Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Pamiętnik znaleziony w Moskwie


retrofood

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 1k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

Stasiu, nie daj się prosić. Przepisuj to co jest w pamiętniku, słowo po słowie niczego nie opuszczając. :wink: I to szybk,. :D bo czekamy.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

4.

Po drodze na budowę Marian zaprowadził nas na stołówkę. Było wprawdzie po obiedzie dla załogi, ale w tym dniu potraktowano nas wyjątkowo i mimo spóźnionej pory obiad na nas czekał. Obiad obfity i kaloryczny. Nawet smaczny. Tyle że, jak zaznaczył Marian, stołówkę prowadzą Jugole, a więc wieprzowiny nie będzie i nie należy się jej spodziewać. Będzie za to dużo drobiu, baraniny i wołowiny. I należy się z tym pogodzić. Więc się pogodziłem. Mnie to nie przeszkadzało.

 

A na budowie poznaliśmy wreszcie naszych szefów. Byli Austriakami. Manfred i Willy. Manfred był kierownikiem, a Willy czymś w rodzaju majstra, lub technicznego. Marian nam objaśnił, że mamy się do nich zwracać po imieniu, bo w Austrii zwracamy się tak do wszystkich w firmie, z wyjątkiem najwyższego szefa w firmie – dyrektora, czy tam prezesa. Zresztą, nie będziemy się z nimi widywać, więc problemów nie będzie. Ale od razu uprzedził, żebyśmy z tego nie wyciągali błędnych wniosków, że to nas uprawnia do jakiegoś spoufalania się z nimi bez związku z pracą. Dyscyplina obowiązuje wszystkich, a nagan raczej nie będzie. Jedyną karą jest zjazd do domu na koszt własny.

Po króciutkim spotkaniu z szefostwem, dostaliśmy białe kombinezony, kazano nam się przebrać i ... przychodzić po sprzęt i narzędzia. Tu czekała nas mała niespodzianka. Jako malarze – tapeciarze zaczynaliśmy pracę od ... szlifowania ścian. Każdy z nas dostał drabinę, uchwyt do papieru, papier ścierny oraz ołówek i... jazda!!! Mieliśmy za zadanie wyrównać ściany w pokojach, a ołówkiem zaznaczać wszelkie dołki i nierówności do zaszpachlowania. Manfred i Willy chodzili po korytarzu, z uwagą przez otwór drzwiowy obserwując nasze zaangażowanie. Niezbyt im się to wszystko podobało, bo jak się miało podobać! Przecież po sutym obiadku bardziej nam wszystkim chciało się spać niż cokolwiek machać rękami. Poza tym każdy gwałtowniejszy ruch powodował ból głowy, a ponadto nie byliśmy tacy sprytni, aby wziąć ze sobą jakąś wodę do picia. Było niedobrze. W dodatku kombinowaliśmy, aby poprosić Mariana o jakąś „wodną” pomoc, ale okazało się, że on także, równo z nami, szlifuje ściany w sąsiednim pokoju. Niby jako uczący resztę towarzystwa, ale jednak. Wyjść nigdzie nie mógł.

My na razie niezbyt nawet zdawaliśmy sobie sprawę z lokalizacji budowy, z tego gdzie się znajdujemy, a ja to już szczególnie. Przywlokłem się tutaj razem z grupą, a właściwie za grupą, mając oczy wpół zamknięte, nie patrząc w drodze na świat, na otoczenie, na nic.

