zaległy dziennik łowcy krokodyli
37. Ocieplenie i podbitka
W projekcie miałem wprawdzie 12cm styropianu na ocieplenie, ale ze względu na koszty, chciałem przez kilka sezonów domu nie ocieplać. W końcu nie wiadomo, kiedy się tu przeprowadzimy na stałe. Ale mieć wieczny bałaganu wokół domu, to nie najlepsza perspektywa. Tym bardziej, że Inka chciała na serio zająć się roślinkami ozdobnymi wokół domu. Ustaliliśmy więc, że elewację wykończyć trzeba!
Przeliczyłem jeszcze raz straty ciepła na poszczególnych przegrodach i doszedłem do wniosku, że nie ma co przesadzać, 8cm styropianu powinno wystarczyć. Optymistyczny współczynnik przenikalności cieplnej U (liczony według danych producenta, a nie normy) dla ściany powinien wynieść około 0,24W/m2K, dla dachu odpowiednio 0,21, dla podłogi 0,33, a dla okien i drzwi 1,1. Tylko od północy dam 10cm, żeby ukryć i dobrze ocieplić puszczony po zewnętrznej ścianie prostokątny przewód odpowietrzający kanalizację. Według moich obliczeń (tj. mnożąc te współczynniki przez odpowiadające im powierzchnie przegród) miałem domek stu-watowy. Potrzebowałem tylko 100W, żeby utrzymać stałą temperaturę przy jednostopniowej różnicy między wnętrzem i zewnętrzem. Przy max różnicy 40° dawałoby to 4kW plus oczywiście straty na wentylację, pewnie drugie tyle. Udział poszczególnych przegród wynosiłby: ściany 40% i po 20% dach, podłoga i okna. Tyle wynika z oporu cieplnego poszczególnych przegród, co fałszuje trochę ich udział w bilansie cieplnym, bo przecież różnice temperatur będą dla każdej z nich inne.
Próbowałem zgrać robienie podbitki z ociepleniem, żeby wykorzystać rusztowanie. Szymon znowu się wykręcił. Wyglądało, że robienie podbitki spadnie w całości na mnie. Podobnie jak w roku poprzednim z końcem stycznia, w dołku cenowym martwego sezonu, zamówiłem materiały na ocieplenie – styropian, kleje, siatkę, tynk i farbę silikatową. Stolarz przywiózł mi moją topolową boazerię, więc zabraliśmy się do jej malowania. Obiecał mi jakiegoś pracownika do pomocy. Ustaliłem z Tadeuszem, że jak tylko pogoda się ustabilizuje, to zaczynamy. Zima jakoś jednak nie chciała ustąpić. Tadeusz miał parę zleceń i tak doczekaliśmy do kwietnia. Wziąłem tydzień urlopu. W poniedziałek Tadeusz przywiózł rusztowanie, a ja w pośpiechu kończyłem malować deski na podbitkę. Zaczęliśmy od wtorku. Majster przywiózł swojego stolarza-emeryta. Jednego z tych, którzy robili mi schody. Miałem trochę inną koncepcję. Oczywiście chciałem iść na skróty, przybić deski i po zawodach. Stolarz, stwierdził jednak, że krokwie są krzywe i tu trzeba zestrugać, a tam dosztukować. Jak trzeba to trzeba, szybko zrozumiałem, że moja rola ograniczy się tu tylko do podawania. No jeszcze pozwalał mi coś przyciąć. Od młotka trzymałem się z daleka. Stolarz nie miał we mnie dobrego towarzysza, bo musiałem też pomagać Tadeuszowi. Tadeusz rzadko prosił o pomoc. Wolał sam zleźć z najwyższego rusztowania po duperelkę niż wołać kogoś by mu coś podał. Musiałem się domyślać, kiedy jestem mu potrzebny. Za to emeryt przeciwnie. Potrafił mnie złajać, za bałagan, który sam zrobił, pod pretekstem, że jak po nim nie posprzątam, to on będzie miał burę od majstra. Ale się porobiło. Posłusznie posprzątałem i wolałem nie wyprowadzać go z błędu, że to ja jestem tutaj od rządzenia, bo przecież to moja budowa i ja za wszystko płacę. Stolarz bał się trochę pracować na rusztowaniu. Co jest zrozumiałe, bo nosił okulary, a wtedy ma się problemy z równowagą. Przekonał więc majstra, żeby przysłał nam jeszcze jednego fachowca. Drugi stolarz był jeszcze starszy chyba po 70-tce i miał jeszcze grubsze soczewki. Oczywiście każdemu brakowało jakiegoś palca. Znak charakterystyczny stolarzy. Pomimo wieku i tuszy nie bał się wysokości i to on operował teraz młotkiem. Stałem się zbędny i mogłem skuteczniej pomagać Taduszowi. W międzyczasie skakałem po rusztowaniach i kołkowałem styropian. Stolarze nie rozstawali się ze sznurkiem i poziomicą. Nie mieli takiego tempa jak Tadeusz, ale piękne rzeczy wychodziły im spod ręki. To był mebel, a nie podbitka.
Mieliśmy do dyspozycji 40 sztuk rusztowania typu warszawskiego. Za mało, żeby ustawić dookoła domu. Kłopotliwa była zwłaszcza ściana północna. Żeby z rusztowaniem okraczyć ganek, musiałem pożyczyć od Andrzeja dwie długie, grube dechy. Roboty się przeciągnęły na następny tydzień. Głównie z powodu wspólnego rusztowania. Tadeusz musiał się dostosowywać do stolarzy, a nie odwrotnie. Urlop sią skończył i zostawiłem ich na parę dni samych.
Tnąc koszty na poziomie projektu, świadomie zrezygnowałem z rynien. Były zbędne. Okapy wysunięte, wejście na ścianie szczytowej, tylko przy tarasie Inka wywalczyła jedną małą rynienkę. Okap trzeba było jakoś wykończyć. Zaprojektowałem kształt obróbki blacharskiej, tak by osłonić podbitkę i zachować wentylację połaci. Inka mi to załatwiła w Długołęce. Wyszło niedrogo, Szparę wentylacyjną zabezpieczyłem przypinając siatkę na owady, a do pierwszej łaty przykręciłem obróbkę.
Do pomalowania tynku kupiłem farbę silikatową, ponieważ nie wymaga ona sezonowania tynków i jest znacznie tańsza od silikonowej, a niewiele jej ustępuje. Farbę kupiłem u przedstawiciela BOLIX-u we Wrocławiu. Miły pan przyjechał z wzornikami do domu. Inka preferowała zieloną, Filip białą, wyszła kawa z mlekiem. Za jego radą do zrobienia buni przy oknach w jaśniejszym kolorze wykorzystałem farbę bazową, którą mi specjalnie odlał przed wymieszaniem. Opakowania hurtowe były po 20 litrów. Wziąłem dwa. Miałem więc za dużo na jednokrotne malowanie i trochę za mało na podwójne. Z malowaniem poradziliśmy sobie sami z Inką. Tylko przy ścianie północnej pomógł nam Tadeusz, który został do soboty i w międzyczasie zrobił nam gładzie w dwóch pokojach na górze.
Prace wykończeniowe w dwóch większych pokojach na górze – malowanie, boazeria na skosach i panele podłogowe zrobiliśmy z Inką w kilka następnych sobót i niedziel.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia