zaległy dziennik łowcy krokodyli
18. Dach
Pozostało kupić blachodachówkę. I znów gorączkowe szukanie w necie najtańszej oferty. Padło na Blachotrapez z Rabki. Niestety nie udało się jej obejrzeć przed zakupem, bo najbliższy dystrybutor był w Kaliszu. Inka chciała jasny brąz, a mieszkająca po sąsiedzku ciocia czerwony. Wybrany kolor RAL 8004 klasyfikowano jako odmianę brązu, choć potocznie nazywano ten kolor ceglanym.
Umówiłem dostawę na sobotę, bo szkoda mi było urlopu, a chciałem być przy rozładunku. Przyjechał transport z blachą w kolorze wiśniowym. Inka miała już oczy we łzach i była bliska zrobienia mi awantury. Ja zachowałem na razie zimną krew i zacząłem sprawdzać kwity. Okazało się, że nasza blacha leży pod spodem, a tym transportem jechała jeszcze inna na inną budowę. Miałem szczęście, bo kolor przypadł Ince do gustu i podobał się mojej cioci. Opinia innych mnie specjalnie nie interesowała. To i tak był kompromis, bo ja preferowałem kolor stalowy.
Szymon nie kładł jeszcze nigdy blachodachówki, więc próbowałem się podszkolić teoretycznie. Kontrłaty były już przybite. Teraz należało przybić łaty stosując się do instrukcji. Ku mojemu zaskoczeniu zalecało się blachę kłaść „od końca”. To znaczy najpierw tę z wierzchu, a sąsiednią dawało się później pod spód. Gdy położyliśmy tak drugi arkusz wyszło dlaczego. Gdybyśmy kładli wierzchnią na koniec zsuwałaby się i trudno byłoby ją przymocować, a tak fale miały się o co zaczepić. Ułożyliśmy jedną połać i umówiliśmy się za tydzień w sobotę na dalszą robotę. Wydawało nam się, że teraz gdy wiemy o co chodzi pójdzie jak po maśle. Przy pierwszym skrajnym arkuszu blacha wysunęła się Szymonowi z rąk, a ja jej nie zdołałem utrzymać, bo się skręciła i poleciała na dół. Całe szczęście, że Michał zdążył odskoczyć, bo by mu chyba odcięło głowę. Blacha zgięta w pół leży na dole i co tu robić? Zabraliśmy się za prostowanie. W miejscu zgięcia trochę się „wyprostowały” fale. Operując młotkiem gumowym usiłowaliśmy nadać im pierwotne kształty. Udało się. Teraz już byliśmy ostrożniejsi.
W ogóle z blachą obchodziliśmy się jak z jajkiem. Przykręcaliśmy z drabiny, a pod drabinę były podłożone dwa worki z sianem, żeby broń Boże nie porysować. Drabinę sznurkami przez kalenicę przymocowywaliśmy do łat z przeciwległej połaci, a gdy ta była już pokryta, do betoniarki. Miało się obyć bez cięć, ale coś chyba źle wyliczyłem i skrajne arkusze wystawały nam po kilkanaście cm poza obrys krokwi i łat. Trzeba było obciąć taki pasek. Szymon pożyczył sobie elektryczne nożyce, ale nie mogliśmy nimi przebrnąć przez fale. Wbrew zasadom, pod groźbą utraty gwarancji, wzięliśmy gumówkę z cienką tarczą. Osłoniliśmy resztę blachy kartonem, a uciętą krawędź zaklepaliśmy gumowym młotkiem i pomalowaliśmy farbą w sprayu.
Komin był niezmiennikiem mojego projektu. Wziąłem sobie do serca uwagę zasłyszaną od kolegi, który miał brata architekta, że sztuką jest zrobić dom z jednym kominem. Dlatego projekt zaczynałem od komina. Komin dymowy od kominka z dodatkowym kanałem wentylacyjnym zlokalizowałem w środku domu, tak by wychodził w kalenicy. Ułatwiało nam to montaż blacho-dachówki. Gorzej było z kominem od wentylacji łazienki i odpowietrzeniem kanalizacji. Jakoś tak wychodziły w połowie połaci dachu. Zacząłem rozglądać się za gotowymi końcówkami z specjalnymi kołnierzami, ale te które znalazłem były bardzo drogie. Szymon też nie bardzo kwapił się do robienia dziur w dachu. Koniec w końcu postanowiliśmy zrobić dodatkowe kominki w kalenicy i połączyć je rurą spiro z wentylacją w łazience. Odpowietrzenie kanalizacji zostawiłem sobie na później.
Był początek października i mieliśmy dom zadaszony w stanie surowym.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia