yemiołka 14.03.2002 08:47 Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 14 Marca 2002 GDZIE TA KEJA...? Wspólny dom to nasze pierwsze wspólne marzenie. Zaczęliśmy wspólnie marzyć 10 lat temu, zaczęliśmy szukać działki w `99, kupiliśmy ją złotą jak piwo jesienią 2000. A wcześniej... hmmm.... spenetrowaliśmy ziemię trzebnicką, obornicką, kłodzką i parę innych, zmieniając przy okazji w każdy parzysty dzień tygodnia koncepcję naszego życia. Poznaliśmy wszystkich okolicznych sołtysów, największe plotkary, żuli, osiedla domków i słupy ogłoszeniowe. W końcu jest!! Raczej nie szczyt marzeń, bardziej mniejsze zło – choć nie żałujemy decyzji. W ferworze poszukiwań zagubiły się gdzieś odludzia, wrzosowiska, górskie strumyki i sarny jedzące z ręki. Na głowy spadła nam szara rzeczywistość – sąsiad alkoholik i złodziej, gołębie odchody i kompostownik wielkości Mont Blanc... Przyjęliśmy całe to dobrodziejstwo inwentarza wraz z naszym! naszym! kawałkiem najpiękniejszej z kul. Musimy jeszcze tylko kupić maczety, żeby się przedrzeć przez zasieki dwumetrowych chwastów... I wtedy po raz pierwszy w tej bajce pojawiło się TO... _________________________________________________________________ // Keja odnalazła się jakieś 5 km od płd.-zach. wybrzeży Wrocławia. Ma 1046 nieuzbrojonych metrów, a każdy z nich wart 45 zł [niektórzy jęczą ze zgrozą - że to drogo, inni z zazdrością – że tanio; my szukaliśmy działki 1,5 roku i trochę nam się to już znudziło]. Mamy stację PKP i PKS, szkołę, aptekę, ośrodek zdrowia, żółty szlak, drużynę piłki nożnej i klub bilardowy spod ciemnej gwiazdy. Jako kapitał własny – nieograniczony optymizm. Będzie dobrze. Jeszcze tylko brakuje „jachtu”. // Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 20.03.2002 15:55 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 20 Marca 2002 PRZYCZAJENI Tuż obok nas wyrosło 6 domów. Wszystkie to kryjówki uciekinierów z Wroc.pl, gustujących w sielskich-diabelskich kolumienkach. Sąsiadom się śpieszy [jest już 5 minut po dwunastej], więc załatwiają media, a my siedzimy po cichutku, przyczajeni w chwastach. Fantazyjnie strzyżona lebioda pięknie wybujała, chyba ją zaczniemy wynajmować za ryczałtową opłatą dezerterom szukającym schronienia. Póki co dezerterów brak na horyzoncie, pewnie się potopili w okolicznym błotku [hmmm, cholera, trzeba sprawdzić poziom wód gruntowych]. Czasami zajrzy do nas tylko pies z kulawą nogą [Pitbullku, czy to Ty? ]. Sąsiedzi dzwonią, gdy trzeba się podpisać w odpowiedniej kolumnie urzędowych papierzysk i dać zaliczkę. Tym razem zrzucamy się a conto wodociągów. Poza tym stagnacja i cisza przed burzą. Tylko TO w kieszeniach naszych koszul w kratę posapuje cicho przez sen... Acha... Ktoś wbił w błotko słupek zwieńczony tabliczką z imieniem ulicy. Sztuka dla sztuki, choć nazwa jest całkiem ładna i dostojna: [...]. Pięknie się komponuje z tymi wądołami dokoła. Dwa metry dalej pasą się nieuczesane krowy.... *********************************************************** skomentuj tu lub ówdzie 8) Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 25.03.2002 15:25 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 25 Marca 2002 POBUDKA! AaaaAAAA! Mieliśmy przecież zacząć w 2001! A tu nagle przydybała nas późna jesień; mamy parę miedziaków więcej i nic ponad to. Nie mamy nawet embriona projektu.... W grudniu Jano z obłędem w oczach pędzi do urzędów, trzymając w zębach jakiś koszmarny projekt ponaddwustumetrowej landary, kupiony za symboliczną złotówkę od szefowej swojej pracowni. Byle tylko dostać pozwolenie na budowę – potem będziemy się martwić. Hmmm, jak zwykle... Kupujemy koniaczek – na wszelki wypadek [kurka wodna, jak toto się wręcza??! mamy zerową wprawę]. Flaszeczka okazała się zbędna – wciąż stoi zakurzona na kuchennej szafce, czekając na bardziej lepkie rączki drapieżnych urzędasów; my takich na razie nie spotkaliśmy. Jest dobrze – pozwolenie załatwiamy nie w Twierdzy Wrocław, ale pobliskiej gminie – dostajemy je prawie od ręki. 20 grudnia zakładamy dziennik budowy [7 zł], kierownik budowy składa w nim autograf zwiastujący rozpoczęcie inwestycji [ach! to brzmi dumnie!]. Dzień później geodeta wpisuje nam wytyczenie budynku [pro forma; 642 PLN na rachunku, 300 do ręki]. W ostatni dzień bardzo starego roku kupujemy w hurtowni, pół godziny przed jej zamknięciem, ociężałe worki cementu i sznurek. OK., będzie ulga. Ufffff.....Co za ulga!! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 27.03.2002 18:01 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 27 Marca 2002 NIEPOSPOLITE RUSZENIE Jestem jeszcze w ciężkim szoku, że uporaliśmy się z biurokracją. No dobra, trzeba pchać dalej tę taczkę, ale Jano ma w pracy urwanie głowy i nie ma czasu siąść nad naszym projektem [jest architektem]. A ja powoli zaczynam rozumieć, w co się pakujemy. Bardzo powoli. Wiję sobie gniazdo w piramidzie z Muratorów i powoduję gwałtowne huragany, przewracając z impetem stronice w poszukiwaniu odpowiedzi na egzystencjalne pytanie, czym różni się murłata od parkanu Czego to się człowiek o sobie nie dowie..... Każda rozmowa o chatce kończy się dąsem, więc Jano wybiera najbardziej bezpieczne wyjście – przesyła mi nowe pomysły emalią, a ja je krótko komentuję telefonicznie – w pracy trudniej robić z siebie kretynkę i już nie histeryzuję. W nockę przed spotkaniem forumowym drukujemy pierwszą poważną koncepcję – coś w końcu trzeba w garści przynieść. Opłacało się – usłyszeliśmy parę cennych rad. Ale pomysły pączkują w naszych głowach i wersje domku mnożą się jak białe króliki. Dzisiejszy projekt całkowicie różni się od tego z początku miesiąca. Chcemy go skończyć jak najszybciej, podrzucić branżystom i podmienić w urzędzie. Dół – niecałe 70 m2. Salon [ok. 20 m] z kominkiem, otwarta kuchnia, pokoik, mała łazienka, spiżarnia. A tak naprawdę najważniejszy będzie taras – zadaszony, drewniany, w stylu country. Na górze 3 sypialnie, garderoba i większa łazienka. Mamy mały problem z upchnięciem gdzieś mikropracowni. Zastanawiamy się, czy budować od razu garaż czy też później, wraz z zewnętrznym pomieszczeniem gospodarczym. Bardzo dużo znaków zapytania kłusuje po