz wspólny przełożony – przekonany o naszej wyjątkowości, o tym, że z naszej „działki” zdejmujemy mu wszelkie troski z głowy, a nasza obecność w pracy gwarantuje prawidłowe funkcjonowanie zakładu i umiejętność rozwiązywania wszelkich niespodzianek, które mogą się przecież zawsze zdarzyć. No nic, tylko siedzieć spokojnie i zbierać owoce tego przekonania. W końcu parę lat się na taką opinię pracowało.

Ale było nudno. No tak nudno, że kiedy skontaktował się ze mną były kolega z pracy, który parę lat temu wyjechał na zachód, i zaproponował mi wyjazd do Rosji, to oniemiałem tylko przez chwilę. I kiedy powiedział ile można zarabiać to usiadłem. A potem... z każdym dniem byłem coraz bardziej zdecydowany. Tylko co z dotychczasową pracą? Przeprowadziłem męską rozmowę z szefem. Powiedziałem otwarcie o wszystkim. No i wyraził zgodę. Na 4 miesiące. Dobre i to. Potem się zobaczy.

Z żoną takich problemów nie było. Od dawna nasze układy były bardzo dyplomatyczne. Mój wyjazd chyba był jej bardzo na rękę, a jeszcze świadomość tego, że będę przesyłał kasę... pewnie od razu przeważyła. Była zdecydowanie „za”.

 

Artur wyraźnie tracił humor. Była już druga godzina lotu. Poprosiłem stewardessę o dwie „krwawe Mary”. Wypiliśmy i na chwilę pomogło. Ja się czułem fantastycznie, jednak po parunastu minutach pogoda zaczęła się psuć. A wylatywaliśmy z Warszawy przy pięknym słońcu i temperaturze ponad 20 stopni! Teraz pod nami chmury wyraźnie ciemniały. I po chwili nie było już tego „pod nami”. Czy to samolot zniżył lot, czy chmury się podniosły? Ogarniał nas coraz większy mrok. Dotychczasowy spokojny lot samolotu zaczął się łamać. Wpadaliśmy co raz w jakieś dziury, czy kominy, które objawiały się „rzucaniem” maszyny w górę, w dół i na boki. Końce skrzydeł, które starałem się obserwować, wpadały w jakieś wibracje. Wszystko trzęsło się, a silniki grały coraz to na innych obrotach. Stewardessy uspokajały pasażerów, że to normalna burza i nic niezwykłego się nie dzieje.

Poprosiłem o kolejnego drinka. Serwowały z ochotą. Przyniosły dwa, ale Artur już nie chciał. Wypiłem więc obydwa. Samopoczucie mi się wyraźnie poprawiło, a Artur pobiegł do toalety. Był zielony. A mnie było coraz weselej.

Burze mają to do siebie, że się kiedyś kończą. I ta zakończyła się dla nas, kiedy samolot zaczął zniżać swój lot nad Moskwą. Widocznie cala jej groza wyładowywała się gdzieś na wysokościach.. W dole było całkiem spokojnie, było już ciemno, a wszystko oplatała lekka mgła. A samolot jakby odzyskał swoją dostojność, leciał równiutko i spokojnie. I kiedy nieoczekiwanie dla nas wszystkich wylądował na pasie lotniska Szeremietiewo, byliśmy zaskoczeni, że to już się skończyło.

Byliśmy w Rosji.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

Dawaj Stachu, dawaj co było (w tym pamietniku) dalej. :D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z samolotu wychodziliśmy rękawem, więc o świecie zewnętrznym nie mieliśmy pojęcia. Artur wlókł się obok mnie z miną męczennika. Nic go nie interesowało, cicho tylko mruczał „ja chcę do domu”. Kurcze, młody chłopak, zorientowałem się, że ma dopiero 23 lata, a taki nieodporny. Ciekawe jak sobie poradzi w pracy. Obok nas szła reszta naszej grupy. Zdążyliśmy w Warszawie chwilę na siebie popatrzeć, więc jakoś trzymaliśmy się razem.

Po paru minutach wędrówki tunelem nieoczekiwanie znaleźliśmy się na sali odpraw. Nic interesującego tu nie było, oprócz ogromnego tłumu podróżnych. Tłok do odprawy był niesamowity. A jeszcze należało odnaleźć swoje bagaże... Ale jakoś się udało. Pozbieraliśmy manele i stanęliśmy w kolejce. Nasze bagaże zbytnio celników nie zainteresowały, dostaliśmy za to do wypełnienia deklarację celną. Marian – nasz szef i przywódca, to znaczy człowiek, do którego wysłałem paszport i który nas zebrał na Okęciu – od razu nas uprzedził, że ta kartka, to dokument ważniejszy nawet od paszportu. Bo w wypadku utraty paszportu można jakoś załatwić w naszej Ambasadzie paszport blankietowy, a w wypadku utraty tej deklaracji to można poczekać na wypuszczenie z Rosji nawet paręnaście dni. I można mieć wielkie problemy. Kurcze, dobrze to nie wróżyło. Ale wypełniliśmy co trzeba, Marian tu w Moskwie już był, znał procedury, więc pod jego dyktando zapełniliśmy rubryki, celnik podstemplował i było OK. Za to kontrola paszportów to był cały rytuał. Trzeba było pokazywać twarz z różnych stron, ustawiać się pod różnymi kątami... a oczy pogranicznika biegały jak szalone na twarz... na foto w paszporcie... na twarz... na foto... Od czasu do czasu szybko kartkował jakieś zeszyty... wreszcie wbijał w paszporcie stempel i można było przechodzić.

