zaległy dziennik łowcy krokodyli
12. Bijemy rekord świata i okolic
Filipowi zaczęły się wakacje. Inka pojechała z młodzieżą ze swojej szkoły na występy na Cypr, a ja wziąłem urlop. Rozbiliśmy z Filipem namiot do spania i wykorzystując nieobecność murarza zakładaliśmy rury kanalizacyjne. W poniedziałek przyszedł Tadeusz i zaczęło się. Chciałem być tylko w odwodzie i znalazłem mu pomocnika, ale już po paru godzinach go zwolniłem, bo chłopak słabo się orientował, a Tadeuszowi, który jest milczkiem, nie chciało się tłumaczyć, wolał sam zrobić. Musiałem z roli inwestora przedzierżgnąć się w rolę chłopca „przynieś – podaj – pozamiataj”. Wczułem się w tę rolę i podkręcaliśmy tempo. Podawałem bloczki, rozrabiałem klej, przestawiałem rusztowania, kombinowałem szalunki pod nadproża z „byle czego” itp. Tadeusz przyjeżdżał przed siódmą i pracował po dwanaście godzin z krótkimi przerwami na posiłki. Ledwo mogłem nadążyć. Dobrze, ze odpadła mi sprawa posiłków, na które zapraszała nas po sąsiedzku Ania. W namiocie jak na początek lipca było zimno. Szczególnie nad ranem. Nie pomogły dodatkowe kołdry, więc budząc się z zimna o 4 rano, przekładałem swoją kołdrę na śpiącego Filipa i zabierałem się do noszenia bloczków przygotowując Tadeuszowi front robót. Dzięki temu byłem przed obiadem do przodu i mogłem nawet czasami podjechać na jakieś zakupy do składu budowlanego.
W środę pojawił się na budowie Zygmunt. To mój najstarszy kuzyn. Jest po wylewie, odebrało mu mowę i ma sprawną tylko lewą rękę. Prawa działa jak imadło, jak coś chwyci to musi drugą ręką sobie pomagać, żeby zwolnić uchwyt. Czasami dochodziło do śmiesznych sytuacji jak się z kimś witał. Zygmunt bardzo chciał być przydatnym, a ponieważ znał się trochę na murarce, więc chętnie przyjąłem jego pomoc. Przyszedł czas na nadproża i trzeba było uruchomić starą betoniarkę. Coś tam nie grało, zerwał się pasek klinowy, coś się zatarło. Zabraliśmy się w warsztacie Andrzeja do naprawy. Zygmunt znał się na tym i próbował nam po swojemu podpowiadać. Udało się. Od tej pory obsługując betoniarkę zawsze patrzyłem, czy Zygmunt nie protestuje.
W piątek Tadeusz wymurował komin do stropu i zaczęliśmy ustawiać belki pod Terivę. Z kominem był mały kłopot. Miał być typowy 14x27cm co dawało się łatwo murować z 5 cegieł w warstwie. Dopiero od pewnej wysokości miał być przyklejony do niego kanał wentylacyjny z gotowych pustaków wentylacyjnych. Zgodnie z zaleceniem pewnego kominkarza, komin w miejscu podłączenia czopucha miał być wykonany z cegły szamotowej. Cegła szamotowa miała inne wymiary – była mniejsza. Ten odcinek wyszedł brzydko i wyglądał jakby ktoś spaprał robotę. Tadeusz, chociaż nie był estetą, szybko zatynkował ten odcinek, żeby nie ranił oczu.
Na sobotę umówiliśmy się z Andrzejem i jeszcze dwoma młodzieńcami do pomocy przy stropie. Z rana dokończyliśmy układać pustaki stropowe. Andrzej przyjechał ze swoim cyklopem. Pożyczyliśmy od Janka platformę na taczkę i przy pomocy tego „dźwigu” podawaliśmy beton na górę. Andrzej obsługiwał „dźwig”, na górze Mariusz (najpotężniejszy) odbierał taczki i wysypywał beton, a Tadeusz to rozgarniał i ręcznie wibrował. Na dole przy betoniarce uwijaliśmy się we trójkę. Zygmunt był od wody i proporcji. A młody człowiek, którego imienia już nie pamiętam szuflował ze mną piasek i sypał cement. W niecałe 4 godziny było po robocie (około 60m2). Andrzej zawiesił wieniec – przy okazji poszły dwie półlitrówki. Trochę już na rauszu zrobiliśmy jeszcze chudziak w pomieszczeniu gospodarczym, którego nie obejmował strop i był jeszcze bez ścian. Zrobiłem wszystkim wypłatę i wysłałem SMS do Inki. Nie mogła uwierzyć, że tak szybko poszło. Tadeusz obiecał, że przyjdzie za miesiąc i podciągnie górę. Pozostało polewanie stropu i po tygodniu ciężkiej harówy wyluzowanie.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia