Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Pamiętnik znaleziony w Moskwie


retrofood

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 1k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

12.

Wszędzie przy stolikach paliły się nastrojowe lampy, rzucając tyle światła, ile było potrzeba. Miejsca przy stolikach były w zasadzie zajęte. Te kilka wolnych krzeseł, to było kilka par, które tańczyły na parkiecie. Popatrzyłem na orkiestrę. Niezła. Moje ucho potrafi wychwycić takie niuanse już po kilku taktach. Wprawdzie do szkoły muzycznej nie chodziłem, ale słoń nawet nie zbliżył się do moich uszu. Fałszywe tony wyłapuję momentalnie.

Chłopaki siedzieli już przy złączonych stolikach. Z naszej grupy był Mirek i Staszek. Więc to ja tym razem miałem być tym trzecim. Z „Oktiabrskiej” był Zenek, Zbyszek i Marian. No i jeszcze ... cztery panie. Czyli dwóch z nas zostaje bez przydziału.

Powitali mnie śmiechem. Mirek od razu powiedział, że spóźnialscy są sami sobie winni, więcej pań nie będzie, a dobór par następował w miarę przybywania zainteresowanych na miejsce zbiórki. Trochę byłem nieswój. Za bardzo wytrzeźwiałem, gdy w tym czasie reszta towarzystwa zaczęła się nieźle bawić. Na stolikach rzeczywiście było wszystko. Zestawy wędlin, ryb, kawior, owoce, wódka, szampan, napoje... Ja jednak poprosiłem o kawę. W Polsce bez trzech kaw do południa nie szło wyżyć, a tu nie było nawet kiedy o tym pomyśleć. I tego najbardziej mi brakowało. Oczywiście, zanim kelner zdążył obrócić i ją przynieść, nie pogardziłem kieliszeczkiem dla wzmocnienia nadwątlonych sił. I dobrze, bo po paru kieliszkach świat wokół jakoś zaczął być bardziej sympatyczny.

Już po paru minutach zorientowałem się, że oprócz mnie, to Zbyszek jest bez przydziału. Znaczy przyszedł tuż przede mną. Chłopaki z partnerkami co chwila chodzili na parkiet, a my ze Zbyszkiem zostawaliśmy przy stoliku i powoli, rozmawiając, popijaliśmy gorzałę. Nie było to zbyt optymistyczne, groziło szybkim zakończeniem się dla nas imprezy. Kumple pewnie to dostrzegli i przez parę tańców pozwolili się i nam pobawić. Ale to wszystko.

Dziwne, ale kiedy rozglądałem się wokół, to faktycznie większość obecnych to byli skośnoocy, pewnie Wietnamczycy, Koreańczycy, czy też inne nacje, którzy wcale nie interesowali się tańcem, ale sączyli jakieś koktajle i tylko obserwowali tańczących. Kurcze, nie umieli, czy co? Ale sporo było także Europejczyków (Rosjan?) i co dziwne, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że większość obecnych to kobiety!!!

Podzieliłem się ze Zbyszkiem tym spostrzeżeniem. Ale Zbyszek ze smutkiem stwierdził, że już za późno. Nie zrozumiałem. Więc wytłumaczył mi otwarcie, że już kilkanaście minut temu podjął decyzję, że stąd wychodzi i jedzie do znajomej gdzieś tam i kiedyś poznanej. Dzwoniła wieczór do niego do hotelu z zaproszeniem, ale się wyłgał, że nie może przyjechać, a teraz się zdecydował i jedzie.

O, mamo! Czy ja na każdym kroku muszę być tak zaskakiwany? Wychodzi na to, że zupełnie nie znam życia i nie mam pojęcia co się tutaj, w tym kraju, dzieje.

I rzeczywiście. Po kilkunastu minutach Zbyszek zmył się po angielsku. Tak, że przy stole zostałem sam. No, oczywiście, nie całkiem, chłopaki przychodzili, coś tam wypili, przekąsili, próbowali rozbawić panie, ale wszyscy mieli taką znajomość języka, że rozmowy z partnerkami zupełnie się nie kleiły, więc jedynym wyjściem były tańce. I tego nie dali sobie zbyt często odbierać.

Kiedy tak samotny siedziałem i popijając troszeczkę rozglądałem się po sali, nagle zdałem sobie sprawę, że od dłuższego już czasu jakaś kobita przy dalszym stoliku ciągle spogląda w moja stronę. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi, bo to był prawie drugi koniec sali, więc dzieliło nas sporo twarzy, a ona rzucała tak oczami pomiędzy nimi i wyraźnie na mnie. Próbowałem dyskretnie poobserwować ten stolik. Siedziało przy nim trzy panie z jednym facetem. I przeważnie dwie siedziały samotne, kiedy para tańczyła. Niedobrze, gdyby zostawała jedna, to nie wahałbym się ani chwili i poszedłbym poprosić do tańca. Ale tak? Poczekałem, aż chłopaki wrócą do stolika i mówię im o tym. Nie powiedziałem im gdzie to jest, aby nie zaczęli rozglądać się po sali, tylko mówię, że idę do innego stolika poprosić panią do tańca. Mają mnie ubezpieczać, abym nie wpakował się w jakieś łajno. Zgodzili się. Kiedy orkiestra znów zagrała, podszedłem do tamtego stolika i zgiąłem się w ukłonie. I usłyszałem: „Ja dumała, szto ty uże w obszczie nie pridiosz”. Dziewczyna z uśmiechem wstała i poszliśmy tańczyć.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

13.