Zresztą mniej lub bardziej wszyscy mieliśmy podobne odczucia. Trochę pogadaliśmy stojąc na drabinach, ale miny nam szybko zrzedły, w dodatku wszechobecny kurz nie zachęcał do rozmowy i czynił atmosferę coraz bardziej ponurą. W dodatku moje adidasy, które zabrałem ze sobą jako obuwie robocze, okazało się, że mają zbyt cienką podeszwę, aby wiele godzin wystać na drabinie. Nogi zaczęły mi dokuczać, chociaż nie upłynęło nawet dwie godziny od rozpoczęcia roboty. I nie wiem, czym by się skończył ten pierwszy dzień, gdyby nagle do tego naszego pokoju nie wszedł nagle jakiś wesoły człowiek, który zaczął coś do nas mówić, coś się pytać... I to wszystko głosem, który zdradzał wesołość i swobodę. Przerwaliśmy pracę. Kiedy pył zaczął opadać dostrzegłem, że osobą tą jest Zenek, którego poznaliśmy wczoraj wieczór w hallu hotelu na Oktiabrskiej, gdzie mieszkał. Zenek powiedział nam, że nasi „dozorcy” wyszli chwilowo na zewnątrz do kontenerów, gdzie było biuro firmy, więc możemy kapkę odsapnąć. I najważniejsze: Zenek miał wodę mineralną! Wiedział, że będzie nam potrzebna. A o tym że będzie niemal niezbędna - nie pomyślimy! Zastrzegł tylko, ze każdy kto pije, ma oddać taką samą ilość w procentach (żartem oczywiście). Och, to była rozkosz. Poschodziliśmy z drabin i z zaciekawieniem słuchaliśmy Zenka. Mówił ciekawie, chociaż chaotycznie. On też rozumiał, że czasu mamy niewiele; jego kumpel obserwował przez okno wejście do hotelu i w razie powrotu naszych bossów miał nas uprzedzić, abyśmy nie podpadli. Więc opowieści o tym co tutaj jest i jak ta praca tu wygląda, przeplatały się z tym, że chciał nas wszystkich poznać. Kilku a nas widział wczoraj, ale okazji do rozmowy nie było.

Okazało się, że nasza grupa jest tylko drugą „podgrupą” naszej firmy. Pierwsza część – 10 osób – pracuje tu już półtora miesiąca. Zajmują się szpachlowaniem ścian i malowaniem. A my właściwie malować będziemy niewiele, za to podstawowym naszym zadaniem będzie wytapetowanie całego hotelu. Pytaliśmy skąd to wie, okazało się, że Zenek zna język niemiecki i podsłuchuje szefów. Wszyscy na wyścigi zarzucali go pytaniami, ale i ja się z jednym przebiłem. Zapytałem o Jana – tego mojego kolegę, który zadzwonił do mnie do Polski i był sprawcą (?) mojego tutaj przyjazdu. Okazało się, że Jan jest tutaj w Moskwie, pracuje w firmie, ale chwilowo w hotelu go nie ma, gdyż z jeszcze jednym gościem robią poprawki na budowie poprzedniego hotelu. Ale niedługo się spotkamy, bo to Jan będzie nas uczył tapetowania. No więc nie było najgorzej, byle tylko przetrwać...

Z korytarza zabrzmiał sygnał. Zenka jakby zdmuchnęło, a my wróciliśmy na drabiny, by przetrwać do osiemnastej.

Jakoś dotrwaliśmy. Nasi nadzorcy nie dali nam uszczknąć z tego czasu ani minuty. Zresztą zauważyliśmy, że inne ekipy też nie ryzykują wcześniejszego wyjścia. W tej sprawie żartów nie było i wszyscy wzajemnie się o tym uprzedzali. Na koniec należało zabezpieczyć sprzęt i można było się przebierać i wychodzić. Powlokłem się za innymi na kolację. Na stołówce były raczej pustki. Szybko trochę zjedliśmy, ale jedzenia było dużo, więc część zabraliśmy ze sobą. Potem dojście do niedalekiej stacji metra i pojechaliśmy. Znów nie miałem pojęcia dlaczego idziemy tam, a nie innymi przejściami i dlaczego wsiadamy do tego konkretnego pociągu i gdzie jedziemy, ale o dziwo, jakoś za innymi dojechałem. Kiedy wyszliśmy ze stacji na powierzchnię, okazało się, że nasz hotel jest niedaleko, a wokół stacji aż do hotelu ciągnie się normalny bazar. Stoją kioski, handlują ludzie na stolikach, na leżakach, bylejakość jak i u nas na bazarach. Walutę można było w zasadzie wymienić na każdym kroku, w dowolnym kiosku, więc nie było na co czekać. Miejscowe walory były niezbędne, chociażby po to aby nigdy więcej nie zostać bez wody. Zrobiliśmy więc zaopatrzenie i poszliśmy do hotelu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

5.

