Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Pamiętnik znaleziony w Moskwie


retrofood

Recommended Posts

7.

Poszliśmy do administracji. Zaczęli obiecywać, że zimna woda za chwilę powinna być. Ale do dwudziestej nie było. Znów telefony na Oktiabrską, no bo gdzie mieliśmy dzwonić? U kogo interweniować? Przecież taka sytuacja bezpośrednio odbije się na naszej pracy. Niestety wyglądało na to, że mało kogo to obchodzi. Odzew był niewielki. Koledzy zaproponowali przyjazd do nich na mycie, a poza tym cisza. Postanowiliśmy poczekać. Ale nie było co robić, czym się zająć. Ani się myć, ani prać... została tylko gorzała...

Tym razem, dziwnie, administracja nie okłamała. Późno, bo późno, ale zimna woda w końcu się pojawiła. Nie chciało nam się jechać na Oktiabrską. Umyliśmy się niczym morsy w cholernie zimnej wodzie i kończąc dzień dogrzewającą nas gorzałką poszliśmy spać. W końcu zaległości w spaniu mieliśmy niemałe.

Rano powtórka dnia wczorajszego. Straszne samopoczucie. Oczy zamknięte całą drogę do stołówki. Na stołówce zresztą też. Ale na budowę zdążyliśmy przed siódmą. Trzymaliśmy się razem i to nas ratowało.

Po paru godzinach kończenia wczorajszej pracy, tym razem rozdano nam pędzelki i farbę i kazano malować gzymsy w pokojach. Gzymsy były trójstopniowe i każdy stopień malowany był innym odcieniem farby. Przejście odcieni miało być idealną linią prostą. Takie były założenia. Jednak osiągnięcie tego nie przedstawiało się już tak różowo. Manfred, który pilnował jakości naszej pracy, nie pozwalał na użycie taśmy klejącej (scotscha) dla oddzielania barw. Trochę miał rację, bo dłuższe niż kilkanaście sekund przyłożenie taśmy do pomalowanego fragmentu, powodowało odklejanie jej później wraz z farbą i całą zabawę trzeba było zaczynać od nowa. Poza tym wściekał się, że nie wszyscy umieją chodzić na drabinach, więc schodzenie i przestawianie sprzętu powoduje dużą stratę czasu. Nic nam nie wychodziło. Obecność Manfreda nie pozwalała ponadto na wzmocnienie się resztkami wczorajszych napojów, które pozostawialiśmy ukryte w różnych zakamarkach, więc ręce drżały wszystkim i nie było sposobu aby się uspokoić.

Wreszcie Marianowi, któremu po cichu wyjaśniliśmy o co chodzi, udało się namówić Manfreda na zejście do kontenera i pozostawienie nas pod jego – Mariana opieką. Marian zebrał nas wszystkich na chwilkę, pozwolił na zażycie kilku pięćdziesiątek, a potem wyjaśnił, że taśma może być używana tylko doraźnie i... ci, co umieli chodzić na drabinach wzięli się do roboty. Pozostałych, w tym mnie, Marian zaczął uczyć tej trudnej sztuki. Szybko załapałem o co biega, przełamałem strach i zacząłem trenować przemieszczanie się na wszystkie strony. I tak po kolei odchodziliśmy do malowania.

Tak zeszło nam do obiadu.

Podczas przerwy kupiłem wreszcie na bazarze jakieś solidniejsze buty, a także wszystko to co i wczoraj, a potem wróciliśmy na budowę. Było jeszcze z piętnaście minut do pierwszej. Na budowie niemal wszyscy drzemali na co większych kawałkach wyciągniętego skądś styropianu. Poszukałem i ja kawałek, aby pozostałe parę minut pospać. To nie było takie złe. I z takich krótkich chwil należało korzystać.

Tuż po pierwszej, rzucony przez kogoś okrzyk „Manfred idzie” spowodował, że przez budowę jakby prąd przeszedł. W momencie wszyscy powstali, pochowali styropian i po chwili siedzieli pod sufitem na drabinach i machali pędzelkami. Manfred pooglądał te nasze prace i – nie do uwierzenia – był wyraźnie uspokojony i zadowolony. Przekonał się, że działania Mariana przynoszą efekty i zostawił nas pod jego opieką. Spokojnie więc do końca dnia kontynuowaliśmy nasze malowanki.