naszych rozgrzanych do czerwoności czaszkach – jakie ściany? Oczyszczalnia czy szambo? Co z drogą? [Nie ma szans na wydębienie pieniędzy od gminy, a droga to obraz nędzy i rozpaczy – prehistoryczne drzewka poniekąd owocowe, poupychane w bagnistych lejach, spod których wyziera glina.] W międzyczasie Janusz bierze dzień wolny na pozałatwianie innych osobistych spraw i przy okazji zagląda na działkę. Dawno nas tam nie było.... I superniespodzianka!!! Mamy hydrant! Prace wodociągowe rozpoczęto późną jesienią, ale wstrzymano je spory kawał od naszej ziemi. Aż tu nagle... jest woda! HURRA! Przy okazji okazało się, że ciągną już podłączenie gazowe. Wszystko śmiga mimochodem, sama sobie zazdroszczę. W sumie za doprowadzenie wody zapłaciliśmy około 2000 zł [gdybyśmy podłączali się sami, wyniosłoby to dużo więcej – teraz się zrzucamy w 9 domów]- ile dokładnie napiszę w okolicach 30.04, w czasie dorocznych okołoPITowych obchodów naszego roztrzepania, charakteryzujących się bieganiem w kółko, wywrzaskiwaniem słów niecenzuralnych, rewizją kieszeni i przetrząsaniem szuflad w poszukiwaniu wszelakich RACHUNKÓW. Czaszki ostudzone przez kilka chłodniejszych dni są w stanie przyjąć nowy aspekt do nerwowych rozważań – jak długo chcemy budować? Początkowo zakładaliśmy, że około 3 lat. Teraz nasz Dobry Duszek Rodzinny zaofiarował się, że pożyczy nam trochę dukatów. Tak na marginesie – jeżą mi się włosy na kręgosłupie, gdy czytam, że ludzie zastanawiają się nad szansą powodzenia budowy, mając na koncie, w punkcie wyjścia, ponad 100.000. My nie mamy nawet 1/3 tego, choć dysponujemy kapitałem w postaci Teścia – mistrza czarnej magii murarskiej – to dużo, ale jednak zbyt mało. Ale co tam, do szalonych świat należy! No więc propozycja wypożyczenia nieoprocentowanej gotówki to kolejne szturchnięcie nas ku Krainie Niepoprawnych Optymistów. A może by tak.... [następna bezczelna myśl zaczyna drążyć korytarze w naszych pachnących chmielem móżdżkach].... a może by tak... W ROK?! Ała! Myśl się wykluła, a ja obudziłam się przerażona. Siedzę w kącie łóżka po ciemku, a tu Janusz coś mruczy przez sen. Pochylam się i słyszę: „A może by tak... W ROK?!”. Takie myśli to bezpośredni skutek naszej kilkuletniej klaustrofobii – mieszkamy w 24–metrowej norce z córcią i dużym kawałkiem psa [na szczęście nie na tyle dużym, by się go nie dało upchnąć pod stołem]. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu na głowy spada nam wataha pluszowych misiów, poruszamy się w labiryntach kredek i klocków, a rozwydrzone lale w różowych sukienkach patrzą na nas wyzywającym wzrokiem, podkładając klasyczne „haki”. Nasz optymizm nieco przygasa po coraz to nowych wypowiedziach na forum o negatywnych konsekwencjach zbyt szybkiej budowy. Rozbestwione dotychczas myśli zaczynają plątać się w zeznaniach. Trochę mi ich szkoda – w końcu to nie ich wina, że mają takich potłuczonych właścicieli. Przykrywam myśli kołderką i uspokajam, tłumacząc, że nie powinny się przemęczać, skoro nie mamy nawet jednego dołka pod fundamenty. Pożyjemy – zobaczymy. A gdy sobie przypomnę, że w maju przybywa Teść ze swoją dzielną drużyną.... Patrzę na TO – zarumieniło się z wrażenia i puszcza do mnie perskie oko. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 28.03.2002 11:45 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 28 Marca 2002 WIZJA LOKALNA Też muszę to zobaczyć. Ten syf i ten hydrant... Pakujemy się więc w niedzielę do naszego czterokołowego gruchota i śmigamy „na pole”. Skrupulatnie mierzę czas – jedziemy niecałe 15 minut [spod obecnego mieszkanka / naszych biur = mniej więcej tyle samo]. Fakt, że nie ma korków. „Bums!”. Szczęka mi opadła. A właściwie: „Plask”, bo opadła w sam środek obrzydliwej mazi. Widoczek jest imponujący. Nasza działka nigdy nie była zbyt piękna, ale teraz przeszła samą siebie. Do połowy zarośnięta nieogolonymi badylami, ścielącymi się jak popadnie. Cała reszta wygląda jak poligon dla saperów o słabym refleksie – zdaje się, że któryś znów nie zorientował się w porę i razem z naszą ziemią wyleciał w powietrze. I spadł. Gdzieś tam. A może tarzało się tu jakieś kopalne bydlę wspomagane przez dziczą hordę? A może sześciu zdesperowanych Szkotów szukało tu 10-pensówki?? A może w ogóle to nie nasza kochana planeta, ino Mars? [a może Snikers...?] Stoimy sobie i patrzymy [], aż nagle z trzewi wydobył nam się nerwowy śmiech. Śmiech to jedyna konstruktywna reakcja – no bo jak tu się nie śmiać, gdy się patrzy na coś, co jest materializacją naszego największego marzenia, wyglądającą jak scenografia do największego koszmaru? O, jest hydrant. Cholera, Jano mówił, że żółty!? Wrrr, nie znoszę niebieskiego. No chyba,,,,,,, że jest to....MÓJ_NIEBIESKI_HYDRANT......!! OK., niech będzie. :smile: Przytachaliśmy ze sobą łopatę, w celu dość konwencjonalnym - wykopania dziury. Trzeba spojrzeć, co kryje w sobie ten nasz nowy, dość płaski jak na razie, dom. Okazuje się, że nic z tego, trzeba się zaopatrzyć w fachowe, najlepiej antypoślizgowe obuwie. I czołg.... Efekty wypadu to: straty moralne, nowe spojrzenie na wszechświat i uświniony pies. Ubłoconą łopatę wrzucamy na przednie siedzenie i tak z nią jeżdżę już od tygodnia. ....Czuję się jak córka grabarza [ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-03-28 12:47 ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 04.04.2002 17:45 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 4 Kwietnia 2002 CHIŃSKIE TORTURY Wydaje mi się, że żyjemy. Jestem głodna, więc chyba to prawda. Żyjemy, HURRA! Oznacza to ni mniej ni więcej, że udało nam się zwycięsko przebrnąć premierową konfrontację z dwoma seniorami naszych rodów, a zarazem: Naczelnym Inspektorem i Głównym Wykonawcą. A było ciężko. Seniorzy to istoty o znacznie ponad przeciętną wybujałym Widzimisię, posiadacze JedynieSłusznychRacji, wyjadacze z NiejednychPieców, bajeranci, szantażyści, cholerycy i .... osobnicy, którzy bardzo chcą nam pomóc. Czasami ZA bardzo. Najchętniej przykuliby nas do skały, dokonali trepanacji naszych czaszek i na tak przygotowany surowiec wypuszczali regularnie ciężkie krople swoich wizji, aspiracji, niespełnionych marzeń i przyzwyczajeń. Tak się jednak nietypowo składa, że trepanacja to nie jest to, co lubimy najbardziej, w związku z czym obaj Teściowie – lub Ojcowie, jak kto woli – muszą poprzestać na faszerowaniu nas ciężkostrawną watą słowną. Trudne zadanie – nie dość, że nie zamierzamy dać się pożreć, to jeszcze sami chcemy coś uszczknąć z tej pieczeni. Lawirujemy więc, łapiąc ich za słówka i wciąż prostując wyolbrzymione koszmary [50 ciężarówek z piaskiem – stwierdzenie rzucane przez Ojca z miną tak pewną jak śmierć wielorybnika - to po szybkich obliczeniach jedynie 7 itd., itp.]