A ja Wam powiem tak: Jestem Warszawiakiem z dziada pradziada. Kocham to miasto, ale tu sie po prostu juz nie daje żyć. Coraz większy wyścig szczurów - ludzi, którzy oczy sobie nawzajem wydrapią dla awansu o jedno oczko w drabince społecznej... cały czas się czuje oddech pościgu na plecach. Wszędzie mam daleko - firmy, z którymi współpracuję porozrzucane są po całym mieście, do najbliższej mam pół godziny jazdy. Mieszkam w centrum - syf, smród i hałas. Mieszkanie mam w kamienicy w studni - muszę podejść na pół metra do okna, żeby zobaczyć niebo. Dzieci bawią się na ciemnym, wyasfaltowanym podwórku, najwiekszą rozrywką jest tu trzepak (nie liczę pijaczków, żuli, narkomanów i psich gówien). Zaparkować nie ma gdzie, czasem samochód stoi kilkaset metrów od domu, na dodatek w płatnej strefie. Postanowiłem wyprowadzić się z Warszawy mozliwie najbardziej zmieniając styl zycia - wybrałem oddaloną o 270 kilometrów mazurską wieś. Taka prawdziwą, a nie na przedmieściach miasta. Zdaję sobie sprawę, że tu tez nie jest różowo - inne miejsce, inne problemy. Nie jadę w tam w ciemno - kilka lat mamy tam domek w którym staramy się spędzać jak najwięcej czasu (nie tylko latem). Z "mojej" wsi do dużego miasta jest i tak bliżej, niż miałem z domu do liceum i na uczelnię. Co do dzieci - tutaj nawet do dalszego sklepu jest je strach same wypuścić. Nie wyobrażam sobie, że moje córki same będą wracać z imprez nocnym autobusem, i tak prawie wszędzie trzeba je będzie wozić. Do przedszkola prowadzam je na piechotę, co zajmuje w sumie ponad pół godziny, samochodem trzeba jechać na około i często nie ma gdzie zaparkować. Wyprowadzka do jakiejś dzielnicy willowej nie ma dla mnie sensu - odległości się tylko zwiększą, koszty są astronomiczne, a kilkusetmetrowa działka z widokiem na okoliczne bloki to tylko ersatz prawdziwej wolności.