Tańczyła dość lekko. Przedstawiłem się, ona powiedziała, że ma na imię Lena. Ładne imię. Spojrzałem ponad jej głową na salę. Facet, który siedział przy stoliku, poszedł w tany z jedną z pozostałych dziewczyn, a jedna pozostała przy stoliku samotna. Ale nic nie wskazywało na to, że nadepnąłem komuś na odcisk, więc przestałem rozglądać się wokół i skoncentrowałem się na partnerce. Była to niezła blondynka, trochę może zbyt pulchna w porównaniu z klasyką, ale bez przesady. I takie dziewczyny akuratnie mi się podobały. Z wyglądu oceniłem ją na jakieś 25 – 27 lat. Nie była to więc zupełna małolata. Spróbowałem coś z nią rozmawiać, mimo, że dźwięki orkiestry niezbyt na to pozwalały. Jednak pewnie właśnie to zagłuszanie ośmieliło mnie do prób rozmowy po rosyjsku, bo inaczej wstydziłem się mojej nieporadności. O dziwo, ze zdumieniem zauważyłem, że uważnie próbuje mnie zrozumieć i nie wykazuje żadnych objawów niechęci lub kpin z tego, że nie znam języka. Kurcze, jednak miałem jakiś kompleks, który nie pozwalał mi wcześniej nawet na dokonywanie prób rozmawiania w tym języku. Ale kiedyś w końcu przychodzi czas, że trzeba się przełamać. Widząc jej dobrą wolę zrozumienia mnie, zapytałem, czy przypadkiem nie grozi mi tu, że jakiś jej obrońca podbije mi tu nagle oka. Wprawdzie musiałem to tłumaczyć kilka razy i pomagać sobie rękami (w tańcu!), ale w końcu zrozumiała i głośno się roześmiała. I zaraz mnie uspokoiła, że jest tu z koleżanką, na urodzinach innej koleżanki, która to jest ze swoim chłopakiem. One we dwie są więc tu same i lekko się nudzą, znaczy lekko to za mało powiedziane. Faktycznie, nie zwróciłem uwagi, że na ich stoliku stał ogromny bukiet kwiatów. Ale najdziwniejsze było to i od razu wtedy zdałem sobie z tego sprawę, że w zasadzie wszystko zrozumiałem, co do mnie mówiła. Wprawdzie mówiła dość wolno i wyraźnie, ale przecież dotychczas jakoś nic nie rozumiałem!

Kiedy taniec się skończył, próbowałem zaprosić ją do naszego stolika. Odmówiła delikatnie, że teraz nie może. Zapytałem więc, czy ja mogę przysiąść się do nich. Nie widziała problemu. Ale przecież nie będę szedł z pustymi rękami. Przeprosiłem ją i powiedziałem, że za 10 minut będę z powrotem.

Nie wiem, czy zrozumiała, ale ja już postanowiłem. Wyszedłem z restauracji i poszedłem do kiosków przy stacji metra. W końcu było to niecałe 100 metrów. Kupiłem kwiaty i wróciłem do knajpy. U przechodzącego kelnera zamówiłem szampan i dopiero tak wyposażony podszedłem do ich stolika. Cała ich grupa akuratnie była na miejscu. Lena bez pytania wskazała mi solenizantkę, tak że kwiaty wręczyłem bez problemu. Nie wiem, czy moje życzenia zostały zrozumiane, ale mało mnie to obchodziło. Oczywiście, zostałem zaproszony do stolika przez Tatianę – bo tak miała na imię – oraz jej faceta – Żenię. Zaraz tez pojawił się zamówiony przeze mnie szampan, więc wznieśliśmy toast za zdrowie solenizantki.

Szampana starałem się nie pić. Miałem dokładnie w pamięci pewnego Sylwestra w Polsce, kiedy po pokaźnej dawce wódki w Sylwestrowy wieczór, Nowy Rok witaliśmy też szampanem, a ja, młody, niedoświadczony studencik, zamiast markować picie, wychylałem lampkę za lampką. Po 20 minutach skończyło się tym, że obudziłem się dopiero późno wieczór w Nowym Roku.

Wolałem tańczyć. Wiedziałem, że jak tańczę, to nigdy się nie upiję. Lena nie była przeciwna. Tańczyło się nam nieźle.

Zarówno podczas tańca, jak i nieczęstych przerw próbowaliśmy coś rozmawiać ze sobą. Z tego co się dowiedziałem, Lena była rozwódką. Miała 26 lat – dobrze ją oceniłem – i siedmioletniego syna. Pracowała w księgowości w jakiejś prywatnej firmie. Mówiła jaka to firma, ale to mi nic nie mówiło, było ich wtedy w Rosji nie tak wiele. Przynajmniej tak mi się wydawało. Ja z kolei próbowałem jej powiedzieć, że jestem zwykłym budowlańcem, co przyjechał z Polski zasuwać na budowie fajnego hotelu, no bo co się miałem szarpać, że w Polsce to wcale budowlańcem nie byłem, tylko kasy nie było. To na razie było za trudne, przynajmniej językowo.

W międzyczasie Lena dała się w końcu zaprosić do naszego stolika, gdzie też chwilę posiedzieliśmy, jednak to wszystko działo się już w tzw. niedoczasie. Impreza wyraźnie się kończyła. Towarzystwo Leny wyraźnie zabierało się do odejścia i ona też coraz częściej za nimi spoglądała.

Próbowałem żartem zwrócić jej uwagę, że jak nawet odejdą bez niej, to jest miejsce w hotelu na górze, ale potraktowała to właśnie jak żart, więc dalej nie było sensu być bezczelnym.

W końcu jedna z tych jej koleżanek podeszła do nas, coś tam pogadały ze sobą i Lena powiedziała, ze jedzie do domu. Zacząłem udawać, że jęczę, że jestem strasznie zmartwiony, bo Moskwy nie znam, a jutro mam wolny dzień i myślałem, że znajdę jakiegoś przewodnika, który mi pokaże co tu można zwiedzić i zobaczyć... i udało się! Lena dała mi numer telefonu i obiecała, że jak jutro zadzwonię, to przyjedzie i wybierzemy się zwiedzać Moskwę. Więcej chyba nie mogłem uzyskać, więc pożegnaliśmy się i oni wszyscy odjechali.

Wróciłem do knajpy, bo te nasze pożegnania to były już na zewnątrz. Chłopaków też już nie było. Zresztą zaczęły się porządki i obsługa też w zasadzie sprzątała po wieczorze. Widocznie chłopaki zapłacili za wszystko, bo ode mnie nikt nic już nie chciał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

14.