Uuuffff.... można było odetchnąć. Tylko jak tu oddychać, kiedy znaleźliśmy się w pustawej hali, a tu normalna jesienna pogoda; chłodno, czuć wilgoć, a za wreszcie ujrzanymi oknami okazuje się, że pada deszcz. Brrrr... przecież wylatywaliśmy kilka godzin temu ze słonecznej i ciepłej Warszawy! A do tego zbawcze działanie płynów przyjętych na pokładzie samolotu - wyraźnie się kończyło, co tylko potęgowało efekt zmęczenia i chłodu. A szukać teraz coś w bagażach nie było sensu. Nie byłem doświadczonym podróżnikiem, nie umiałem jeszcze pakować rzeczy, więc gdybym teraz otworzył walizkę, to na pewno wysypałoby się wszystko to co tu niepotrzebne, a potrzebne okazałoby się na samym spodzie.

Kiedy Marian zebrał naszą gromadkę w kąciku hali przylotów, było już dobrze po 21.00 wg czasu moskiewskiego. Czekał tam na nas kierowca busa, którego przysłali z budowy. Ale po chwili jego rozmowy z Marianem zorientowałem się, że wieści nie są najlepsze. Wyglądało na to, że hotel, na który liczyło szefostwo (jakie szefostwo – jeszcze nie wiedziałem) odmówił przyjęcia tak licznej grupy nowych (?) budowlańców, bo mają dość problemów z dotychczasowymi. Jacy „dotychczasowi” – nie bardzo pojmowałem, tym bardziej, że Marian starał się dyskutować z kierowcą lekko na uboczu i nie wszystko udawało się zrozumieć. Ale obaj mieli miny wyraźnie zatroskane, więc zacząłem wierzyć, że ta budowa to faktycznie jest realna.

Bo dotychczas to wszystko wyglądało jak we śnie: telefon... moja zgoda... wyślij paszport (bo trzeba załatwić wizę)... telefon... przyjeżdżaj na Okęcie (biletu nie miałem, dostałem na miejscu)... lecimy... a przecież po każdej z tych czynności, a przed wyjazdem do Warszawy, moje życie szło dawno utartym torem, nic się nie zmieniało, więc cóż dziwnego, ze teraz czułem się trochę jak w bajce „z tysiąca i jednej nocy”. Byłem jednak zbyt zmęczony i skacowany, by wtedy dokładnie przyglądać się sytuacji.

Było zimno. Trzeba się w końcu ratować. Wreszcie otwarłem swoje bagaże i... rozpacz! Butelka spirytusu, którą wziąłem ze sobą na czarną godzinę była stłuczona!!! Nie zwróciłem wcześniej uwagi, że dół torby jest wilgotny. Zacząłem wyciągać rzeczy. Ta cholerna butelka była owinięta w papier, więc pękła tak, że nie poczyniła większych szkód wewnątrz torby, ale zawartości nie było!!! Niecenzuralne słowa same wyrwały się z moich ust. Kląłem głośno i treściwie. Marian zainteresował się tym, zapytał co się stało. Odpowiedziałem. Zaczął się okropnie śmiać. Byłem zdezorientowany. Po chwili wyjaśnił mi, że śmieje się z porównania, które przyszło mu do głowy. Nadal nie rozumiałem. Jak już mu trochę przeszło, to wyjaśnił, że z tym porównaniem to chodzi o wożenie drzewa do lasu, albo wlewanie wody do studni. Dalej nie kapowaliśmy o co chodzi, bo obok mnie zebrała się cała grupa i razem przeżywaliśmy taką stratę. Wreszcie Marian powiedział nam, że w Moskwie w każdy kiosku na ulicy można kupić polski spirytus za 20% tej ceny co w Polsce! Zdumienie nasze nie miało granic. Nie bardzo w to chcieliśmy uwierzyć. Ale na roztrząsanie wiadomości nie było czasu. Kazano nam wychodzić, ładować się do busa i pojechaliśmy. Po jakimś czasie przyjechaliśmy do hotelu. To było obok stacji metra Oktiabrskaja. Później się okazało, że to blisko budowy, więc szefostwo dlatego naciskało na tą lokalizację. Niestety, chociaż spędziliśmy w hallu z bagażami ponad dwie godziny (w tym czasie szefostwo cały czas negocjowało z dyrekcją hotelu nasz pobyt) nie udało się nas tam zakwaterować. Ale to czekanie miało też swoje zalety! Mogliśmy wyjść przed hotel i cóż się okazało? Wokół takiego miejsca jak hotel, było kilkadziesiąt otwartych kiosków! Wszystkie czynne całą dobę. Oferowały najbardziej niezbędne do życia artykuły, czyli wódka, papierosy, napoje, guma do żucia (prezerwatywy też), piwo, słodycze, ciastka, soki... Żyć nie umierać! W międzyczasie zorientowaliśmy się jaki jest kurs dolara. Nie było źle, chociaż towary importowane – a takie przeważały w ofercie, nie były dużo tańsze niż u nas. Wyjątek stanowiła wódka i towary miejscowe. Ale ich było maleńko. Rosja ciągle trwała w kryzysie. Pooglądałem to wszystko jak i inni, jednak nic nie kupiłem, bo chociaż za zielone sprzedawano z ochotą, to nie miałem drobnych, a wydawania reszty nie chciałem ryzykować.