W hotelu nieszczęście. Nie było wody. Nie tej do picia, ale do umycia. Żadnej wody, ani ciepłej, ani zimnej. Gdzieś w okolicy pękła rura, no i wiadomo co się z tym wiąże. Zebraliśmy się znów w jednym pokoju. Cholera brała wszystkich. Byliśmy przecież po szlifowaniu ścian! Ten pył z budowy dotarł wszędzie! Na budowie woda była tylko zimna i to na zewnątrz, można było opłukać ręce i twarz nad jakimś korytem, ale nie umyć całe ciało! Na stołówce była z kolei ciepła woda, ale tam były tylko umywalki. O kąpieli nie było mowy. Zresztą, stołówka pewnie była już zamknięta. Sprawy nie wyglądały dobrze. Przecież od jutra czeka nas już pełne dziesięć godzin pracy. Starzy budowlani wyjadacze, a tacy między nami byli, od razu powiedzieli, że nie umyte i nie odświeżone nogi dziesięciu godzin na drabinie mogą nie wytrzymać. Od razu pomyślałem o moich butach. Moje, nawet umyte nogi, w tych butach mogą nie wytrzymać, a co teraz?

Z nerwów w ruch poszła jakaś butelka, potem druga, a w międzyczasie telefon się niemal zagrzał. Chłopaki dzwonili do znajomych z Oktiabrskiej z alarmem i z pytaniem co robić. Muszę tutaj wyjaśnić, że zdziwiło mnie to okrutnie, ale w każdym pokoju hotelowym był normalny telefon z oddzielnym miejskim numerem. I jak nam wyjaśniono, rozmowy po Moskwie są bezpłatne, niezależnie od czasu ich trwania. Oczywiście, za rozmowy międzymiastowe, czy międzynarodowe będziemy musieli zapłacić. Ale ktoś przeliczył stawki i okazało się, że cena jest szokująco niska. Dziesięć minut rozmowy do Polski kosztuje tyle, co jedna minuta rozmowy z Polski. Szok. Ale nie takie szoki mieliśmy jeszcze przeżyć.

Po paru butelkach i kilkudziesięciu minutach rozmów telefonicznych zapada decyzja, że jedziemy wykąpać się do chłopaków na „Oktiabrskiej”. Załatwili podobno z ochroną, że zostaniemy wpuszczeni i wszystko będzie OK. Bierzemy więc przybory i wychodzimy. Nastrój po kilku butelkach gorzały jest znacznie bardziej bojowy, więc trochę przyglądam się okolicy i wreszcie samej organizacji metra. Nie ma tu nic nadzwyczajnego, tyle że nadal nie bardzo umiem czytać te „krzesłami” napisane wyrazy i stąd moja niewiedza. Bo tablice objaśniające są wszędzie. Po drodze uczymy się nawzajem podstawowych ruskich słówek. Mało to jednak nam daje, bo przy szybkiej mowie, jaką się daje usłyszeć z każdej strony, niewiele można wyłowić sensu. Ale pewnie jakieś postępy są.

Niby już późno, jest po dwudziestej, a metro tętni życiem. Tłok jak u nas po sumie przy kościele. My ożywieni opróżnionymi butelkami, rozmawiamy głośno po polsku. W zasadzie nikt nie zwraca na nas uwagi, jednak uważny obserwator niewątpliwie zobaczyłby jak uszy młodych kobiet kierują się w naszą stronę. Robimy sobie z niektórych delikatne żarty, ale chyba niczego nie pojmują, więc spokojnie jedziemy do końca.

Nie wiem kto z kolegów kierował naszą jazdą, ale wysiedliśmy prawidłowo. Po wyjściu na powierzchnię okazało się, że hotel jest tuż tuż, po drugiej stronie drogi. Tyle, że jezdnia ma po pięć pasów w każdym kierunku, a po każdym powoli przemieszcza się sznur samochodów. Ot, niespodzianka dla faceta z głębokiej prowincji. Szybko jednak znaleźliśmy podziemne przejście i doszliśmy w końcu do hotelu. Problemów z wejściem nie było. Mogliśmy wreszcie się umyć i odetchnąć.