Rano trochę odespałem, trochę doprowadziłem rzeczy do ładu, a w południe pojechałem na spotkanie. Trochę się bałem, bo pierwszy raz miałem samodzielnie jechać metrem, więc nie bardzo byłem pewny, że dojadę na właściwe miejsce. Jednak wczoraj chyba dość przekonująco mówiłem, że nie bardzo się w tych połączeniach orientuję, dlatego Lena wybrała dość proste miejsce na spotkanie. Umówiliśmy się na stacji „Oktiabrskaja” w centrum peronu, bo to była stacja, do której ja dojeżdżałem bez przesiadki. I właściwie to Lena mnie odszukała na peronie i spotkaliśmy się prawie dokładnie o umówionym czasie. Zapytała co bym chciał zobaczyć. Odpowiedziałem, że Arbat. Była zdziwiona. Sądziła, że zwiedzanie rozpoczniemy od Placu Czerwonego i okolic Kremla, ja jednak bardziej chciałem zobaczyć Arbat. Przecież moje wyobrażenia o Rosji jakoś bardziej były kształtowane przez kulturę a nie politykę i stąd to wynikało. Pamiętałem moje „odkrycie” Mistrza i Małgorzaty, tyle razy potem tą powieść czytałem, pamiętałem moje zafascynowanie Okudżawą, Wysockim, a oni zawsze mi się z Arbatem kojarzyli. Chciałem zobaczyć te miejsca, poczuć ich zapach, dotknąć panującego tam nastroju... spróbować wczuć się w tamte czasy, kiedy „po Moskwie sunęły sanie...” A po głowie wciąż chodziła mi melodia kiedyś słyszanej ballady, której słów wtedy prawie nie rozumiałem, ale wyczuwałem doskonale jej nastrój. Teraz mogę nawet te słowa przytoczyć:

O Wołodii Wysockom ja piesniu pridumat’ rieszył

Wot iszczio odnomu nie wiernutsa damoj iż pachoda

Gawariat szto grieszył, szto nie w srok swieczu zatuszył

Kak umieł tak i żył, a bezgriesznych nie znajet priroda

 

Nie na dołgo rozłuki, wsiewo lisz na mig a patom

Odprawlatsia i nam po sliedam, po jewo, po gorjaczym

Pust’ krużyt nad Maskwoju ochrypszy jewo baryton

No a my w miestie s nim pasmiejomsa i w miestie popłaczem

 

I pojechaliśmy, oczywiście metrem. Dzisiaj tłok w metrze był znacznie mniejszy, więc mogliśmy próbować rozmawiać podczas jazdy. Fakt, że ta rozmowa była niezbyt wyszukana, bo na każdym kroku brakowało mi słów, albo nie rozumiałem, co Lena do mnie mówi, ale jakoś powoli, powoli, zaczynaliśmy się dogadywać. Przede wszystkim Lena zwróciła mi uwagę na to jak należy poruszać się po metrze. I zrobiła to tak sensownie, że od tego dnia nie miałem już nigdy żadnych problemów z dojechaniem do dowolnego punktu. Zrozumiałem cały schemat, zrozumiałem gdzie trzeba szukać informacji na stacjach z przesiadką i co najważniejsze: jak wyjść z pod ziemi na żądane miejsce. Gdzie szukać strzałek i nazw ulic lub innych charakterystycznych punktów. Bo z każdego peronu w centrum wyjść było co najmniej cztery, a na powierzchni przejście od jednego do drugiego było w zasadzie niemożliwe. To można było zrobić tylko przejściami podziemnymi. Więc po co motać się z chodzeniem w tę i nazad, jak można popatrzeć i od razu udać się we właściwą stronę.

Arbat odbiegał od moich wyobrażeń, ale tak nie do końca. Przede wszystkim cała ulica, to był jeden wielki handel wszelkim posowieckim dobrem. Oczywiście, to nie miało nic wspólnego z normalnym bazarem, gdzie jest mydło i powidło. Tu były rzeczy ciekawsze, obliczone na zagranicznych turystów. Można było np. bez problemów kupić mundur generalski Armii Czerwonej, wszelkie medale, ordery, proporce... Ja kupiłem sobie legitymację oficera KGB in blanco, czyli czystą, do wypełnienia. Miała jak najbardziej wszystkie pieczęcie, nawet podpis wystawiającego. Zresztą Lena stwierdziła, że chyba jest oryginalna. Oczywiście, Związku Radzieckiego przecież już nie było i ta legitymacja to był łabędzi śpiew byłego imperium. I takie to rzeczy sprzedawano na Arbacie. Oczywiście, było mnóstwo miejscowej Cepelii, obrazy, rzeźby, książki, monety, a nawet sztandary sowieckich organizacji i inne, takie okolicznościowe np. za zdobycie tytułu brygady pracy socjalistycznej, czy coś w tym stylu. Były płyty, ale tych, na których mi zależało nie znalazłem.

Pogoda niezbyt sprzyjała naszym spacerom. Było pochmurno i raczej zimno. Wiał wiatr. Zaprosiłem Leną do jakiejś okolicznej knajpki. Coś tam zjedliśmy, ja zamówiłem wódkę, aby się coś dogrzać, Lena jednak nie chciała. Wypiła tylko lampkę szampana, aby dotrzymać mi towarzystwa i poszliśmy łazić dalej. Po wyjściu z knajpki zaczęliśmy trochę rozmawiać na tematy osobiste, bo dotąd tematy były raczej czysto moskiewskie. Ja nie skrywałem, że jestem żonaty, dzieciaty i przyjechałem tutaj tylko na kilka miesięcy na budowę. A co będzie po tych kilku miesiącach, to sam nie wiedziałem. Lena natomiast przyznała, że nie jest jeszcze rozwódką. Jest mężatką, ma dziecko, ale powiedziała, że z mężem jest w trakcie rozwodu. W dodatku nie może ryzykować, że mąż ją na czymś złapie, bo wtedy rozwód miała by na o wiele gorszych warunkach. Dlatego prosi mnie, bym gdy zadzwonię i usłyszę męski głos w słuchawce, to abym się nie odzywał i słuchawkę odkładał. To miało trwać nie dłużej niż miesiąc. I prosiła, abym był wyrozumiały, gdy nie zawsze będzie mogła się umówić, kiedy zadzwonię. „Bo mam nadzieję, że zadzwonisz” – dokończyła.

Kiedy na ulicy było już ciemno, poszliśmy do metra. Lena powiedziała mi gdzie mieszka. Było to na innej linii, ale stwierdziła, że pojedzie mnie odprowadzić do mojej stacji. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, po wyjściu z wagonu, już na peronie długo całowaliśmy się i w końcu pożegnali. Popatrzyłem tylko jak wsiada do wagonu w przeciwnym kierunku, metro rusza, a Lena macha mi jeszcze przez okno ręką na pożegnanie.