W końcu dostaliśmy informację, że z tego hotelu nici. Kazano nam się zapakować do busa i znowu pojechaliśmy gdzieś w dal. Wreszcie dojechaliśmy do celu. Przyjął nas hotel klubu „Lokomotiw” Moskwa. Szczęśliwi dopadliśmy wyrek... chociaż nie, nie tak prędko. Okazało się, że tylko mnie te drgania samolotu(?) doprowadziły do straty spirytusu. Inni zachowali zapasy. A skoro Marian twierdził, że tu jest taniej niż u nas, to po co je trzymać? Zebraliśmy się razem w jednym pokoju i... zlikwidowaliśmy wszystkie zapasy jakie kto z grupy miał. Do tego doszło ciut, ciut już tutejszych zakupów. Tak wreszcie cała grupa zawarła normalną znajomość.

 

PWPnRW :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Staszku, jak jutro bedziesz tak zwlekał z dalszymi stronami pamiętnika, to zamorduję Cię na odległość. :wink: :D
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przebudzenie nie było zbyt różowe. Wprawdzie coś tam, ktoś tam wczoraj przed snem mówił o tym, że śniadanie mamy w cenie noclegu, ale po spojrzeniu na zegarek okazało się, że było zdecydowanie zbyt późno aby jakiegoś jedzenia szukać. Poza tym większym problemem była „dziwna” suchość w ustach i niemiły ból głowy. Więc śniadaniem nie zaprzątałem sobie dalej myśli, tylko spróbowałem zrozumieć gdzie jestem i co tu robię. Pamięć powoli wracała. Jeszcze raz sprawdziłem zegarek. Przypomniałem sobie, że wczoraj na Szeremietiewo zdążyliśmy zapoznać się z czasem w Rosji i przestawialiśmy wskazówki zegarków. Na nowy czas. Moskiewski. Dwie godziny w przód. A teraz dochodziła dwunasta. Pomyślałem, że jak na pierwszy dzień pracy, to „nieźle” zacząłem. U nas byłaby dziesiąta.

Obudziłem Artura. Skąd on tu w tym pokoju? Nawet nie pamiętam jak nas rozlokowali w hotelu, bo wczoraj zaraz po wjechaniu na piętro, zwaliliśmy wszystkie bagaże na stertę i wprawdzie szczęśliwi, że łóżka są niemal w zasięgu ręki, to jednak na wołanie kolegów zostawiliśmy je i ... zebraliśmy się wszyscy w jednym pokoju. Czyim? Którym? Nie pamiętam. A potem ... było to co było. Teraz Artur kwękał na sąsiednim łóżku. Miał te same objawy choroby co i ja. Rozglądnąłem się po pokoju. Ale niestety, nic tu się nie dało znaleźć. A wody z kranu nie pijałem od dawna. Za żadne skarby. Trzeba było coś poszukać. Mimo strasznych uderzeń bólu przy każdym poruszeniu głową, postanowiłem wyruszyć na poszukiwania czegoś mokrego i zdatnego do picia.

Już po wyjściu na korytarz wiedziałem, że dobrze zrobiłem. Gwar z niedalekiego pokoju nieomylnie wskazywał kierunek. I tam poszedłem. Grupa była już prawie w komplecie. Trwała ożywiona dyskusja o wrażeniach dnia wczorajszego, o leczeniu dzisiejszych niedomagań, a także przeprowadzano praktyczny przykład terapii wzmacniająco – leczniczej. Poddałem się kuracji, na razie na małych dawkach. Przy okazji dowiedziałem się, że rano przyjechał Marian i zapowiedział, że przyjedzie po nas około drugiej i pojedziemy wszyscy na budowę. Nie było więc źle. Był czas na wyzdrowienie.