Przed kolacją przyszedł Jan i oznajmił nam nowinę. Mamy biegiem zaliczyć kolację, pędem wracać do hotelu, pozbierać wszystkie rzeczy i ... jedziemy do innego hotelu!!! Okazało się, że zadowolony z nas Manfred miał chwilę czasu aby interweniować u dyrekcji budowy w naszej sprawie i udało mu się coś załatwić! Nam nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Po dłuższej jeździe metrem, wieczór zameldowaliśmy się w hotelu „Akademiczieskij”. Był to hotel Rosyjskiej Akademii Nauk.

Woda ciepła była. Byliśmy tak zadowoleni, że nie zwracaliśmy nawet uwagi na to, że hotel był jakości naszego gorszego hotelu robotniczego. Ale stacja metra tuż, tuż na dole, ciepła woda jest i na razie nic nam więcej nie było trzeba.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

8.

Oczywiście, po rozlokowaniu się w pokojach i zaliczeniu kąpieli, uczciliśmy to wydarzenie kilkoma butelkami czegoś mocniejszego. Niektórym było tego mało i postanowili iść do knajpy, którą ktoś zauważył na parterze naszego hotelu. Ja przyznam się, że nic nie widziałem i w ogóle to wydawało mi się, że jest już bardzo późno, bo było po dziesiątej. Nie wiedziałem jeszcze, naiwny, że jest to godzina, o której w Moskwie właściwie dopiero zaczyna się nocne życie, które jest bogate zarówno w lokalach jak i na normalnej ulicy. Zresztą, koło wejścia do metra, które dokładnie widzieliśmy z okien pokoi, całym wianuszkiem rozłożyły się kioski spożywcze czynne na okrągło całą dobę. Kupujących, o dziwo, było bardzo wielu. Nie mogłem pojąć skąd i dlaczego o tej godzinie po ulicach chodzi tak mnóstwo ludzi i dlaczego nie siedzą w domach. Tłumy były takie, jak u nas po sumie pod kościołem. Widać także było ulicznych sprzedawców arbuzów, które przywożono tutaj całymi zdezelowanymi ciężarówkami i sprzedawano wprost na chodniku. Artur, z którym znów dzieliłem pokój, zbiegł właśnie na chwilę na dół i wrócił z okazałym arbuzem. Arbuz ważył ponad siedem kilogramów, a kosztował mniej niż u nas na bazarze odkrojony kilogramowy kawałeczek. Szybko zjedliśmy połówkę. Był soczysty, słodki i smaczny. Artur nie dał zjeść drugiej połowy, tylko schował do lodówki, bo ponoć się dowiedział, że rano na kaca nie ma nic lepszego niż sok z arbuza. Ano zobaczymy.

Powoli kończyliśmy butelkę ze szlachetnym zamiarem udania się do łóżka, kiedy wrócili Staszek i Mirek – amatorzy odwiedzenia knajpy na parterze. Do restauracji się nie dostali, ale udało się im porozmawiać z szatniarzem i coś niecoś się dowiedzieć. Otóż knajpa na dole nazywała się „Hanoi” i w zasadzie drzwi wejściowe ma stale zamknięte na klucz. Wejść można tylko po uprzednim zarezerwowaniu miejsc co najmniej na dobę wcześniej. I najważniejsze. Wstęp był tylko parami!!! Dla samotnych nie było tu miejsca. Byliśmy zdegustowani. Takie zwyczaje??? Chłopaki jednak wyjaśnili ze śmiechem, że zawsze jest wyjście. Otóż jeśli facet nie ma towarzystwa, to szatniarz dzwoni zawsze do dyżurującej pod telefonem panienki, która natychmiast się melduje i takiemu gościowi towarzyszy. Trzeba tylko zapłacić jej konsumpcję. Reszta ich nie interesuje.