Tak to zakończyła się moja pierwsza randka w Rosji. A jeszcze w poprzednią niedzielę byłem w Polsce...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

15.

W hotelu nie było już żadnej wody. Gorzej, gdy chłopaki zeszli na dół do knajpy, to okazało się, że u nich wody też nie ma i knajpa jest dzisiaj zamknięta. Straszne rzeczy. Ale chyba było to dla nas zbawienne. Wprawdzie co niektórzy próbowali zmobilizować resztę do jakiegoś wypadu, ale chętnych specjalnie nie było. Więc zrobiliśmy to co było najprostsze: zaopatrzyliśmy się w kioskach w niezbędne napitki i posiedzieliśmy razem. A później, znacznie wcześniej niż ostatnio, poszliśmy spać.

Pobudka była przyjemniejsza niż dotychczas. Już nie wlokłem się z tyłu grupy, nieświadomy gdzie idziemy, tylko rozglądałem się wokół, czytając tablice i przyglądając się współpasażerom. Tych rankiem było niewielu, to jak na Moskwę była jednak bardzo wczesna pora. Oni przecież rozpoczynali pracę o dziewiątej.

Na budowie zameldowaliśmy się o czasie. Nastroje były dobre. Oczekiwania też. I nie zawiedliśmy się. Zaraz po siódmej wraz z Manfredem przyszedł Jan oraz Zbyszek i dowiedzieliśmy się oficjalnie (Manfred mówił – Jan tłumaczył), że od dzisiaj zaczynamy tapetowanie pokoi na trzecim piętrze. Zostaniemy połączeni w pary, bo na razie nie ma więcej sprzętu, tylko dla pięciu par, a po paru dniach szefostwo postanowi co dalej. Zbyszek dołącza do nas na stałe, bo nas była tylko dziewiątka, a Jan dzisiaj wyjątkowo, bo jeden z naszej grupy został zabrany do rozładunku dostawy. Okazało się, że właśnie przywieziono TIR-em tapety i klej.

Miałem farta, albo cóś, nie wiem. Ale chyba mi się udało. W chwilę po tych przemówieniach przyszedł do mnie Jan i powiedział, że mam z nim być w parze. Byłem zadowolony, bo przecież Jan dokładnie znał tą robotę. Ja wprawdzie też coś tam tapetowałem, ale żadnego nauczyciela nie miałem, w Polsce uczyłem się z broszurek i poradników, a to przecież nie to samo.

Poszedłem z Janem po narzędzia. O mamo. To była wielka walizka ze sprzętem, na razie nie wiedziałem co tam jest, dodatkowo parę rolek, no i składany stół, oraz maszyna do pokrywania tapety klejem. Pierwszy raz w życiu to widziałem. Jasiek jak zobaczył moją minę, to się zaczął śmiać. Zatargałem to wszystko na górę do pokoju, który żeśmy sobie wybrali, potem przyniosłem drabiny i zacząłem się przyglądać jak Jasiek przygotowuje stanowisko pracy. Najpierw rozłożył stół, zabezpieczył przed przypadkowym złożeniem się, potem rozpakował tą klejarkę, zmontował ją i przykręcił do stołu. Potem otworzył tą walizkę i oglądaliśmy to wszystko co tam było. A było mnóstwo wszystkiego. Noże, nożyki, nożyczki taśmy miernicze, stalowe, rolki... ponad połowy tego dotąd nie wiedziałem na oczy i nie wiedziałem do czego służy. Janek, widząc moją minę, od razu powiedział, że to wszystko to nic i w niczym nie pomoże, jeśli tapeciarz nie będzie miał pewnej ręki. Kurcze, opiernicza mnie delikatnie, czy co?

Poszedłem na dół. W piwnicach urządzano nasz magazyn, gdzie składowane były pudła z tapetą, oraz kleje. Zabrałem jedno pudło, paczki kleju suchego, oraz wiaderko z klejem mokrym, zgodnie z tym co Janek polecił mi przynieść. W międzyczasie Janek przyniósł skądś duże puste wiadro i jak złożyłem swój bagaż polecił przynieść mi wiaderko wody. O kurcze, to nie było takie proste. Trzeba było znów zejść z trzeciego piętra do piwnic (minus druga kondygnacja), przejść piwnicznymi korytarzami, wyleźć innymi schodami na parter, pójść do naszego polowego koryta, gdzie się myliśmy, nabrać wody i teraz zrobić powrotną drogę z ładunkiem. Ciężkawo było, ale już w drodze kombinowałem, że takie czynności mogą być doskonałym wytłumaczeniem się z nieobecności na stanowisku pracy. I to kiedyś może być wielce przydatne „w razie czegoś”. Kurcze, normalnie polska dusza zaraz się odezwała.

Jakoś tą wodę wytaszczyłem na górę i zaczęliśmy z Jankiem rozrabiać klej. Okazało się, że na wiadro wody sypiemy dwa pudełka Metylanu specjalnego i do tego dodajemy około dwóch litrów kleju z wiaderka. Diabli wiedzą, co to był za klej, ale był jakiś taki gęsty, że ledwo dawał się wylewać. Jak introligatorski. Zanim to wszystko zamieszaliśmy, rozwodniliśmy, to do obiadu było już niedługo. Janek stwierdził, że się dobrze składa, bo za wcześnie to nie powinno się go używać. Spokojnie więc mieszaliśmy, mieszaliśmy, aby nas nikt nie przyłapał na nieróbstwie. W międzyczasie podchodziliśmy do otwartej walizki i Janek objaśniał mi zastosowanie niektórych instrumentów i narzędzi. Wreszcie poszliśmy na obiad.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

16.

Po obiedzie zabraliśmy się wreszcie za tapetowanie. Janek nalał kleju z wiadra do klejarki, potem rozciął pudło z tapetami i pokazał mi jak rolkę tapety zakładać na tą maszynkę. Ale się wtedy zdziwiłem. Sądziłem, że w pudle jest mnóstwo rolek, a tam były tylko dwie! Za to takie po 25 metrów bieżących w każdej rolce.

