Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

Komentarze do Dziennika Nasz Domek - tak po prostu


wu

Recommended Posts

  • Odpowiedzi 28,4k
  • Utworzony
  • Ostatnia odpowiedź

Najaktywniejsi w wątku

  • wu

    9190

  • Arnika

    1550

  • TAR

    1532

  • braza

    1448

Najaktywniejsi w wątku

Dodane zdjęcia

Dużą sympatię mam dla hucułów, ale raczej teoretyczną - hucułka była jedynym koniem, na którym nie udało mi się pojeździć. Mój kumpel taką jedną dzierżawił, ku swojemu utrapieniu. Raz jeden jedyny w życiu zdarzyło mi się, że siedziałam na koniu i w żaden sposób nie mogłam go zmusić do poruszania się w kierunku przeze mnie wybranym. Albo stała jak pień, albo szła tam, dokąd sama chciała. A już przebojem było to, że franca przechodziła z jeźdźcem na grzbiecie pod ogrodzeniem - jeździec oczywiście albo się ewakuował na czas, albo na ogrodzeniu zostawał. Ja wybrałam ewakuację...

Mimo wszystko nadal hucuły lubię, zakładając, że to taki egzemplarz był.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To akurat zdradliwe bywa. Nie wiem, ile razy z konia spadłam, przestałam liczyć... Jednak tylko dwa razy sobie coś zrobiłam i oba te razy zaliczyłam dzięki arabo-fiordingom. Nie, żeby jakieś szczególnie złośliwe były albo cóś! Oba miały prawo mnie zrzucić. Pierwszy raz był podczas jazdy na oklep stanowiącej żelazny punkt kształcenia przyszłych instruktorów jeździectwa w Zbrosławicach. Wsadzali instruktorów na sierściuchy na oklep. Pewne podejrzenia mógł wzbudzić już fakt, że ta jazda, mimo pięknej pogody, odbywała się na hali (jako jedyna podczas całego kursu)*. Jeżeli ktoś był mniej domyślny, to zastanowić mógł go fakt, że wszyscy pracownicy ośrodka ciągną radosnymi grupkami na halę właśnie o tej porze i zasiadają na trybunach. Widok szturmówek w ich rękach powinien rozwiać wszelkie wątpliwości co do rzeczywistego celu tej jazdy. Byłam w pierwszej grupie. Dosiedliśmy sierści i się zaczęło. Niby na początku normalna jazda, nawet konieczność pokonywania niewielkiej przeszkody na oklep nie zrobiła na nikim wrażenia. Publiczność zdawała się znudzoną być nieco, więc wyciągnęła szturmówki i powiewając nimi wesoło nad głowami zaczęła wydawać radosne okrzyki. Reakcja koni była oczywista - ławą ruszyły spod trybun na drugi koniec hali, niektóre uwolnione od ciężaru jeźdźców wykonały triumfalną rundkę z podskokami, inne strasznie chciały iść w ich ślady. Wtedy to nawet się utrzymałam (jako jedna z trzech osób), ale kiedy sytuacja się powtórzyła, ława zepchnęła mojego rumaka w stronę przeszkody, ten wyłamał, a ja przyglebiłam bez huku, bo w trociny, za to pechowo, bo rąbnęłam potylicą w glebę i na moment straciłam oddech. Dosyć szybko nawet się pozbierałam i ruszyłam w stronę mojego rumaka, który wyraziwszy swoją radość zdążył się już zatrzymać. Zdziwiły mnie pełne troski i współczucia spojrzenia przyszłych instruktorów, ktoś przytrzymał mojego sierściucha, ktoś zaproponował, że wsiądzie na niego wcześniej zaczynając swoją jazdę... Ale o csssooo chodzi???? Grzbietem dłoni elegancko wytarłam nos, bo najwyraźniej się usmarkałam z emocji i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest czerwona... Nie chcą konikowi jego bułanej sierści upaprać, musiałam przystać na propozycję zakończenia jazdy i udać się przez cały rozległy ośrodek w stronę naszej chatki...

Jak widać, nie było w tym cienia winy konia.