Staszek zarezerwował na jutro 3 miejsca. Oczywiście 3 miejsca + 3 osoby towarzyszące. Na dziewiątą wieczór. Nie pisałem się na tą wyprawę. Nie miałem pojęcia ile to kosztuje, a moje pieniądze powoli, powoli, ale się rozchodziły. A do wypłaty jeszcze daleko. Na trzecie wolne miejsce po dyskusji „wskoczył” więc młody Krzysiek. Wypiliśmy jeszcze co nieco i poszliśmy spać. Znowu było po północy i znowu w głowie szumiało jak w ulu.

Rano o piątej komuś udało się nas dobudzić. Artur wyjął z lodówki arbuza i już miał kroić plaster, kiedy znieruchomiał nagle i z wysiłkiem zaczął się w niego wpatrywać. Nieoczekiwanie poprosił, abym popatrzył tam, bo wydaje się mu, że po arbuzie... pestki biegają. Popatrzyłem, wziąłem arbuz i podniosłem bliżej lampy a tam... kurcze, całe stado karaluchów!!!! Co za bydlęta syberyjskie! Żeby w lodówce mieszkać??? Mieliśmy przechlapane. Przecież dotąd zawsze braliśmy coś ze stołówkowej kolacji ze sobą do hotelu, bo pora kolacji jak na tak intensywne życie późniejsze była zbyt wczesna i później dobrze było coś przegryźć, znaczy się zakąsić. I jak tu teraz będzie?

Nie było jednak czasu na roztrząsanie tematu. Trzeba było pędem jechać na budowę. Oczywiście nie zaniedbując przed wejściem zrobić zaopatrzenia.

Dzisiaj budowa powitała nas prawdziwym szlabanem i kontrolą przepustek, które wczoraj otrzymaliśmy. No i oczywiście Manfredem i Willym stojącymi w oknie i pilnie sprawdzającymi czy wszyscy jesteśmy. Można się ich było spodziewać na górze zaraz po siódmej. Trzeba się było szybko przebierać i kontynuować wczorajsze zadanie. Wejście do hotelu nie było dziś jednak takie zwykłe. Schody z hallu wejściowego na górę były zablokowane przez jakichś robotników, więc po wejściu do budynku należało zejść na dół dwie kondygnacje, które znajdowały się poniżej poziomu gruntu, przejść korytarzem do innej klatki i dopiero wdrapywać się na nasze trzecie piętro na którym pracowaliśmy. Chłopaki od razu zauważyli, że teraz nasi nadzorcy będą mieli trudności z zaskoczeniem nas, więc humory mieliśmy znakomite. Spokojnie kontynuowaliśmy malowanie gzymsów, wcześniej uspokoiwszy drżące ręce odpowiednią dawką płynu rozgrzewającego. Bo na budowie było zimno. Pogoda się popsuła, a okna były dopiero wstawiane. Całe szczęście, że nowe buty miały twardszą podeszwę i stanie godzinami na drabinie nie dokuczało mi już tak mocno. A może zaczynałem się przyzwyczajać?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stasiu, tak trzymać. Co wieczór nowy odcinek. Bez żadnych przerw. :evil:
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

9.

Wieczór wracamy do hotelu. Oczywiście metrem. Zaczynam rozumieć zasadę działania tego monstrum. Jest prosta. Tyle, że trzeba było wreszcie otworzyć oczy i popatrzeć na jego schemat, który znajduje się w każdym wagonie, na każdej stacji i w mnóstwie ulotek i kalendarzy. Przyzwyczajam się też do cyrylicy i zaczynam czytać całe wyrazy. Wiem już gdzie należy się przesiadać, jak dojechać do naszego poprzedniego hotelu, a jak do chłopaków na Oktiabrską. Czytam też nazwy innych stacji. Większość, szczególnie w centrum, jest związana z historycznymi nazwami, więc pewnie to tam trzeba dojechać i wyjść na powierzchnię aby coś zwiedzić. To będzie przydatne, bo jutro jest sobota, a w niedzielę przecież wolne. Cały dzień w pokojach siedzieć raczej nie będziemy.

Ale na razie wracamy do naszego hotelu, gdzie rządzą karaluchy. Staszek z Mirkiem i Krzyśkiem już podczas jazdy głośno omawiają swoje plany pójścia do knajpy. W wagonie którym jedziemy, mało kto zwraca na to uwagę, chociaż płeć żeńska rzuca ukradkowe spojrzenia. Słyszeliśmy od chłopaków z drugiej połówki naszej firmy, że cudzoziemcy cieszą się tutaj dość dużym powodzeniem, nie było jednak jak dotąd okazji by to sprawdzić.