To było strasznie sprytne. Kiedy przełożyło się tapetę przez rolki maszynki, to pociągając jej koniec i ciągnąc po stole, otrzymywało się od razu tapetę poklejoną na gotowo równiutką warstwą kleju. Grubość tej warstwy była regulowana prostym dokręceniem listwy zgarniającej, która zgarniała nadmiar kleju z powierzchni. Cud – miód. Wystarczyło teraz tylko dociągnąć koniec tapety do wcześniej oznaczonego punktu na stole, a potem odciąć nożem po listwie klejarki i otrzymywało się gotowy, poklejony odcinek. Na to, na co w domu traci się mnóstwo czasu, tutaj wystarczało 10 sekund. Teraz tylko złożenie tego odcinka, aby nasiąkł lekko i gotowe!

Na początek przygotowaliśmy trzy takie pasy. Janek cały czas egzaminował mnie z wiadomości o tapetowaniu, a w zasadzie pytał co umiem. Na początku nie wychylałem się specjalnie, bojąc się zbłaźnić, ale w końcu zrozumiałem, że Janek jest tu po to aby mi pomóc w tym, czego nie wiem, więc zacząłem być bardziej otwarty i opowiedziałem mu wszystko o swoich doświadczeniach. O tym jak tapetowałem swoje mieszkanie korzystając z różnych poradników „zrób to sam” i o tym, że efekty mojej pracy uważam za niezłe. Oczywiście powiedziałem, że podstawowymi „narzędziami” były ręcznik i nożyczki, bo przecież innych wtedy u nas nie było. No i że znam zasadę tapetowania od okna, by światło nie uwydatniało popełnionych błędów w łączeniach poszczególnych pasów tapety. Janek na początku mnie słuchał, słuchał, zadawał pytania i nic nie mówił. Wreszcie odwrócił się do mnie i powiedział, że ze mną może być gorzej niż myślał. Bo mam złe nawyki, które trzeba będzie usunąć. Byłem niemile zaskoczony, ale Janek nie dał mi czasu na rozpamiętywanie jego słów. Odmierzył pion na ścianie przy drzwiach, pozbierał do kombinezonu kilka narzędzi ze skrzynki i wszedł na drabinę. I zażyczył sobie jeden z poklejonych pasów tapety. Teraz z wysokości drabiny uczył mnie jak ten pas mam położyć na ręce, jak podnieść rękę i jak dokładnie wiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół tego pasa. To się załatwiało przy składaniu tapety po wyjęciu z klejarki, że górę składało się krócej, a dół w dłuższą część. I tak miało być zawsze, aby nigdy tego nie pomylić.

Janek ustawił mnie tak jak chciał, odebrał tapetę ode mnie z ręki i... okazało się, że jak już ją wziął, to złożenie od razu się rozwinęło i miał górę pasa gotową do położenia na ścianie. Przyłożył bok do znaków pionu, który odmierzał, delikatnie przyklepał ręką, po czy wziął rolkę i zaczął rolować położony pas. To była szeroka rolka gumowa. Janek cały czas tłumaczył mi sens tego co robi i zjawiska, które wtedy zachodzą. Rolkowanie miało za zadanie wytłoczyć wszelkie bąbelki powietrza spod tapety (tego się nie da zrobić ręcznikiem), ale nie można rolkować bezmyślnie. Każdy ruch rolką powoduje rozciągnięcie przyklejanego pasa w kierunku ruchu rolki. Więc nadużywanie tego w jakimś kierunku, spowoduje zniekształcenie wymiarów pasa tapety, do którego potem trudno będzie dopasować następny. A jeśli ściana jest długa, to zniekształcenia geometrii będą się po każdym pasie uwydatniać i po paru metrach zachowanie niewidocznego połączenia pasów będzie niemożliwe. A NIEWIDOCZNE POŁĄCZENIA TO KRYTERIUM ODBIORU NASZEJ PRACY! Tak, że nie ma znaczenia skąd zaczynamy układanie tapety. Nie ma mowy o układaniu od okna, aby „zakładki” tuszowały niedokładności. Ma być idealnie i tyle.

Janek zrolował górną część pasa, po czym zszedł z drabiny i zajął się dolną częścią. W międzyczasie tłumaczył mi, że dwuosobowy zespół powinien tak pracować, że kiedy tylko ten na drabinie położy i ustawi górną część, to drugi natychmiast kontynuuje jego pracę i wykańcza część na dole. W ten sposób na dokładne położenie pasa tapety potrzeba około dwóch minut. Aż mnie szarpnęło: dwie minuty? Głośno się zdziwiłem. Janek potwierdził i powiedział, że to czas łącznie z „wyciąganiem” tapety z klejarki i jej składaniem. Oczywiście, inny pas się wyciąga, a inny kładzie na ścianę, bo muszą jakiś czas „dojrzeć” i nasiąknąć, ale ten „pomocnik” na dole ma to wszystko zabezpieczyć tak, aby druga osoba na drabinie nie potrzebowała w ogóle z niej schodzić.

O święty Jacku z pierogami! Tego było mi za dużo. Byłem załamany. Janek śmiał się ze mnie i radził zachować spokój. Po położeniu pierwszych trzech pasów, pozwolił mi przy następnym zająć się jego dolną częścią. Uważnie patrzył jak „jeździłem” rolką po tapecie a potem jak małą, twardą rolką „beczką” dociskałem spoinę z poprzednim pasem. Wyszło nam nie najgorzej. Sprawdzaliśmy przyklejenie tapety ręką. Nie ma lepszego i prostszego sposobu. Przyklejona tapeta nie „syczy”, kiedy przesuwa się po niej palcami. Kiedy zaś pod nią jest bąbel powietrzny to wydawany wtedy odgłos jest zupełnie inny. U nas było dobrze. Nie syczało.

Tak w ogóle, to techniczne warunki klejenia nie były najgorsze. Tapeta była wprawdzie gładka, winylowa oczywiście, ale miała wzór do dowolnego układania, to znaczy nie trzeba było pasować wzoru. Poza tym od góry należało ja uciąć po wcześniej zaznaczonej linii gzymsu, a na dole wystarczało tuż nad posadzką. I nieważna była specjalna dokładność, bo to wszystko miało być potem jakoś zamaskowane. Więc nas obchodziły „tylko” i „aż” łączenia poszczególnych pasów i tyle.