Ale i tutaj czekała mnie niespodzianka. Spotkałem się wreszcie z Janem i mało tego. Jan mieszkał ze Zbyszkiem, facetem, którego kiedyś także poznałem w pracy, a który już od kilku lat przebywał gdzieś na zachodzie. Dotąd wiedziałem tyle, że żony Jana i Zbyszka są bliskimi koleżankami, no i że nadal pracowały w naszej firmie. Obydwie zresztą znałem, bo z ich działem miałem służbowe kontakty. A tu okazało się, że obydwaj mieszkają w jednym pokoju. I ze razem chodzą na poprawki na poprzednią budowę. Dlatego nie było ich dzisiaj na tym naszym hotelu w budowie.

Zaprosili minie do pokoju bez innych znajomych. Jan opowiedział mi w małej tajemnicy, że to on będzie naszym szefem na budowie, ale prosił, żebym w godzinach pracy, do bliskiej z nim znajomości się zbytnio nie przyznawał. Jeszcze nie jest pewien swoich relacji z austriackim szefostwem i nie chciałby stracić okazji do awansu w tej firmie. Opowiedział, że po paru nieudanych próbach, to właśnie u nich startował po wyjeździe z Polski, tam nauczył się języka niemieckiego, więc swobodnie z nim rozmawiają. A teraz w Moskwie to oni go bardzo potrzebują, no bo rosyjskiego nie znają, zaś on przecież rosyjski jako tako pamiętał ze szkoły, a poza tym jest tu już dwa miesiące więc dużo sobie przypomniał i porozumiewa się bez problemów. Niby więc jest coraz bardziej niezbędny, ale... licho nie śpi, a oni bywają zupełnie nieobliczalni. Widziałem po nim, że wszystkich tajemnic na razie nie chce mi zdradzić, a pewnie i tak nie wszystko na razie bym zrozumiał, więc przyjąłem jego słowa do wiadomości i na wszystko się zgodziłem. Zbyszek z kolei był ciekawy różnych wieści z Polski. Trochę poopowiadałem, nie na sucho oczywiście. I tak czas mijał. Wreszcie około północy znowu zebraliśmy się wszyscy przyjezdni i pożegnawszy się ruszyliśmy z powrotem. Pora była najwyższa , bo jak nas kumple pouczyli, wejście do metra jest możliwe tylko do pierwszej w nocy. A potem bramy są zamknięte. Spokojnie więc dojechaliśmy na miejsce i około pierwszej byliśmy w hotelu u siebie. Pora była spać. O piątej miała być pobudka. Zobowiązał się do tego Mirek. Twierdził, że zawsze się budzi wtedy, kiedy chce. Postanowiłem polegać na nim.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

6.

Mirek nie zawiódł. Postawił nas wszystkich na nogi. Ale to wstanie na nogi to była męka. Z zamkniętymi oczami powlokłem się na końcu grupy do metra, a potem na stołówkę. Jednak po wyjściu ze stołówki trochę się ocknąłem. Postanowiłem nie popełniać wczorajszych błędów. Koło naszej budowy było również kilka kiosków. Wszystkie wszędzie były czynne całą dobę, więc z zakupami nie było problemów. Litrowa butelka gorzały i duża pepsi jakoś zmieściły się w kieszeniach. Większość kolegów zrobiła zresztą to samo. Przez szlaban na wejściu przeszliśmy bez problemów. Kontrola była jeszcze bardzo symboliczna.

Na budowę zdążyliśmy przed siódmą. Przechodząc obok kontenerów (inaczej się nie dało) widzieliśmy, jak nasi nadzorcy obserwują uważnie nasze przejście i nas liczą. Jeszcze nie znali fizjonomii każdego, więc na razie liczyli sztuki. Szybkie przebranie się, przygotowanie sprzętu i ... udajemy, że kontynuujemy wczorajsze zadanie. Nasz zapał zaczął jednak szybko przygasać. Nie było wyjścia. Trzeba się było wzmocnić. Tym bardziej, że to jakoś tam zjedzone śniadanie nie bardzo chciało być wstrząsane, domagało się spokojnego trawienia. Sytuacji sprzyjał fakt, że na budowie zostaliśmy bez problemów zaakceptowani przez dotychczasowych pracowników. A kręciło się ich tu sporo. Wprawdzie Jugosławianie, którzy zajmowali się murami i betonem niezbyt zwracali na nas uwagę, to w zasadzie wszystkie prace wykończeniowe robili Polacy, chociaż z najróżniejszych firm. Jeszcze nie wiedziałem dokładnie co i jak, ale Polaków na każdy kroku spotykało się wielu. Do naszego pokoju przyszedł np. glazurnik, który nas żartem opierniczył, że nie będzie robił, bo ściany nie widzi, potem był elektryk – to samo. Ale wszystko żartem i pokojowo.