W hotelu szok. JEST ZIMNO I NIE MA CIEPŁEJ WODY!!! Dobrze, że jest chociaż zimna. Ale jak tu nie pić? Przecież trzeba wejść pod lodowaty prysznic i wyjść spod niego do zimnego pokoju z zimnymi kaloryferami. No i nie można się zaziębić, bo chorobowego tu nie płacą. Schodzimy do recepcji, pytamy. Okazuje się, że znowu jakaś awaria. Holender, czy to my ciągle jesteśmy powodem tych awarii, że tak za nami chodzą???

Nie ma wyjścia. Myjemy się w zimnej wodzie, a potem reszta, która nie poszła do knajpy, zbiera się w jednym pokoju. Przy drugiej butelce (a butelki to tam były wyłącznie litrowe i większe, mniejszymi nie zawracaliśmy sobie głowy) kilku kolegów wpada na pomysł odwiedzenia naszych towarzyszy w knajpie. Idą Artur i Gienek. Myśleliśmy, że zaraz wrócą, ale nic z tego. Mija pół godziny, godzina, a ich nie ma! Wreszcie przychodzi Artur i woła ode mnie klucz do naszego pokoju. Kiedy mu dałem, to zapowiada, abym przez następną godzinę nie próbował wracać, bo pokój będzie zajęty i on nie otworzy. Cholera, kto by pomyślał, taki małolat i ... A tu już po północy. I znów nie będzie się kiedy wyspać. No nic, siedzimy i pijemy dalej. Wreszcie mam już na tyle w czubie, że decyduję się też iść i zajrzeć do tej knajpy. Ze mną schodzi Grzesiek. Kiedy podchodzimy do jej drzwi wejściowych, okazuje się, że są one otwarte, a tuż za drzwiami Mirek szamocze się z Gienkiem. Gienek jest kompletnie pijany a Mirek próbuje przekonać go do pójścia do hotelu. Ten jednak się opiera i jest nad wyraz agresywny. Podszedłem do niego i spokojnie zacząłem namawiać do pójścia na górę. Jeszcze dobrze nie skończyłem mówić, kiedy nieoczekiwanie szybkie uderzenie ręką wylądowało na Mirka szczęce. Mirek już się nie zastanawiał. Wykorzystując różnicę masy, bo Gienek przy nim to był mikrus, oddał mu w twarz tak, że rozbił mu nos, aż krew bryznęła na wszystkie strony. Oczywiście na mnie najwięcej, bo byłem najbliżej. Cios oszołomił Gienka na tyle, że już bez oporów zaciągnęliśmy go na górę do jego pokoju i zostawili. Tyle, że ja byłem cały umazany we krwi. Chciałem się umyć i musiałem wymienić koszulę, ale pokój był zamknięty. Zapukałem i przez drzwi zacząłem tłumaczyć Arturowi, że chcę wejść tylko do łazienki, jednak on warknął tylko, że jeszcze nie skończył i nie ma zamiaru otwierać... Cóż, musiałem poczekać. Tyle, że z emocji i otrzeźwiałem trochę, i spać mi się już nie chciało. Poszedłem do chłopaków. Za chwilę wrócił na górę Grzesiek. Z tego co się zorientował, to szatniarz zadowolony z hojności naszych chłopaków, dla których ściągnął trzy dziewoje, wpuścił do nich Artura i Grześka, przy czym Artur przyszedł już z panienką! Gdzie ją znalazł na przestrzeni 50 metrów od wyjścia z hotelu do wejścia do knajpy – nikt nie wiedział. Zresztą niedługo Artur z panienką wyszli, a Grzesiek się upił i zaczął marudzić. Mirek – jak się dopiero teraz okazało – jego kuzyn, usiłował go uspokoić, a dalszą część zdarzenia to już widzieliśmy na własne oczy.

Wreszcie nie mogłem dłużej czekać, bo krew zastygała. Poszedłem i znów zacząłem dobijać się do mojego pokoju. Drzwi się nagle otwarły, jakaś Lady śpiesznie z nich wybiegła i uciekła na dół po schodach, a ja mogłem wejść się umyć i przebrać. Arek leżał na swoim zbebeszonym łóżku.

Zapytałem skąd wziął tą panienkę. Ze śmiechem odparł, że przechodziła właśnie chodnikiem obok drzwi wejściowych do knajpy i on dla żartu gestem pokazał jej zapraszająco na te drzwi. Ona popatrzyła na niego i najspokojniej w świecie zawróciła i weszła z nim do środka. Posiedzieli chwilę, zatańczyli parę razy, ale Arek za słabo znał rosyjski i rozmowa im niezbyt wychodziła. Więc gestami zaprosił ją na górę, no i ... przyszli na górę. Zapytałem jak ma na imię. Nie wiedział. I miał do mnie pretensje, że przez moje dobijanie się do pokoju zapomniał wziąć od niej numer telefonu.

Wrażeń było tak dużo jak na jeden wieczór, że do chłopaków już nie poszliśmy. Do piątej zostały niecałe trzy godziny. Tyle zostało na sen.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co raz ciekawiej.... :D Tylko za mało pikanterii :wink:

Poczekaj, aż autor pamiętnika złowi panienkę. :wink: :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co raz ciekawiej.... :D Tylko za mało pikanterii :wink:

Poczekaj, aż autor pamiętnika złowi panienkę. :wink: :D

Tylko żeby do tego czasu sie nie zapił.... :wink:

 

Logicznie rzecz biorąc, jeśli napisał pamiętnik, to się nie zapił. To jest pocieszające i tej wersji będziemy się trzymać. :wink:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

10.

Dobrze, że zapomnieliśmy się zamknąć od środka, bo chyba nie dalibyśmy rady się obudzić, gdyby ktoś tylko stukał w drzwi. Jednak było otwarte i Mirek po wejściu do nas potraktował nas zimna wodą i to dopiero podziałało.

Już w metrze zacząłem się zastanawiać czy nie wpadnę tutaj w alkoholizm. Litrowa butelka zagranicznej wódki w kiosku kosztowała niecałego dolara, w ogóle to wódka była tańsza niż woda do popicia (najczęściej pepsi), a innego sposobu na funkcjonowanie organizmu przy tym trybie życia chyba nie było. Zasypialiśmy na stojąco. Najlepiej funkcjonował Mirek, ale dzisiaj i on tuż po wejściu na budowę stwierdził, że do siódmej jest jeszcze cztery minuty, więc się trochę zdrzemnie. Zresztą wszyscy powyciągali skądś styropian i po chwili zapadliśmy w niebyt. Obudził mnie Zenek z drugiej grupy. Było dziesięć po siódmej. Zenek wrzeszczał, że chrapię tak strasznie, że mogę wkopać całą grupę, bo Manfreda w kontenerze nie widać, więc pewnie wybrał się do nas. Szybko powchodziliśmy na drabiny. I dobrze zrobiliśmy, bo za chwilę przyszedł Manfred. Pooglądał nas, pokiwał głową i poszedł. Za niedługo przyszedł Jan i Zbyszek. Dzisiaj nie poszli na poprawki i byli na naszym obiekcie. Jan powiedział nam, że od poniedziałku zaczynamy tapetowanie trzeciego piętra i że on oraz Zbyszek dołącza do naszej grupy. Zapowiadało się nieźle. Tylko jeszcze należało przeżyć dzień dzisiejszy.