Przed końcem roboczego dnia szefostwo zebrało całą naszą grupę i pokazało „pokój wzorcowy”. Okazało się, że na naszym piętrze jest już pokój wytapetowany niemal w całości (nie było łazienki), a przynajmniej tapetą pokryte są jego dłuższe ściany. I w naszej obecności Manfred polecił jednemu z obecnych pociąć nożem i w ogóle zniszczyć jeden z pasów tapety na środku ściany – gotowej idealnej ściany. Tak się i stało. Wtedy Manfred zapowiedział, że ten uszkodzony pas zostanie jutro w całości zdjęty i zastąpiony nowym. I tego musimy się nauczyć. I jutro przekonamy się, że ta zniszczona ściana znowu będzie idealna.

Pozostało tylko wierzyć.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

17.

Wody w hotelu nie było. Żadnej wody. To wyglądało na jakieś fatum. Wprawdzie podczas obiadowej przerwy skoczyliśmy na bazar i kupiłem kilka par skarpetek, a przy okazji obejrzałem sklep z koszulami znajdujący się niedaleko bazaru. Ciekawy był to sklep. Każda koszula na metce miała nazwisko projektanta, wyszczególnione było skąd jest tkanina i jaki jest jej dokładny skład, a także parę innych informacji, których na razie nie odcyfrowałem. No i było tanio! A koszule niekiepskiej jakości! I kroje nawet niezbyt odbiegające od bieżącej mody! Na razie nic nie kupiłem, ale dobrze było wiedzieć, że można blisko kupić, bo o praniu własnych nie było mowy!

Znowu musieliśmy jechać na Oktiabrską żeby się umyć. Przy okazji od chłopaków dowiedzieliśmy się najnowszych wieści z budowy. Otóż okazuje się, że dyrekcja generalna przyjęła nowy plan robót, bo zima zbliżała się ogromnymi krokami i okazało się, że nasza firma ma znaczne opóźnienia w zaawansowaniu robót! Kolejność prac jest tak ustalona, że my blokujemy wejście na pokoje innych firm, więc po paru dniach rozruchu dostaniemy propozycję (nie do odrzucenia), żeby pracować po 14 godzin dziennie!!! To nie wyglądało dobrze. No bo jak zasuwać 14 godzin, kiedy potem nie ma jak się umyć!!! Jeszcze jak się doda 2 godziny dziennie na dojazd i stołówkę, to na wszystko inne, w tym sen, zostaje 8 godzin na dobę. Okropność. Byliśmy tak pobudzeni tymi wieściami, dyskusja była tak gorąca, wypiliśmy tyle butelek wódki, że pojechaliśmy do siebie już po północy, jednym z ostatnich pociągów metra.

Rano, zaraz po siódmej, wysłaliśmy delegację paru kolegów, którzy co nieco znali niemiecki, do Manfreda, aby oficjalnie zaprotestować przeciwko warunkom zamieszkania. Manfred znał temat (jednak grupa z „Oktiabrskiej” miała do niego lepszy i szybszy dostęp). Zgodził się z nami, że to uniemożliwia normalną pracę, bo faktycznie czasem wystarczy raz zaniedbać zmienić skarpetki czy nie umyć nóg, a wtedy można przez kilka dni cierpieć z otarciami lub odciskami. Wtedy o pracy kilkanaście godzin na drabinie nie ma mowy i wszyscy są stratni. Manfred również oficjalnie przekazał nam, że interweniuje w dyrekcji naczelnej budowy w tej sprawie i po jej rozwiązaniu, znaczy po znalezieniu dla nas innego hotelu, oczekuje, że będziemy pracować po te 14 godzin. Na razie wszyscy mieli dalej tapetować w takich składach jak wczoraj.

Ja dalej pracowałem z Jankiem. Janek dzisiaj dopuszczał mnie do znacznie większego zakresu prac niż wczoraj, oczywiście uważnie obserwując. Okazało się, że nie było tak źle. Widocznie nie miałem takiego stażu w tej pracy, aby mieć już złe nawyki, a że trochę już robiłem, to „łapiąc” to co obserwowałem, pewniej i szybko uczyłem się kleić tak jak należy. I Manfred, i Willy, który był specjalistą od tapetowania, gdy przychodzili do pokoju i sprawdzali jakość, to nie mieli większych zastrzeżeń. Była to oczywiście Jana zasługa. Ale po paru godzinach, na długiej ścianie, popełniłem kardynalny błąd, rozciągając (rolkując) nadmiernie jeden bok tapety. Przez to strona przeciwna spajanej zbyt się rozszerzyła, tworząc łuk, a nie prostą. A następne pasy należało teraz dopasowywać do tego łuku, rozciągając drugi bok coraz bardziej. W końcu krawędź tapety zaczęła wyraźnie „zakręcać” na ścianie i następnego pasa skorygować się już nie dało. Byłem bezradny. Jan dotąd nic nie mówił. I wreszcie powiedział, że widział ten błąd od początku, ale nie ingerował, bo chciał, abym ten błąd zrobił już dziś, a nie później, kiedy będę musiał sobie sam radzić, a nawet uczyć innych. Zrobiłem wielkie oczy, ale na razie Jan zajął się pokazywaniem mi jak sobie radzić w podobnych przypadkach. Wytłumaczył, gdzie popełniłem błąd w rolkowaniu, a potem wziął następny, nowy pas tapety i przykleił go na ścianie, zakładając ok. 2 cm na dotychczasowy. Po jego dokładnym przyklejeniu do ściany, utworzoną zakładkę przeciął nożem od góry do dołu. Od ręki, bez żadnej listwy! Następnie zdjął odcięty pasek nowej tapety i wyjął spod nowego pasa resztę sąsiedniego pasa. Teraz przy dociśnięciu obu pasów, utworzyły one niewidoczne spojenie, a druga krawędź nowego pasa była już prosta. W ten sposób tracąc ok. 2 cm na szerokości, pozbyliśmy się krzywizny boku tapety na ścianie. Sprytne to było. Ja w Polsce nigdy bym na to nie wpadł, bo to było możliwe tylko na równych, szpachlowanych gipsem ścianach, a kto u nas wtedy znał takie fanaberie...