Zastosowałem więc stary sprawdzony schemat zawierania znajomości. Poprosiłem elektryka, by wyczaił gdzie moje szefostwo. Było dobrze, bo siedziało w kontenerze. Więc butelka, woda i ... po chwili byliśmy zaprzyjaźnieni, a moje samopoczucie się poprawiło. Chłopaki z naszego pokoju, a szlifowaliśmy tu we trzech: ja, Artur i Grzesiek, dzielnie się przyłączyli i po chwili praca nam szła, że aż miło. Jak Manfred przyszedł nas sprawdzić i przejechał palcami po ścianie – to jest sposób sprawdzania gładkości ścian, najlepiej opuszkami palców wyczuwa się wszelkie nierówności – to tylko mruczał: gut, gut, bo wszystkie nierówności – dołki - były ołówkiem zaznaczone.

Na obiad szliśmy o dwunastej, w kombinezonach, zresztą wszyscy chodzili w ubraniach roboczych, chociaż stołówka była poza terenem budowy. Ale daleko nie było. Dopiero teraz zobaczyliśmy ile osób pracuje na budowie. Kolejka była ogromna. Ale posuwała się szybko i wpół do pierwszej byliśmy po obiedzie. Znów człowiek trzeźwiał i niemoc ogarniała całe ciało. Nie poddałem się jednak tej niemocy. Ciągle miałem w głowie to, że moje nogi mogą odmówić posłuszeństwa w dowolnym momencie. Moje nowe „adidasy” już miały oznaki tego, że za niedługo rozejdą się całkowicie. Mirek, kolega, który nas budził, gdzieś się dowiedział, że niedaleko budowy jest bazar. Postanowiliśmy wykorzystać pozostałe pół godziny na zorientowanie się w terenie. Poszliśmy w stronę bazaru.

Oferta była dość uboga. Chłam, jaki u nas w Polsce już nie robił wrażenia, należy jednak pamiętać, że Rosja istniała dopiero od parunastu miesięcy i te wolności, to myśmy przechodzili przed paroma laty. A tu oferta uboga, a ceny nasze (w przeliczeniu). Inaczej było tylko z towarami miejscowymi. Tu ceny były stare, więc wszystko było bajecznie tanie. Ale oprócz owoców – nic nas nie zainteresowało. W powrotnej drodze obejrzeliśmy sobie sklepy na tej ulicy. Bingo! Tu warto przyjść, chociaż nie było czasu, aby dzisiaj cos kupić. Jeszcze zdążyłem podejść do kiosku, w którym sprzedawała sympatyczna na wygląd babula i próbując powiedzieć coś po rusku, kupiłem nową litrówką „Moskiewskiej”, bo poranna przecież dawno się skończyła. Babula wykazała daleko idące zrozumienie i jakoś pewnie dlatego zapamiętałem ją i ten kiosk i postanowiłem, że w razie potrzeby, to u niej będę zawsze robił zakupy.

Wróciliśmy na budowę. A tu niespodzianka. W bramie na szlabanie mówią nam, że mamy tu zostać i czekać na szefostwo. Flaszka w kieszeni mojego kombinezonu zaczyna mnie palić. Litrówka nie jest taka mała by ją schować gdzieś pod pachą. To wygląda niebezpiecznie. Sprawa jednak się szybko wyjaśnia. Jest fotograf i polaroidem ma wszystkim zrobić zdjęcie do przepustki. Za trzy dni nikt bez przepustki na budowę nie wejdzie.

Odetchnąłem. Artur potrzymał butelkę, gdy ja robiłem sobie zdjęcie, a potem ten „bagaż” oddał i ja spokojnie poszedłem na budowę. Do końca dnia nie było już tak wiele, tym bardziej, że parę kieliszków trzymało nas na nogach, wreszcie szósta i koniec! Idziemy na kolację, a potem jedziemy do hotelu.

W hotelu wody nie było.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...