. Trzeba odbijać piłeczki, pojedynkować się normami, fechtować przykładami z sąsiedztwa i bronić przed ciosami poniżej pasa. Oczywiście później będzie jeszcze gorzej. Seniorzy przecież będą musieli udowadniać swoje życiowe mądrości sobie nawzajem, w porównaniu z czym udowadnianie czegokolwiek nam to zaropiały pryszcz. Za każdym razem, gdy o tym pomyślę, trzęsącymi się dłońmi wpycham do ust garść różowych pastylek, a przekrzywioną płaszczyznę optymizmu wspieram o świeżo odkorkowaną butelkę.... [ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-04 22:47 ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 08.04.2002 14:04 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 8 Kwietnia 2002 PĘTLA Mamy już wszystko przemyślane i uzgodnione, gdy Janusz dzwoni do mnie do pracy i niewinnie stwierdza: -Wiesz co?...mam NOWY POMYSŁ! Znów pętla czasu. I zaciskająca się pętla na szyi mojej cierpliwości stojącej na mocno rozchybotanym stołku. Jeśli drogiemu małżonkowi wydawało się, że moją reakcją na te słowa będzie wybuch entuzjazmu, grubo się pomylił. Choć nie sądzę, aby mu się tak wydawało. Mam dość nieoczekiwanych zwrotów akcji w horrorze zwanym „projekt domku”. Chcę już pokochać tę naszą wirtualną chałupę, nie zmieniając co dzień jej wizualizacji żmudnie konstruowanych w wyobraźni [mimo tego, że wszystkie NOWE pomysły są rzeczywiście dobre]. A poza tym – o czym aż nadto dobrze wie Bridget Jones – zegar tyka, tik-tak, a czas ucieka.... Nowy pomysł tyczy się adaptacji „korytarza” równoległego do garażu i domu, a leżącego pomiędzy nimi, i zarazem wychodzącego na taras [zresztą ten korytarz to nieco starszy NOWY pomysł]. Początkowo miało to być przejście typu gospodarczego, teraz zamierzamy zrobić z tego część mieszkalną – coś w rodzaju monstrualnego wiatrołapu, ale w stylu "ulicznym" [] - bruk, latarenka, parkowa ławeczka. Rozmawiamy o tym wieczorem, TROCHĘ bardziej na spokojnie. Pomysł niegłupi. Zdaje się, że ten korytarz dołączy do naszych ulubionych miejsc – na które obecnie typujemy wnękę pod schodami i przyszłościowe pomieszczenie nad garażem: pracownię z osobnym wejściem z dworu i gorącą kozą. To cholernie do nas pasuje – mieć salony w małym poważaniu, a rozpromieniać się na myśl o norze pod schodami. Powoli dochodzimy do konsensusu. Siedzimy sobie w trójkę, coraz bardziej zadowoleni. Maja – nasza córeczka – różową kredką rysuje księżniczki na wydruku z przekrojem hacjendy. A Janusz kreśli na planach swoje wizje.... – jak w śnie szaleńca - ..... długim kuchennym nożem! [ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-08 16:07 ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 10.04.2002 06:19 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 10 Kwietnia 2002 NOCĄ... A więc stało się! Zaczynają już mnie dręczyć. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie przypuszczałam, że tak szybko. Pierwszy koszmar przyczołgał się do mnie ubiegłej nocy. Zaczęliśmy budowę. Poszło wybitnie sprawnie – nawet jak na sen: stan surowy otwarty osiągnęliśmy w 1 dzień. Włóczę się po hurtowniach i oglądam próbniki z kawałkami blaszanych dachów. Mamy jakiś dziwne daszysko – czterospadowe – i ktoś poleca nam dobrać na 2 przeciwległe boki blachę czerwoną, a na resztę – zieloną, obleśną, w jakieś żółte mazaje. Jano przychyla się do tej propozycji, ja jestem wściekła, bo to jest kompletnie beznadziejne zestawienie. Oczywiście w końcu wychodzi na moje – cały dach będzie czerwony. Po tej przeprawie udaję się na budowę. Oglądam sobie domek z zewnątrz, po czym włażę do środka i pędzę do salonu, gdzie zerkam przez pusty oczodół okienny. I szok!! Musieliśmy dość znacznie podnieść teren ze względu na wysoki poziom wód gruntowych – w efekcie czego dom stoi o kilka metrów wyżej niż teren sąsiednich działek. W związku z tym zamiast spodziewanego zadu zrujnowanej wiejskiej kamienicy, który zawsze nonszalancko wita nas wyłupanym oknem, zabitym smętnie jedną krzywą deską, widzę KOSZMAR! Kamienica gdzieś tam świta w dole, ale na pierwszy plan wypełzają ogromne, OGROMNE wieżowce, całe stado wieżowców, a my pomiędzy nimi, przycupnięci na jakimś betonowym podwórku.... Dobrze, że budzik zawył, bo mój wrzask obudziłby blokersów do dziesiątego piętra włącznie... [ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-10 08:21 ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 12.06.2002 19:15 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 12 Czerwca 2002 NACZINAJEM TWISTA [początek maja] W końcu zapięliśmy projekt na ostatnią krzywą pętelkę. Nadszedł czas na złożenie projektu zamiennego, a więc czeka nas kolejny test umiejętności komunikacji interpersonalnej, a być może także kontrola innych zdolności – takich jak bezbolesne przenikanie przez ściany urzędów, z dbałością o nienaruszalność tynku, delikatne podkładanie projektu w ciche miejsce wymoszczone w najniżej szufladzie, precyzyjna utylizacja starych planów i ucieczka na palcach z siedliska biurokratycznej rozpusty. W ramach wprawek do potyczek z urzędnikami Janusz ćwiczy na mnie dar przekonywania, próbując mnie namówić do pozmywania naczyń. Nie idzie mu zbyt dobrze, więc w tajemnicy trenuje jednak to przechodzenie przez ściany, o czym świadczą świeże guzy na jego czółku, kiepsko maskowane grzywką. Tymczasem inwestycyjna maszyna powoli rozkręca swoje nienaoliwione trybiki. Błocko przeschło, a jego pozostałości kwilą fałszywie pod tonami morderczego gruzu. Oczywiście niezauważalnie minęły te chwile, gdy człowiek chcąc przeczytać coś relaksującego w „Autogiełdzie” [uwielbiam dział „Różne” za jego perełki absurdalności – kiedyś ktoś uparcie ogłaszał tamże chęć zamiany grobowca na Grabiszynku na samochód 4-osobowy], natrafiał jedynie na anonse: „gruz – oddam za darmo” [i niekoniecznie w dobre ręce]. Teraz podobne rewelacje uciekły spłoszone, ustępując miejsca błaganiom: „gruz przyjmę”. Co potwierdza teorię o złośliwości rzeczywistości jako takiej. Trzeba więc się uciec do percepcji własnej i cudzej i szukać gruzu na węch. No i niby jest tu i tam, np. potłuczony można dostać w kruszarni koło ul.Popowickiej - po 6 zł/tona, ale zeżarłby nas dowóz do naszej dziury – średnio 50 zł za godz. pracy ciężarówy, a zanim takowa przebije się przez miasto i dowlecze do nas to ho-ho... Sąsiad przyłącza się do boju i udaje nam się namierzyć pierwsze 8 wywrotek [25 zł za każdą, z transportem]. Wynajmujemy też fadromę z naszej wioseczki, która ten śmietnik zgrabnie roluje wzdłuż ścieżki. Kolejne partie gruzu załatwia fadromiarz. W efekcie stajemy się szczęśliwymi posiadaczami 70 metrów pseudodrogi, co kosztowało nas ok. 750 zł [i prawie tyle samo sąsiada]. Teraz można po niej śmiało zasuwać, aczkolwiek danymi o jej wytrzymałości dysponuje tylko Wielki Mannitou. W wielki dla naszej budowy czwartek Janusz wyrusza w swe rodzinne strony na rekonesans z Ojcem-Wyjadaczem. Trzeba wybrać więźbę – a więc drzewka szumiące jeszcze z entuzjazmem w milickich lasach, błogo nieświadome przyszłości. Poza tym stoi otworem wytwórnia bloczków betonowych, którą trzeba spenetrować. Siedzę sobie w domu, gdyż na skutek nagłych skomplikowań życia to ostatnio moje główne zajęcie Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 12.06.2002 19:18 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 12 Czerwca 2002 POD PRĄD[EM] [maj, pachną bzy] Podpisaliśmy umowę z Zakładem Energetycznym. Ta przyjemność kosztowała nas 1300. Do tego dojdzie oczywiście koszt skrzynki i paru innych gadżetów. Klnę, że to zdzierstwo, dopóki nie przypomnę sobie, że sąsiad rok wcześniej za samą umowę zapłacił 7.000. Dowiadujemy się telefonicznie, co trzeba zrobić, aby popchnąć sprawę dalej. Musimy dostarczyć do Środy Śląskiej dwie mapki i oryginał aktu kupna... Na miejscu wszystko okazuje się znacznie prostsze. Papierzyska nie są potrzebne, w związku z tym, że cała dokumentacja powstała przy okazji załatwiania tej kwestii przez sąsiadów. Jest tylko jeden ból – sąsiedzi mają prąd, a my nie. A przede wszystkim nie mamy małego detalu – słupa energetycznego. Powinien być, a jednak.... Są trzy hipotezy odnośnie jego niebytu: 1. Nigdy nie istniał, gdyż były właściciel działki nie dołożył swoich trzech groszy do zrzutki. 2. Przez chwilę był, leżąc w opłotkach i oczekując z wrodzoną cierpliwością na uregulowanie wyznaczonej doli.... A potem wszelki ślad po nim zaginął. 3. Był do środy, do godz. 04:57 czasu moskiewskiego, ale boginowi z odległej galaktyki coś utkwiło w pożółkłych zębach i zastosował go jako wykałaczkę...... Tak czy owak coś trzeba wykombinować. I drąg w tym przypadku niestety nie wystarczy – musi być to solidny słup, który wytrzyma duże obciążenie. No to kombinujemy. Elektryk poznany w Energetyce przyjechał na miejsce zbrodni i zaproponował rzecz następującą: pociągnięcie kabla w dół po słupie sąsiada [jakieś 6 m] i założenie na dole badziewiastej skrzynki budowlanej - wycenił to na 1200 zł! [w tym koszt materiałów]; stamtąd prąd mielibyśmy ciągnąć gigantycznym przedłużaczem. Nie decydujemy się na to, bo nie chcemy mieć na sumieniu potencjalnych ofiar w postaci np. Sierotki Marysi z jednym okiem, która w deszczu, po pijaku zapląta nam się w kable. A poza tym to za drogo jak na takie prowizoryczne rozwiązanie. Na razie wstrzymujemy się, musimy pokombinować jeszcze inaczej. Ha, co dwie półgłowy to nie jedna!, jak mawiali Starożytni Indianie . Pozderzały nam się komóreczki i wpadliśmy na trop małomiasteczkowego elektryka Bolka oraz słupa z trupa sosny, leżącego smętnie w lesie i czekającego lepszych czasów. Oba indywidua powinny przybyć do nas pierwszego dnia budowy, z transportem wszystkich niezbędnych gratów. Lżej będzie płynąć Z PRĄDEM.... plum! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 15.06.2002 17:22 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 15 Czerwca 2002 FOLKLOR Uwielbiam folklor życia, za jego brak egzystencjalnych zawijasów i niezobowiązujący wdzięk. Dlatego pan Bolek od razu przypadł mi do serca. Poszliśmy w ślad za nim, utartym, choć niepokojąco krzywym tropem wieści o dobrym & tanim elektryku z rodzinnego miasteczka Janusza. Co prawda to ponad 60 km od Wroc., ale może gość da się ściągnąć. Trop zaczynał się w pośledniej acz ulubionej przez pana Bolka spelunce X, a urywał dramatycznie 4 mordownie dalej. Bolek przepadł, więc Poszukiwacze Zaginionego Elektryka dali sobie chwilowo spokój, próbując oddalić się ku innym celom. Ale w życiu jest jak w betoniarce – nigdy nie wiadomo, kto ci spadnie na łeb: takoż nieoczekiwanie sam Poszukiwany znienacka opadł na maskę naszego wysłużonego czterośladu, próbując trafić w koleiny wiodące do jego domostwa. Międzyknajpiana egzystencja zmęczyła go jednak tak bardzo, że przestał nawet reagować na własne imię. Zdecydowanie trzeba było chwilowo dać sobie spokój z konwersacją. A to był czwartek. W niedzielę Teść z Bolkiem mieli przybyć do nas na globalny rekonesans – o czym wciąż wiedział tylko pierwszy z nich. Nota bene, jeśli chodzi o folklor, nie sposób pominąć postaci Teścia, ale jednak trzeba ją pominąć, bo wyszłaby mi z tego przyciężkawa trylogia. No i od razu musiałabym napisać tu więcej o moim Ojcu, który również jest typem folklorystycznym, choć w nieco innym wymiarze. Hmmm, mój Mąż w sumie także jest postacią nie z tej planety. No i ja też niczego sobie.... Taaa, gdy tak myślę o tej naszej budowlanej bandzie, na myśl przychodzi mi tylko jedno porównanie – genialny, niezapomniany, fascynujący animowany czeski serial „Sąsiedzi”. ///Ludzie, czy ktoś ma to na wideo?! Tak bardzo chciałabym znowu przy tym umrzeć ze śmiechu i zmartwychwstać tylko dzięki myśli o kolejnym odcinku!