Teraz byłem już uważny. Janek popatrywal i stwierdził, że w zasadzie na ścianach sobie poradzę. Jutro zaczniemy tapetować kąty, bo dotychczas tego nie ruszaliśmy, zostawiając wolne miejsce, a od czwartku będzie zmiana składów zespołów. Byłem zdziwiony. Janek więc, poprosiwszy mnie na razie o dyskrecję, zaczął opowiadać. A miał informacji znacznie więcej, niż wczoraj grupa się dowiedziała. Bo znając niemiecki i kręcąc się na zewnątrz przy biurowych kontenerach dyrekcji, usłyszał to i owo. Otóż nasze opóźnienia są znaczne. Dlatego nasza firma zamówiła nowe zestawy sprzętu i kiedy tylko przyjdą z Austrii, to wszystkich nas rozdzieli jako odpowiedzialnych i dostaniemy nowych pomocników. Już podobno przyjęto do pracy kilku Rosjan do szlifowania ścian, bo chłopaki z Oktiabrskiej nie nadążają ze szpachlowaniem i malowaniem sufitów. Tak, że w ciągu tego tygodnia on i Willy mają sprawdzić, czy sobie samodzielnie poradzimy, bo pracy czeka nas wiele. Zapytałem co z hotelem, ale Janek na razie nie miał nowych informacji.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

18.

Po obiedzie poszliśmy sprawdzić pokój wzorcowy, w którym wczoraj Manfred pociął jeden pas na środku ściany. Przed obiadem Willy miał tam wstawić nowy pas. No i ... wstawił. Idealnie. Ściana była gładka jak pupka niemowlęcia. Po wczorajszych „wyczynach” Manfreda nie było śladu. Zacząłem się przez chwilę zastanawiać, czy to czasem nie iluzja. Inni też nie dowierzali. Kilku kolegów wyszło sprawdzić, czy to na pewno ten sam pokój. Sprawdzili, no i ... to był ten sam. Oszustwa tu nie było. Zresztą Janek niedowiarkom powiedział zaraz, że za miesiąc sami będziemy tak robić i będziemy się śmiać z własnych podejrzeń. Poza tym takie wklejenie jest prostsze niż tworzenie iluzji, więc komu by się chciało organizować jakieś sztuczki? Więc przyjmijmy, że to co widzimy jest prawdą i ... rozchodzimy się, aby przez pracę do takich umiejętności się zbliżyć.

Poszedłem do mojego pokoju. Janek ze mną. Tym razem kazał mi się tylko przyglądać. Miałem popatrzeć, jak sobie samodzielnie radzić w sytuacji, kiedy nie będę miał pomocnika. Nie było to takie trudne, ale wymagało wchodzenia na drabinę i schodzenia, oraz zostawiało mało czasu na odpoczynek, a właściwie, to takiego czasu nie było. Bo z pomocnikiem jest prościej, on przygotowuje tapetę i dokleja dół. A człowiek wtedy siedzi sobie na drabinie i drzemie, czekając na podanie nowego pasa tapety.

Janek doklejał pasy tapety w kątach pokoju. Polegało to na tym, że główną część pasa układał na ścianie, a resztę jednego boku przyklejał na drugiej ścianie. Wcześniej należało odmierzyć potrzebną szerokość i odciąć nadmiar tak, aby na drugą ścianę nie zakładać więcej niż 1-2 cm. Potem drugi pas szedł na drugą ścianę i też takim centymetrowym odcinkiem zakładał się na poprzedni. Sztuka polegała na tym, aby tapetę dokładnie dosunąć i dokleić do ściany w samym winklu, a później trzymając nóż w kciukiem i palcem wskazującym, przeciąć od góry do dołu w tymże samym winklu wierzchnią tapetę, nie naruszając dolnej. Przecięcie dolnej powodowało powstanie widocznej szpary i dyskwalifikowało wykonanie. To była makabra! Dzisiaj, pracując z Jankiem jeszcze nic nie piliśmy, zresztą Janek na budowie nie pił. Zresztą on w ogóle pił mało. Był – jakby to opisał Sienkiewicz – człowiekiem nikczemnej postury. Niski, chudy, i miał niewielką odporność na alkohol. Po dwóch setkach w zasadzie kończył każdą imprezę. To i trudno się mu było dziwić. Mnie jednak dzisiaj ręce drżały. Jednak, kiedy Janek zakończył jeden kąt, kazał mi spróbować drugi, ale na początek na resztkach tapety, tak, aby nie zniszczyć całych nowych pasów. Przykleiłem resztki dwóch pasów na ściany z niezbędną zakładką i po paru głębszych oddechach spróbowałem ciąć. Tragedia. W kilku miejscach górna tapeta nie przecięta w ogóle, w kilku innych – przecięte obydwie. Spróbowałem dociąć te nie przecięte odcinki, ale już ich nóż nie łapał. Zamiast przecinać to je zwijałem. Wreszcie, odłożyłem nóż i wykorzystując jego ślad na tapecie, odciąłem naddatek nożyczkami, a potem dokleiłem pas ponownie. Wyglądało to strasznie marnie. W winklu świeciły bielą miejsca głęboko przecięte do ściany, a z niedociętego górnego pasa sterczały resztki papierowego podkładu. Janek był niezadowolony i kręcił głową z dezaprobatą. Dobrze, że wpadł na pomysł, abym spróbował na resztkach, bo Manfred strasznie się wściekał, jeśli zauważył nadmierne zużycie tapety. Mogło być dużo kawałków, ale nie całe pasy. A takie po moim przecinaniu trzeba byłoby zerwać i nie było ich gdzie ukryć.

Wytłumaczyłem Jankowi, że jestem zdecydowanie za trzeźwy na tak precyzyjną robotę. Pośmiał się trochę i zapytał czy mam jakieś lekarstwo. Pewnie, że miałem, a nie piłem, bo on nie pił. Janek dał mi 10 minut „wolnego” abym popatrzył po innych pokojach, oczywiście tak, by ani Manfred, ani Willy mnie nie zauważyli (bo chodzenie do innych pokoi było bez potrzeby zabronione). Poszedłem do sąsiadów. Wypiliśmy na szybko po 2 setki i już trochę rozgrzany wróciłem do Janka. Od razu powiedziałem, że teraz próbuję na normalnych nowych pasach. Janek trochę się wahał, ale jednak się zgodził. Teraz on stał na dole i się przyglądał mojej robocie. Zrobiłem wszystko jak w podczas nauki. Przygotowałem w nożu nowy wkład i... zacząłem ciąć.