Było ciężko. Tym bardziej, że szefostwo budowy pewnie miało jakieś wolne i Manfred miał więcej czasu na pilnowanie i sprawdzanie naszego postępu robót. Bo jak dotychczas nigdy nikt nie powiedział, że zrobiliśmy mało, lub pracujemy zbyt wolno. Naszym obowiązkiem było pracować cały czas od siódmej do osiemnastej i wykonywać zadania dobrze jakościowo. Obijać się nie było wolno, tym bardziej siedzieć czy nie daj Boże leżeć. Ale zawsze można było zejść z drabiny, obejrzeć swoją pracę w innym świetle, pod innym kątem, czy z innej odległości. Nieobecność na miejscu pracy była dozwolona tylko przy wychodzeniu do wygódki, która znajdowała się poza hotelem, na zamkniętym terenie. Jednak zauważyliśmy od początku, że przy takim tłumaczeniu nieobecnego delikwenta, Manfred zawsze patrzył skąd on wraca, czy przypadkiem nie z innego kierunku. Więc nadużywanie tego mogło się nie opłacać. A Willy był jeszcze gorszy. Chodził cicho jak kot, a właściwie to prawie się skradał. I jeszcze jedna różnica. Manfred jak już szedł od nas, to szedł i nie wracał, zaś Willy lubił nagle po kilkunastu metrach na korytarzu odwrócić się na pięcie, wrócić i znowu zajrzeć do pokoju. Z zaglądaniem oczywiście problemów żadnych nie miał, bo nie ma jeszcze ani futryn, ani drzwi. Tak samo zresztą, jak i większości okien w budynku.

No i było zimno. Wprawdzie, tam gdzie malowaliśmy na trzecim piętrze, to duża część okien była już wstawiona, a tam gdzie nie było to dawali nam folię aby chociaż próbować zatrzymać resztki ciepła w budynku, to jednak na innych kondygnacjach wiatr swobodnie buszował po piętrach, a temperatura nie mogła być wyższa niż na zewnątrz. Kurcze, był wrzesień, a tu pogoda jak u nas w końcu listopada. Może zresztą to brak snu i zmęczenie wpływały na większe odczuwanie zimna?

Jak dotrwaliśmy do obiadu – nie jestem w stanie pojąć. Tym bardziej, że Manfred nie pozwolił nam swoją obecnością zejść ani minuty wcześniej. Całe szczęście, że na stołówce dzisiaj nie było tyle ludzi co w inne dni i kolejka żwawo posuwała się naprzód. Bo tak na co dzień, to czekamy na obiad około piętnastu minut. Dlatego codziennie trwa walka o wyprzedzenie innych i wcześniejsze zejście z budowy, bo wcześniej zjedzony obiad, to zawsze kilkanaście minut więcej na sen. Tak, tak. Te kilkanaście minut snu po obiedzie do godziny drugiej miało wielkie znaczenie.

Dzisiaj po posiłku nikt nie szedł na bazar, ani niczym się nie zajmował. Zrobiliśmy tylko po drodze tradycyjne zapasy i wpół do drugiej byliśmy z powrotem. Teraz styropian i w minucie zewsząd rozległo się chóralne chrapanie.

Parę minut po drugiej, druga grupa nas obudziła. Zaczęliśmy markować pracę, ale wiadomo, że po obiedzie to mieliśmy taką ochotę pracować jak pies jeść trawę. Tym bardziej, że ktoś zauważył, że Manfred prawdopodobnie pojechał z budowy, a Willy siedział w kontenerze. Atmosfera była swobodniejsza. Chłopaki z drugiej grupy wykańczali szpachlą fragmenty ścian przy nowo wstawionych oknach, to było z kim w pokoju pogadać. Parę kolejek „wody rozmownej” i się zaczęło.

Okazało się, że kiedy my z Arturem poszliśmy spać, to impreza u nas wcale się nie skończyła. Dwie z tych trzech towarzyszek Mirka, Staszka i Krzyśka, które szatniarz im wezwał, przyszły z chłopakami do hotelu. Kto je „używał”, nie chcieli się na razie przyznawać, ale że były „używane” to wnioskując z ich docinków względem siebie było oczywiste. No i drugi szok! Chłopaki z „Oktiabrskiej” wczoraj też mieli seksualne przygody. Paru wesołków z Zenkiem na czele wracało po pracy na rauszu, no i na tej krótkiej przecież drodze od metra do hotelu też zaczepili jakieś panienki, a te z nimi poszły! I zostały w hotelu do rana.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

11.

Nie wiedziałem co o tym myśleć. Taki dzień się trafił, czy co? Ciekawe, czy takie kurestwo to jest tutaj powszechne? Na pierwszy rzut oka wcale tak nie wyglądało, ale... fakty nie prezentowały się zbyt skromnie.