/// Biedne najmłodsze inżynierskie pokolenie – dziś skazane jest na beznadziejność „Boba Budowniczego”, co za niefart. No ale wróćmy do rzeczy. Teść nie lubi tracić energii po próżnicy, zwłaszcza, jeśli już raz próbował. W efekcie zjawił się u pana Bolka o 6:30 w niedzielę, bez uprzedzenia. Żona odebrała domofon i powiada, że Bolek śpi, bo wczoraj pohulał u kogoś na imieninach. Nieważne, ma zejść. No i zlazł. Teściu wziął go za kołnierz i szepnął w uszko, że śmigają natychmiast do Wro. Boluś jest jakieś bydlę spolegliwe, odparł, że ino skoczy po fundusz napiwny i jedzie. Teściu go jednak solidnie za ten biały kołnierzyk trzymał, zwięźle poinformował, że piniądz ma i pojechali, żonę Bolkową pozostawiając w pełnej nieświadomości. Dobrze, że gość zlazł w butach.... Boluś ma siwe włosy jak szczotka ryżowa i facjatę rosyjskiego partyjniaka. Ale nawet na kacu okazał się człekiem sympatycznym, z referencjami i prawie 40-letnią praktyką, choć o wiadomych pozazawodowych zainteresowaniach . Na miejscu załatwił nam tanią skrzyneczkę elektryczną [500 PLN] i przyobiecał zakupić w hurtowni kabel po cenie koleżeńsko – preferencyjnej. Ma się pojawić w pierwszy dzień budowy i przyczepić prąd. A jak będzie grzeczny, to pewnie poprosimy go o instalkę w chałupce. Kurrrrrteczka, nie wierzę, że to rusza już za 4 dni!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 18.06.2002 11:53 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 18 Czerwca 2002 ERRATA[przyczołgał się czerwiec] Oczywiście, wcale nie były to 4 dni. Doprawdy nie wiem, jak się dałam na to nabrać.Opóźnienie w budowie mamy już miesięczne – najpierw mój szpital, potem Teściu kurował łapki po harówie na dachu pod Krakowem. Później w hurtowni elektrycznej wykukali nas ze sprzedażą kabla, którego nie sprowadzili w terminie, a w końcu dla oszczędności okazało się konieczne zsynchronizowanie czasów transportu drzewa na barak i więźbę – wszystko poleci równocześnie – czyli wedle śmiałych założeń – jutro!!! Jęk z ostatniej chwili:A jednak znów obsuwa! Facetowi wysiadła ciężarówa i musimy szukać innego frajera, który to wszystko przewiezie [górę drewna, rusztowania, betoniarę, a na samym szczycie – wannę na uroczych nóżkach; to dopiero będzie widok!]. Cholera jasna i psiakrew. Czas ucieka i w dodatku musimy jeździć jak kretyni poldkiem załadowanym po dach polowymi łóżkami [wykombinowanymi u harcerzyków], bo póki nie ma baraku, nie mamy gdzie ich upchnąć.„Jest już za późno - nie jest za późno - jest już za późno - nie - jest - za późno.....” Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 21.06.2002 08:19 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 21 Czerwca 2002 ŚWINKA [01.06.2002] Nadszedł bolesny moment odkręcenia kurków z gotówką [i z bardzo zużytymi uszczelkami] – kasa upłynnia się w zastraszającym tempie. Wypłaty znikają z kont w okolicach drugiego dnia miesiąca, a trzeciego sięgamy coraz głębiej do poprzecieranych kieszeni. Czas zamordować porcelanową świnkę.... Musimy zapłacić resztę rat za wodociągi [ogółem: prawie 2600, ale w końcu mamy kranik i licznik]; zrzucić się z sąsiadami na rów melioracyjny [500]; udaje nam się doprowadzić do porządku drogę: 750; kupujemy używaną betoniarkę: 380 [facet z naszej wiochy chciał za samo wypożyczenie na czas budowy prawie tyle samo!]; skrzynka elektryczna + kabel [75 m] + jakieś rurki do tego kabla + robocizna: ~2000; żerdzie na barak, z tartaku – 300; drewno na więźbę: ok. 4000; piach do murowania i podsypka: 420; bloczki betonowe na fundament: 1200 [pierwsza partia]; stal zbrojeniowa: 1400, gwoździe, folia, trochę papy etc. etc. Za pewne usługi płacimy w naturze – okorowanie świerczków na barak i pomoc przy jego konstrukcji kosztowała nas kilka win, po 4 PLN sztuka, wlanych w gardło miejscowego żula [wynagrodzenie wg jego sugestii] :grin:. Zdecydowaliśmy się na zakup drewna na więźbę w lesie, mimo początkowego entuzjazmu po wizycie w milickim tartaku. Oferowali tam umiarkowanie tanią [chyba?] więźbę: 560 za kubik, netto. A jednak okazało się, że można taniej. Mój mąż to „leśny ludź”, jak i kawałek jego rodzinki. Pochodzi z domu, gdzie sarny wyjadają przez okno chleb ze stołu, a zające tańczą kankana na psiej budzie. Takie sympatyczne pochodzenie czasami się przydaje – np. podczas wolnych weekendów, kiedy nie trzeba się zastanawiać, w którą stronę skierować dziób naszej łodzi, załadowanej bez umiaru dziećmi, psami, rowerami, zimnym piwem, suchym chlebem i ułańską fantazją; albo właśnie w przypadku więźby, gdy znajomy [choć nie po wódce, a raczej po „dzień dobry” – ale zawsze to coś ] leśniczy pozwala nam powybierać wszystkie drzewka, jakie nam są potrzebne – zapłaciliśmy za nie 2600 zł [z transportem i fakturą]. U kolejnego znanego w ten sam sposób osobnika – tj. stolarza – dokonaliśmy dzieła unifikacji: piękne drzewka straciły swoje linie papilarne, zamieniając się w konstrukcję naszego dachu – za kolejne 1100 zł [przetarcie więźby: 100 zł za kubik; obrzynki posłużyły do obudowania szopy]. Do tego transport 70 km: 350 zł – co daje więźbę za ok. 4000 PLN [~240 metrów dachu], a więc w porównaniu z ceną tartaczną: ok. 2000 oszczędności!! Na taką kombinatorykę trzeba mieć jednak czas... Tak więc do tej pory wydaliśmy w sumie pi razy drzwi 15000 zł, świecące trzema wyłupiastymi zerami, poupychane w kawałkach w różnych drobiazgach, których prawie nie widać. Jednym słowem pozbyliśmy się trzeciej części wszystkich naszych oszczędności Oho, wchodzi Jano w kaloszach i z kowalskim młotem. Kto obrzydliwy, niechaj zamknie oczy. Czas na następne świniobicie... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 25.06.2002 06:13 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 25 Czerwca 2002 W TYŁ ZWROT.... [04.06.2002] Najwyższy czas na przedarcie się przez pokrzywy, zebranie humusu i przygotowanie parcelki pod wykopy fundamentowe. Ma się tym zająć fadromiarz z sąsiedztwa - ten, który wykonywał naszą księżycową „drogę”. Niestety bezczelnie popadało, zrobiło się poślizgowo i grząsko i fadroma nie da rady wjechać głębiej na działkę – tylko trochę więc z przodu pogrzebał i polecił nam poszukać kopary na szerszych kołach. Mój Ojciec znalazł jakąś za 600 zł i z rozpędu oraz nadgorliwości spotkał się z jej właścicielem na działce, wstępnie pokazać co i jak. Janusz potem nawiązał z owym osobnikiem zdalny-foniczny kontakt trzeciego stopnia, uzgadniając jeszcze inne [piachopochodne] kwestie, po czym umówili się na potwierdzenie telefoniczne – i ustalenie, o której we wtorek kopiemy -> J. chciał przy tym być, jako że dom już jest wytyczony przez geodetę i trzeba pilnować palików. W międzyczasie Jano jednak wyszukał kandydata NumerDwa, za 300 zł, w związku z czym pierwszej kopary nie potwierdził. Możecie więc sobie wyobrazić, jak bardzo spieniona i błękitna krew nas zalała, kiedy wczoraj wieczorem wpadliśmy na działkę! Koleżka nie chciał zapewne stracić klientów, więc wykorzystał fakt, że widział miejsce i przejął inicjatywę. Wyrzezał glebę pomiędzy kołkami, które Janusz powbijał – ogólnie wyznaczającymi teren pod budowę. Poleciał jednak za bardzo po bokach i za głęboko – chcieliśmy tylko jakieś 30 cm. W dodatku pozwalał ziemię na dwie hałdy [Holender, ale ogromne! Nie przypuszczałam, że tego tyle będzie!] – w miejscach wprost precyzyjnie niewłaściwych: pod jedną hałdą powinien stać barak, a pod drugą – taras. A przede wszystkim [uff, muszę policzyć do dziesięciu, by nie rzucić mięsem] – zutylizował nam kompletnie paliki geodety! Zabiję!!! [ups, jakaś nerwowa się robię... ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 26.06.2002 07:05 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 26 Czerwca 2002 NAPRZÓD MARSZ! [04-05.06.2002] Wróciliśmy do domu nabuzowani. Nie zdążyliśmy dopaść jeszcze żadnego telefonu, gdy przyjechał mój Ojciec. Jak pepesza szybkostrzelna wypluwam słowa o kretynie, a Ojczulek tendencyjnie przypomina nam o bezsensie – geodetę trzeba było wziąć po koparze. Nooo, teraz już wiadomo, Nowej Gwinei nie odkrył. Tak sobie bajdurzymy, aż tu Ojciec flegmatycznie i mimochodem wyłożył nam cel wizyty – przybył z drobną informacją jako nośnik „połączenia przekazanego” [bo kontakt z nami przypomina ostatnio „głuchy telefon”, gdyż nie mogąc już żyć bez wydatków – to naprawdę uzależnia! - zgubiliśmy obie komóry; znowu trochę kasy pójdzie na przywrócenie łączności; póki co, jeśli nie uda się telefonicznie złapać Janusza w pracy, trzeba potem obdzwaniać Rodzinkę, mieszkającą na drugim końcu miasta, i ona przekazuje nam wieści]. No więc tak: dzwonił Teściu i wydał rozkaz, że jutro Janusz ma być w Miliczu o 5:30 po całą ekipę. O cholera! Jest już prawie 22:00, Jano jeszcze musi wpaść na trochę do robótki i w dodatku rozpada nam się samochód i nie wiadomo, jak długo wytrzymają te sznurki, którymi jest powiązany. Na szczęście mój Tato ma teraz wolne i proponuje, że on zrobi ten kurs. O, jak fajnie... Karawana zwala się na miejsce pamiętnego dnia 05 czerwca Anno Domini 2002, przed 8:00 [pakując od razu półdupkiem w pole cebuli autochtonów i Janusz musi się z nimi zaprzyjaźniać w trybie natychmiastowym; jakoś nam to wspaniałomyślnie wybaczyli, za te piękne oczy...]. Wyładunek trwa do 12:00. Potem chłopaki łapią się za szopę, a pan Bolek wskakuje na słup i walczy z kablem. Janusz zabiera nas [czyli resztę rodzinki w postaci mojej, Majowej i psiej] na działkę koło 20:00 – akurat zdążyliśmy na premierę: na pierwszy dźwięk płynący z radia podłączonego do NASZEGO PRĄDU! Hej i ho! Równaj! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 27.06.2002 08:42 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 27 Czerwca 2002 NASZE PARANOJE [05.06.2002] Od czasu do czasu spotykam się nos w nos z genialnym, choć nieco deprymującym, spostrzeżeniem: niektórym nie wystarczają naturalne i nadnaturalne komplikacje egzystencji, przy czym włócząc się za bliżej niezidentyfikowaną ideą próbują światek upiększyć, uprościć [olaboga!!] bądź odcisnąć na nim profil swej zaciśniętej pięści. I wszystko to jest upierdliwe do bólu, a upierdliwość pojawia się znienacka, tam gdzie akurat się jej nie oczekuje. No więc jest tak: śpieszymy się na działkę, po drodze jeszcze Castorama, sklep spożywczy i tankowanie gazowej butli turystycznej. W bagażniku brzęczy maszynka, czajnik i zastawa dla robotników. A tu gościu na stacji stwierdza, że nie może nam napełnić butli, bo jest czerwona. Przepraszam, że jak? No, czerwona, niebieską by napełnił. Jezusicku, przez chwilę mam wrażenie, że wpadłam do powieści Viana. Janusz sprawdza – butla jest jeszcze ważna 2 lata, więc co to za siupy?! I próbuje pertraktować – „No to umówmy się, że ona jest niebieska!” [trudno się nie poczuć idiotą, rzucając takie propozycje]. Ale facet jest twardy. - Kurczę, to co mamy zrobić? - Przemalować. - OK., ma pan niebieski spray? - Nie. Gościu zmył się do swojej budki, rzucając nam na odchodnym wzgardliwe spojrzenie, a my odjechaliśmy pełni podziwu dla nieprzewidywalności niezbadanych zaułków życia. [Dzień później na innej stacji inny obywatel tankuje nam CZERWONĄ butlę bez szemrania; a więc może wtedy to jednak był Vian?? ] =========================================================================== Chwilę później potykamy się z prastarą – prapolską - praswojską paranoją. Już wczoraj zaczął podmakać wykop fundamentowy. Myśleliśmy, że to wody gruntowe, ale dzisiaj wyszło szydło ze śmierdzącego wora. Przez naszą działkę wiedzie stary drenaż od sąsiednich budynków, do którego ktoś podpiął szambo. Super. Jeśli to cholerstwo gdzieś przecieka, to nic tylko sobie sadzić na tym syfie marchewki -> wieść gminna niesie, że sama sołtysowa podłączyła się do odprowadzania deszczówki, gdy jej szambo wybiło na ulicę [sorry, że tak apetycznie, ino to dlatego, że ekologicznie]. Za to we wsi pojemniki na surowce wtórne kwitną na każdym rogu, bo tak jest bardziej po EUROPEJSKU. Obłęd.... ............ Drenaż został przerwany przez koparę w czasie wykopalisk. Na razie ustrojstwo czymś zapchaliśmy, bo już sporo nam nawaliło do wykopu, ale kwestię trzeba rozwiązać konkretniej. Podobno ten drenaż jest zaznaczony na jakichś mapkach [robiony był ponad 30 lat temu] – ale na naszych mapach go ni ma i doprawdy nie mam pojęcia, czy można go unicestwić ot tak sobie. Ale za szambo ślicznie dziękuję, robi mi się z lekka nieprzyjemnie, przepraaaszzz.... ///Jeśli ktoś wie, co się robi w takich cuchnących okolicznościach – niechaj nie zatrzymuje tego dla siebie, ino skrobnie w „Komentarzu do...”