Oprócz dolnego odcinka ok. 10 cm od posadzki, reszta poszła znakomicie. Wierzchni pasek tapety został równo odcięty, a ten pod spodem nie ruszony. Tak jak miało być. Ten przyposadzkowy odcinek dociąłem nożyczkami, poprawiłem klejenie do ściany, wygładziłem wszystko i spojrzałem dumnie na Janka. Podszedł do winkla pooglądał wszystko z bliska i usłyszałem – OK.!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

19.

Potem kleiliśmy spokojnie dalszą część ściany, kiedy po korytarzu ktoś krzyknął, że nasza grupa ma składać narzędzia, zjeść kolację i szybko jechać do hotelu, gdzie trzeba zwolnić pokoje, bo się wyprowadzamy. Popatrzyłem na Janka. Powiedział tylko abym wszystko zostawił, on to posprząta, więc biegiem się przebrałem i już mnie nie było. Biegliśmy na stołówkę. Po drodze Mirek opowiadał, że był właśnie w toalecie na zewnątrz, kiedy w powrotnej drodze natknął się na Mariana z Manfredem i oni przekazali nam takie polecenie. I bardzo dobrze. Zapytałem gdzie się przeprowadzamy. Mirek znał nazwę hotelu i stację metra. Hotel nazywał się „Salut” a stacja metra Jugozapadnaja. I wiedział tyle, że mamy się zameldować w recepcji a tam jest wszystko uzgodnione. No i że musimy się wymeldować z dotychczasowego hotelu do 19-tej, bo inaczej płacimy za całą następną dobę z własnej kieszeni.

No, na to naszej zgody nie było. Zjedliśmy coś w pośpiechu i pojechaliśmy zabierać bagaże. Szybko wymeldowaliśmy się z dotychczasowego lokum. I chociaż na schemacie metra nasze nowe miejsce nie było odległe, to aby tam dojechać i tak musieliśmy przejeżdżać przez centrum. Trochę to trwało. W końcu dojechaliśmy do stacji Jugozapadnaja. Mimo ciemności i tutaj bazar wokół stacji kwitł handlem wszystkimi towarami. Ktoś tam zapytał o nasz hotel i okazało się, ze to jeszcze trzy przystanki autobusem. Ale autobusów w tym kierunku było dużo i zaraz do jakiegoś wsiedliśmy. Na trzecim przystanku wysiadka i znaleźliśmy się obok hotelu. Z zewnątrz prezentował się imponująco. To była wielka budowla. Dwa ponad dwudziestopiętrowe wieżowce połączone łącznikiem sięgającym trzeciego piętra. A wszystko usytuowane na wzgórku obok dwupasmowej drogi. Z parkingiem wokół, ogrodzone, widać, że zagospodarowane ciut lepiej niż przeciętne i znacznie lepiej niż te, które odwiedziliśmy do tej pory. Szybko wdrapaliśmy się na wzgórze i ... trafiliśmy na ochronę, która nie bardzo chciała uwierzyć, że tylu potencjalnych klientów przychodzi na piechotę, zamiast zajechać limuzynami. Jednak po krótkiej rozmowie i wysłaniu ochroniarza do recepcji zostaliśmy po chwili wszyscy wpuszczeni do środka.

Wewnątrz – szok. To nie było to badziewie, którym nas do tej pory raczono. Nawet hotel na Oktiabrskiej nie umywał się do „Saluta”. Standard tutaj był znacznie wyższy i to rzucało się od samego wejścia. Innej jakości wystrój, inne wyposażenie, inne windy i wszystko inne, o wiele bardziej nowoczesne.

Szybko załatwiliśmy sprawy w recepcji, po prostu zostawiliśmy paszporty, zabraliśmy klucze i pojechaliśmy na górę. Ja znowu dostałem pokój z Arturem, bo wszyscy chcieli pozostać w dotychczasowych zestawach.. A poza tym wszyscy mieliśmy pokoje na ósmym piętrze i chociaż wydawało nam się przy recepcji, że numeracja dwóch była dość odległa, to na miejscu okazało się, że te dwa pokoje leżą naprzeciw trzech pozostałych. I bardzo dobrze. Mieliśmy do siebie blisko, a to było ważne, szczególnie rano, przy budzeniu.

Pokoje były komfortowe, eleganckie i dość przestronne. I najważniejsze: w łazience była czysta, duża wanna i wody pod dostatkiem. Ciepłej i zimnej. Kąpiel u siebie była jak balsam na rany, po wyjściu z łazienki wydawało nam się, że wszystko co złe jest już za nami.

Po kąpieli nikt nie okazywał zmęczenia. Byliśmy ciekawi nowego miejsca, tym bardziej, że tutaj na pewno było się z czym zapoznawać. Poszliśmy więc na rekonesans.

Już wracając korytarzem do hallu, gdzie znajdowały się windy, stwierdziliśmy, że znajdują się tutaj dwa bary. Zaopatrzenie w nich jednak było wyłącznie standardowo – awaryjne, czyli wódka, inne cięższe alkohole, papierosy, pepsi cola z innymi wariantami napojów, oraz jakieś drobne paczkowane przekąski. Nie było to więc nic ciekawego, więc pojechaliśmy na dół, aby zwiedzanie rozpocząć „od fundamentów”.

W recepcji odebraliśmy paszporty i karty gościa hotelowego, umożliwiające wejście na jego teren i obejrzeliśmy tereny wokół recepcji. Mieściło się tutaj kilka barów, punkty wymiany walut, butiki, sklepy z pamiątkami, biżuterią, wyrobami ze skóry, futer i diabli wiedzą z czym jeszcze, bo naszej uwagi nie przyciągnęły. Po prostu migiem zorientowaliśmy się, że ceny tutaj są światowe, a nie rosyjskie i mimo naszych zarobków, to teren nie dla nas.

Skupiliśmy się na barach. Pozaglądaliśmy tu i ówdzie. Doszliśmy w ten sposób do trzeciego piętra i okazało się, że na trzech kondygnacjach jest ich ponad trzydzieści. Można się było pogubić zupełnie.

W łączniku pomiędzy wieżowcami znajdowała się dwukondygnacyjna restauracja. Było to monstrum. Jednocześnie mogła pomieścić trzy tysiące osób. Poszliśmy tam coś się napić. I o dziwo, ceny na drinki były „rosyjskie”! Po prostu taniocha! Zaczęliśmy sprawdzać w barach. To samo! I tak zakończył się wieczór, kiedy zmęczeni, około północy poszliśmy się wreszcie przespać na nowych łóżkach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...