Wróciłem do pokoju z jakimś zdobycznym napojem dla Artura. Przekazałem mu też najnowsze wieści. Napój wypił i ... poszedł się leczyć.

Marian przyjechał tak, jak zapowiadał. Krótkie zebranie w hotelu pozwoliło nam poznać naszą najbliższą przyszłość. Mamy dziś jechać na budowę, wybrać kombinezony, przebrać się i ... przystąpić do pracy. Jesteśmy zatrudnieni przez austriacką firmę X jako specjaliści malarze – tapeciarze. Firma jest podwykonawcą na budowie hotelu PALLACE. Hotel pięciogwiazdkowy. Pracujemy do 18.00. Codziennie. W soboty też. A oprócz dzisiejszego dnia praca zaczyna się o godz. 7.00 rano. Ani śniadania, ani innych posiłków więcej w hotelu nie będzie (tak, jakby ktoś dzisiaj coś jadł); niedaleko budowy jest stołówka, gdzie mamy całodobowe wyżywienie. Na niedziele będziemy po sobotniej kolacji dostawać suchy prowiant. Od 13.00 do 14.00 na budowie jest przerwa obiadowa – niepłatna. Wynagrodzenie dla nas – 5 USD za godzinę pracy. Na czysto, do ręki. No i jeszcze jedno. Dwa spóźnienia eliminują z pracy. Delikwent dostaje kasę za dni przepracowane i na własny koszt, oraz własnym staraniem wraca do chaty.

Nie było to źle. Dziesięć godzin pracy, to wychodziło pięćdziesiąt „zielonych” dziennie. Pomnożyć przez 24 –26 dni w miesiącu... Do tego bezpłatne wyżywienie (ciekawe jakie) i zakwaterowanie... no nie... to nie zawsze nawet w Ameryce takie warunki się trafiają. Dodać do tego jeszcze to, że wiza i przelot z Warszawy odbył się na koszt firmy... poczułem się prawie jak doceniany specjalista!!!

Tylko ta godzina rozpoczęcia pracy... początkowo o tym nie myślałem, ot godzina jak godzina, dopiero kiedy jechaliśmy już metrem na budowę ktoś to przeliczył i oznajmił wszystkim, że na nasz czas to jest przecież piąta rano!!! A przecież po drodze jeszcze trzeba zjeść śniadanie!!! Zapowiadał się koszmar, chociaż wtedy jeszcze nie zwracałem na to większej uwagi. Pewnie zażyte „znieczulenie” nie wypuściło mnie dotąd ze swoich objęć.

Uwagę moją pochłaniało metro. Nic a nic z niego nie rozumiałem. Gdzieś za wszystkimi się powlokłem, weszliśmy jakimiś schodami pod ziemię, przyjechał jakiś pociąg, wszyscy wsiadali, to ja też! Jedziemy... coś po rusku głośniki gadają, ja nic nie rozumiem. Kumple wysiadają, to ja też. Idziemy... znowu jakiś pociąg... wsiadamy... pociąg jedzie... głośniki coś gadają po rusku...ja dalej nic nie rozumiem... wychodzimy... wchodzimy na ruchome schody... jesteśmy na powierzchni. Wprawdzie słońca nie ma, ale chociaż widać świat. Bo z tego co było pod ziemią nic a nic nie zrozumiałem. Z tej całej podróży. Skąd wiedzieć gdzie wsiadać, w którą stronę jechać, gdzie się przesiadać, gdzie wychodzić? Czarna magia.

Najgorzej, że zupełnie nie potrafiłem zrozumieć również tego co mówią ludzie obok. Tragedia. Bo jeszcze wczoraj byłem przekonany, że znam rosyjski najlepiej z grupy. Bo podczas wieczornego „posiedzenia” chwaliliśmy się znajomością języka. Większość była cieniutka. Ale ja przeszedłem lektorat pani Olgi R.!!!! Ona znała dobrze ten język. W końcu była Rosjanką, która wyszła za mąż za Polaka. Przez nią omal nie wyleciałem z pierwszego roku! Dała mi tak popalić, że musiałem się wszystkiego nauczyć na prawie perfekt.

Ale to było dawno. Minęły już lata i wszystkiego widocznie zapomniałem.

Okazało się, że nie tylko ja miałem takie problemy. Zaczęliśmy śmiać się z siebie nawzajem. Tylko Marian nas pocieszał, że na budowie większych problemów nie będzie. Tam przeważnie pracują Polacy i Serbowie (oprócz Filipińczyków, Wietnamczyków, Turków, no i oczywiście Niemców i Austriaków). A z nimi podobno szło się dogadać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...