Oczywiście opowiedzieliśmy chłopakom wczorajsze wydarzenia u nas. Knajpa ich zaciekawiła, a szczególnie Zenka. Opowiedzieli, że oni też mają jedną pod bokiem, nazywała się „Warszawa”. Byli tam już kilka razy, ale stwierdzili, że jest nudna. No i ich „delegacja” postanowiła wieczór przyjechać do nas. Kto konkretnie przyjedzie, mieli się naradzić później. Uprzedzaliśmy ich, że miejsca trzeba rezerwować dzień wcześniej, ale nas wyśmiali i stwierdzili, że sobie poradzą. W końcu oni kończyli tu już drugi miesiąc pobytu, więc stażem i znajomością zwyczajów miejscowych przewyższali nas znacznie. Nie było się co spierać.

A tak na marginesie, dowiedziałem się od Mirka jakie były koszty wczorajszej wyprawy. Kurcze, niesamowite. We trzech, no i trzy zaproszone panienki, czyli w sześć osób, wydali w sumie niecałe pięćdziesiąt dolarów. Szok!!! Impreza z szampanem, „Napoleonem”, z wódką, kawiorem, egzotycznymi rybami, mięsami i całą furą smakołyków.

Było to bajecznie tanio. Mirek był bardzo zadowolony z tego, że kapela grała często, a w knajpie było mnóstwo skośnookich typów, którzy nie tańczyli, tylko się tańcom przyglądali. Więc parkiet był dość pustawy i miejsca na tańce było dużo. Twierdził, że już dawno się tak dobrze nie bawił. Oczywiście pomijając incydent z Gienkiem. (któremu w sumie nic nie było, oprócz opuchniętego nosa).

Ale dla mnie ten incydent okazał się jak... wygrana w totka. Bo za tą pomoc w dostarczeniu Gienka na górę do pokoju, Mirek zaprosił mnie dzisiaj do knajpy. Przy okazji dowiedziałem się, że zarezerwowali już wczoraj kilka miejsc na dzisiejszy wieczór, ale dotąd nikomu nic nie mówili. Numeranci. Zapytałem o panienki. Stwierdzili, że kilka będzie i żebym się nie martwił. No kurcze, wieczór zapowiadał się rozrywkowo.

W takiej sytuacji nie ma się co dziwić, że na koniec pracy czekałem z jeszcze większym wytęsknieniem niż zwykle. Dzień się dłużył, dłużył, ale przecież w końcu się zakończył. Szybka kolacja, zabranie suchego prowiantu, jaki nam przysługiwał na niedzielę i wróciliśmy do hotelu.

Ciepłej wody nie było. Z wrażenia, że mam jeszcze wieczór przed sobą, nawet mycie się pod zimnym prysznicem niezbyt mi przeszkadzało, tyle, że przez chwilę pomyślałem o praniu. Czyste ciuchy się kończyły a prać dotąd nie było ani kiedy, ani jak. Ale to zmartwienie zostawiłem na później. Tak samo jak nasze jedzenie na dzień jutrzejszy. Zabezpieczyliśmy je z Arturem torebkami foliowymi przed naszymi wielkimi karaluchami i przestaliśmy się tym interesować. Trzeba się było zabrać za przygotowania, bo do knajpy umówiliśmy się na ósmą. Artur postanowił odespać miniony tydzień i nie reagował na moją bieganinę. Kazał tylko zamknąć pokój, zabrać klucz i nie budzić go dopóki jutro sam nie wstanie. Po chwili spał.

Kurcze, nic mi nie wychodziło. Trochę za dużo otrzeźwiałem, kolacja też zrobiła swoje, bo byłem tak chaotyczny, że jak zbierałem się do wyjścia to było już prawie wpół do dziewiątej. Oczywiście, w hotelu panowała cisza. Ci, którzy mieli iść do knajpy, to poszli, a reszta pewnie odsypiała zaległości z całego tygodnia. Zbiegłem na dół i poszedłem do knajpy.

Drzwi były oczywiście zamknięte, ale był dzwonek. Zadzwoniłem. Otworzył szatniarz, którego wczoraj widziałem przez moment. Zacząłem mu tłumaczyć, że ja do kolegów, ale widocznie był uprzedzony przez Mirka, bo wpuścił mnie, nawet zbytnio nie słuchając. Wszedłem na salę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...