./// ========================================================================= Tę paranoję już pewnie wszyscy znacie, ale muszę o tym ze dwa słowa, bo mnie fascynuje. To jest zapewne również fenomen na skalę światową – a imię jego: „Ceny-U-Producenta”. Wiedzeni chłopskim rozumem odwiedziliśmy milicką wytwórnię bloczków, przekonani, że u producenta najtaniej. Wszak on nie płaci za transport, dystrybucję i inne tam takie. No i ugodził nas cios w samo serce tego chłopskiego rozumowania, gdy odkryliśmy, że ceny są do 15% wyższe niż u hurtowników 70 km dalej. Niesamowite. Fascynujące. Idiotyczne, po trzykroć!!! Producent w dodatku jest twardy, najmarniejszego upustu nie da, a w ogóle to co do cholery my od niego chcemy?! Hmm, może rzeczywiście popełniamy nietakt, próbując na siłę kupić ich wyroby. Może kupowanie nie jest w dobrym tonie. Może oni starają się splajtować, a ta paskudna ludność budująca miast i wsi im nie pozwala.... ///Jeśli ktoś to pojmuje, to proszę o kontakt na priv. :lol:/// [ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-06-27 10:44 ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 16.07.2002 09:55 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 16 Lipca 2002 DESZCZE NIESPOKOJNE [06.06.2002] Tyle jest rodzajów deszczu co rodzajów zakochanych spojrzeń. Te powłóczyste spadają ukradkiem i łaskoczą w kark, a wieczorne grają w duecie z pieśnią rozbuchanego kominka http://www.muller-godschalk.com/msnimages/-$.gif. Ten jednak, który rozpętał się dziś rano, patrzył na świat spode łba i wszystko miał gdzieś. Jako szpicę wysłał wichurę, która poniżała wierzby naprzeciwko i policzkowała je narowistymi podmuchami. A potem spadła ulewa, kneblująca nasze okna. Boisko naprzeciwko w jednej chwili zamieniło się w ocean z drapieżnym narybkiem, choć ja i tak zamiast niego widziałam naszą działkę. Ładnie się zaczyna! Już tam jest pewnie bajoro, które nigdy nie kwapi się do schnięcia. W dodatku wczoraj chłopaki były takie wykończone załadunkiem i wyładunkiem tych wszystkich bel, dech, betoniarek i wanien na nóżkach, że nie zdążyli zmontować całego baraku [to samoróbka wg pomysłu Teścia – wolna improwizacja]. Na szczęście jest dach, okryty już papą, i 3 ściany ze szparami na grubość palca. Dzisiaj mieli skończyć pakamerę, zainstalować kibelek i zająć się zbrojeniem. Kurza twarz, żeby choć sobie przed tą ulewą chałupę zmajstrowali, bo nam się pochorują! Zimno się zrobiło paskudnie. I więźba nam moknie... No nic, trzeba wziąć się do roboty - organizujemy z córeczką zwariowany Taniec Antydeszczu. Trochę pomogło – deszczydło przestało nam molestować parapet.... Ale w regionalnej TV zapowiadają opady przez kolejne 3 dni :sad:. A my na tej wojnie ładnych parę....... [ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-07-16 11:56 ] Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 07.08.2002 17:37 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 7 Sierpnia 2002 MORZA SZUM, PTAKÓW ŚPIEW... [24.06.2002] .... złota plaża pośród drzew. Siedzę na leżaczku, pod pasiastym parasolem, wyglądam idiotycznie, ale mało mnie to obchodzi. Pomyśleć, że jeszcze przed chwilą były tu muldy błotne, oblepiające buciory jak rzep psi ogon. Teściu na szczęście stanowczo stwierdził, że w takim syfie robił nie będzie i posłusznie zamówiliśmy piach, by wysypać teren przed chatką. Ale fajnie się zrobiło! [jeszcze nie wiem, że za chwilę złotą plażę rozjeżdżą ciężarówy tak, że pozostanie po niej tylko nędzny ślad w postaci złotego klepiska ]. Maja ma do dyspozycji hałdę mięciutkiego piaseczku do murarki, który chwilowo stoi odłogiem i może służyć jako teren wielkich eksploracji i materiał na babki [i na dziadków - dodam, by nie być posądzona o damski szowinizm ]. W związku z tym Mai i mi, jako osobom niebezpośrednio budującym, chwilowo nie doskwierają bolączki rodzin porzuconych na czas budowy – Janusz wpada po nas po pracy i wszyscy zasuwamy na działkę; on potem grzebie się w fundamentach, a my łazimy po chaszczach i szukamy ślimaków, rozbijamy kolana, oglądamy zachody słońca i pieczemy kiełbachy. Dzięki temu w domu nas prawie kompletnie nie ma, ale przynajmniej w ten dziwny sposób jesteśmy RAZEM. A to lubimy najbardziej... A teraz krótkie sprawozdanko z ostatnich dni, by dogonić uciekający czas. 1. Przez kilka pierwszych dni leje; ekipos przygotowuje plac budowy, wiąże zbrojenie i non stop wypompowuje wodę z wykopu [elektryczną pompką z Castoramy, nieco ponad 100 zł; sprawdza się!; zresztą MUSI się sprawdzać, bo wypożyczenie fachowej pompy do odciągania wód kosztuje krocie]. 2. Nad naszą działką unosi się kłąb słów niecenzuralnych, odradzający się wciąż jak feniks na widok zbyt głębokiego wykopu i świeżych kropli deszczu. Przez tę piekielną dziurę wszystko jest rozbabrane i prace się opóźniają. Decydujemy się na pełne szalowanie, choć nie było tego w planach. Dobrze że zostało trochę dech z baraku – przydadzą się, resztę trzeba dokupić [ok. 250 zł]. 3. 12.06. – układanie szalunków. 4. 13.06. – zawieszanie zbrojenia. 5. 14.06. – wylewanie ław; musimy zamówić betoniarę z pompą, bo nie da się wjechać głębiej na działkę – taka przyjemność niestety kosztuje [250/h + 200 zł netto – ryczałt za dojazdy!; jeśli pomnożyć to * 3, gdyż pompa potrzebna będzie jeszcze podczas zalewania chudziaka i stropu, zrobi się z tego piekielna kwota ]. Siłę to ustrojstwo ma nieziemską, ale na szczęście nie rozwaliło nam szalunków. Poszło 13 m3. 6. 15.06. – ziemię między ławami wysypujemy warstwą piachu, bo nie da się po niej łazić – mokro, ślisko i do domu daleko. Przyprawiamy to następnie środkiem odkażającym, na kategoryczny rozkaz mojego Ojca, pomnego resztek szamba, które tam chlupotało :evill:. Nie wiem, czy ma to sens, ale przynajmniej podoba się Majce – bo piasek ma teraz kolor różowy! 7. 16.06. – pierwsze globalne rodzinne niedzielne ognicho!! 8. 17.06. – zaczynają się piąć pierwsze ściany – na razie jeno fundamentowe... [najtańsze bloczki i beton znaleźliśmy w Sanbecie]. Chłopaki ostro wzięły się do pracy – wyrobili całą pierwszą partię bloczków [400 sztuk; w sumie pójdzie 1200]. 9. 20.06. – skończone ściany fundamentowe. 10. 21.- 22.06. – zabezpieczanie Dysperbitem od wewnątrz. [Tu następuje ta najbardziej ulubiona chwila w roku, gdy człek dostaje urlop. Mój Mężuś wygląda jak klasyczny masochista – pyszczek mu się nieustannie śmieje, że zamiast byczyć się na Seszelach, przez dwa tygodnie będzie przykuty do taczki.] 11. 24.06. – 26.06 – zasypujemy fundamenty, ubijamy piach [menczizna ze skoczkiem z naszej wiochy bierze za godzinę 35 zł; dostajemy upuścik 5PLN/h za to, że jesteśmy już prawie miejscowi 12. 27.06. – powstaje pierwszy poziomy element naszego domku: chudziak! Pochłonął o dwa kubiki betonu więcej niż planowaliśmy – w sumie 11 m3. Super, możemy już organizować potańcówę! 13. 28.06. – trzeba odkopać fundamenty przysypane przez koparę podczas ładowania weń piachu, aby zaizolować je z zewnątrz i ułożyć drenaż. 14. 30.06 – co odważniejsza brać forumowa przyjeżdża, by pobrudzić sobie u nas buty, nasiąknąć zapachem ogniska i rzecz jasna: popodziwiać efekt chwilowo końcowy . HURRA, MAMY JEDNO WIELKIE ZERO! Uff, tym sposobem nieco zbliżyłam się w zapiskach do współczesności. Oczywiście to krótkie sprawozdanko można by do woli wypełniać pouczającymi dykteryjkami o różnych naszych przygodach, ale już brakuje literek. Same to są zresztą zwykłe dzieje – zakopujące się wywrotki, urywające przyczepy, ataki sklerozy, w efekcie których musimy wykuwać w fundamencie dziurkę pod rury do kanalizy [jeszcze tydzień temu o dziurze pamiętaliśmy – więc czemu jej nie ma?!].... etc. Aaaałć!, nieszczęsne TO kopnęło mnie w kostkę, bo myśli, że kompletnie o nim zapomniałam. Co za nerwowa bestia, kopie bezpodstawnie! Przecież pamiętamy o Tobie, kretynku,.... za każdym razem, gdy wpadasz do betoniarki i wyjesz w niebogłosy.... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 14.08.2002 13:42 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 14 Sierpnia 2002 CO MI ZROBISZ, JAK MNIE ZŁAPIESZ?! [02.07.2002] O rrrety, na szczęście się nie dowiedzieliśmy! A prawdę powiedziawszy, zaczęło się robić gorąco... Jako się rzekło na wstępie – projektowanie było w naszym wydaniu procesem żmudnym, męczącym, nerwowym i oczywiście realizowanym „na ostatni dzwon”. W efekcie projekt zastępczy złożyliśmy, hmmm, wstyd się przyznać, gdy ekipa już była na budowie. Ale cóż – w końcu to nie jest pamiętnik chodzących ideałów, lecz poradnik „Jak budować na wariata i nie zwariować”, więc nikogo to nie powinno dziwić . Jesteśmy dobrej myśli, że nie będziemy musieli długo czekać na zmianę decyzji – wszak wszystko załatwiamy w gminie i samą decyzję dostaliśmy prawie od ręki... Taaaa, te dobre myśli kiedyś nas do grobu wpędzą... Zakupiony na początku papierkowych bojów koniak wciąż się kurzy na najwyższej półce – Janusz spojrzał na niego smętnie i nie tknął – radziliśmy sobie do tej pory z biurokracją bez tego wysokooprocentowanego wspomagania, to i dalej musimy tak trzymać. Koniak przyda się na parapetówkę. Pierwszy tydzień po złożeniu wniosku siedzimy cicho, żeby nie wyjść na nachałów. Chwilę potem Jano decyduje się na dyskretny telefon z pytaniem o sprawę, a tu się okazuje, że architekci urzędowi wywinęli nam numer i pojechali na jakieś tygodniowe szkolenie. Po powrocie ciężko im się było zabrać do pracy [ach, te szkolenia... główka po nich niesympatycznie boli i oczy dziwnie reagują na dzienne światło ] – znowu trochę się odwlekło... ale nie uciekło! Daliśmy architekcikom nieco czasu na dojście do siebie, po czym napadła nas nieodparta potrzeba nawiedzenia urzędu. Janusz przećwiczył przed lustrem kilka wersji ujmujących uśmiechów, starając się nie zmieniać mimiki pognał po schodach, potrącając sąsiada [który widząc go z tym wyrazem twarzy doznał przejmującego i wstydliwie przyjemnego uczucia, że jest molestowany seksualnie], wsiadł w furkę i popędził do gminy. Ha! Była! Śliczna, niewymięta zmiana decyzji, dzięki której przestaliśmy być kryminalistami! A że w dzień po jej otrzymaniu mieliśmy już stan zero..? Cóż, może miałam onegdaj sen proroczy, że wybudujemy się w jeden dzień...? A może ta nasza ekipa jest taka sprawna...? Nic Wam do tego, Obywatele, proszę się rozejść! Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
yemiołka 19.08.2002 13:57 Autor Zgłoś naruszenie Udostępnij Napisano 19 Sierpnia 2002 DZIEJE SIĘ... [02.07.2002] W pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się milickie gazobetonowe bloczki, w ciężkim boju zdobyte. W końcu rozwiały się czarne wizje krążące już od paru dni nad naszymi czerepami, bo bloczków w upatrzonej hurtowni [obiecane 14% zniżki] po prostu nie było... Wszystko rozchodziło się na pniu, naród garnął się do budów na przekór wszechobecnej recesji i producent przestał wyrabiać się z dostawami, mimo że praca wrzała u niego na 4 zmiany. Zakup materiałów we wstępnie umówionym terminie okazał się niemożliwy i poczuliśmy, że zaczyna robić się gorąco – a my nie mogliśmy pozwolić sobie na przestoje. 29 czerwca zorganizowaliśmy więc Wyjazd Specjalny do Milicza i Janusz udał się ze swoim Ojcem do owego hurtownika – znanego pi razy drzwi, jak to w małym miasteczku i branży. Nie było ich cholernie długo, aż w końcu piknął dyskretny SMS: „Siedzimy jeszcze i piją. Pustaki trudno załatwić, ale popychamy :]”. Okazało się, że wpadli w środek posiedzenia roboczego, w którym udział brali: hurtownik, dwóch kierowców, mecz i flaszka. Janusz czym prędzej rozszerzył ciekły asortyment i tym to staropolskim zwyczajem nasze zamówienie powędrowało na pierwszą stronę w grubym segregatorze. A więc w pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się. 9 form. I wszystko luzem... Wyładunek trwał sześć bardzo długich godzin, o cholernie ciężkich minutach. Po 400 sztuk 40-kilowych boczków na twarz – Janusz szybko zrzucił wyhodowany za biurkiem brzuszek. Mięśnie swym paskudnym zwyczajem zaczęły boleć następnego dnia, ale robótka stygła, więc trzeba było się ruszyć. I tym sposobem białe ściany zaczęły przesłaniać horyzont widziany z leniwego punktu mojego leżaczka... Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania
Recommended Posts
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.