Drugi raz załatwiła mnie na dłużej pewna urocza młodziutka arabo-fiordinżka o wdzięcznym imieniu Nutka. Właściciel wydumał sobie, że w ciągu dwóch tygodni przygotuję tę prawie surową koninkę do... hipoterapii. Patrząc nieco bardziej realistycznie postanowiłam w możliwie najkrótszym, ale sensownym czasie przygotować ją do jazdy, nie dyskutowałam jednak z właścicielem uznawszy, że metoda faktów dokonanych lepiej do niego dotrze. Tak czy inaczej zabrałam się do dzieła i codziennie z nią pracowałam. Na szczęście Nutka znała już wędzidło, więc o tyle mniej miałam roboty. Kiedy już grzecznie chodziła na lonży, reagując na wszystkie komendy głosowe (zmiana chodów na wyższe, niższe, zatrzymanie, zmiana kierunku) i tolerowała siodło na grzbiecie, przyszedł czas na obciążanie siodła i wreszcie pierwsze wsiadanie (po ręce oczywiście, a nie po strzemieniu). Nutka okazała się grzeczną i chętną do współpracy dziewczynką, więc mogłam zaryzykować jazdę na lonży. Niestety najwyraźniej przeceniłam jej cierpliwość, bo po dłuższej chwili kobyłka zmieniał zdanie na temat noszenie kogoś na grzbiecie i... rozstałyśmy się ku jej wyraźniej radości. Pozbierałam się z piasku nawet żwawo, poprosiłam koleżankę, żeby polonżowała przez chwilę Nutkę, coby ona się uspokoiła, a moja samoocena zdążyła się wygrzebać z pyłu i wrócić na właściwe miejsce. Stałam sobie pod płotem, trochę mnie pobolewała noga, ale ustawiona odpowiednio natychmiast ucichła. Po chwili doszłam do wniosku, że czas wsiadać, coby koninka nie utrwaliła sobie, że zwalenie jeźdźca to metoda na koniec treningu, więc oderwałam się od płotu, zrobiłam krok, drugi... O cholera! Nie jest dobrze. Coś mnie boli! Nic to, rozrusza się! Trzeci krok - jest gorzej. Czwarty - q...a, chyba nie wsiądę! Piąty - jak ja do stajni dojdę (20 metrów)???!!!

Do stajni jakoś doczłapałam klnąc szpetnie. Posiedziałam czas jakiś, koleżanka rozsiodłała Nutkę i załatwiła obrządek. Czas iść na przystanek. Siedzę - jest fajnie, nie boli, przeszło, szkoda, że nie wsiadłam. Wstaję - jednak coś czuję. Idę - q..a, jakie "idę"?! Nie da się iść!!! Przez całe moje wcześniejsze życie nie naprzeklinałam się tak, jak w drodze na przystanek (z kilometr chyba tam był). W autobusie - spoko, przeszło, nic mnie nie boli. A potem nie wiedziałam, jak wysiąść, bo niskopodwoziowych jeszcze wtedy nie było. 10 metrów od przystanku skapitulowałam i zgodziłam się, żeby brat, który akurat przypadkiem był ze mną, poszedł do domu po samochód. Wtedy dowiedziałam się, że naderwanie ścięgna dużego mięśnia boli bardziej niż złamanie... Lekarz kazał mi przez dwa tygodnie leżeć z nogą na wałku z koca i nawet do kibelka nie wstawać (ten fragment zignorowałam natychmiast). Po tygodniu pojechałam na żagle... Przecież na żaglówce nie trzeba chodzić... A z parkingu do żaglówki dotarłam opracowaną wcześniej metodą - nogę przestawiałam do przodu, ciągnąc ręką za nogawkę, opierać się na niej mogłam bez bólu...

 

Wydaje mi się, że rozwiązanie zagadki jest proste - spadając z dużego konia miałam zawsze czas, żeby się rozluźnić i do ziemi docierałam luźna jak worek owsa. Po drodze z grzbietu małego konia nie miałam na to czasu, spadałam spięta i stąd te urazy. Za drugim razem grzmotnęłam na plecy z przygiętą wciąż nogą. Sam jej ciężar spowodował uszkodzenie w pachwinie ścięgna mięśnia, którym unosi się udo do góry. Gdybym leciała luźno, nie mogłoby się to stać.

Dlatego lepiej spadać z wysokiego konia. Wbrew pozorom.

 

* Oczywiście chodziło o to, żeby nie łapać koni po terenie całego ośrodka, bo padok był ogrodzony wygryzionym tu i ówdzie żywopłotem, nie stanowiącym przeszkody dla uwolnionego od ciężaru jeźdźca konika, a pozostałe zielone tereny do jazdy nie były ogrodzone wcale.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wusia, taką kobyłkę to ja też poznałam. Ruda jej było. Nikt jej do hipoterapii nie układał, po prostu tak miała. Ruda była mała, absolutnie nierasowa, łękowata, z przebudowanym zadem. Zanim przejęłam gospodarstwo (wypożyczalnię koni nad jeziorem, w której pracowałam podczas wakacji), Ruda zdążyła się nabawić jakiegoś urazu kłębu, więc chodziła wyłącznie na oklep. Jeździłam na niej w tereny, skakałam przez małe przeszkody, a Ruda sprawiała wrażenie, jakby starała się ze wszystkich sił zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby było mi wygodnie. Od czasu do czasu odwracała łeb i spoglądała na mnie uważnie, jakby pytając "i co? wygodnie ci?". Ruda wyglądała zawsze, jakby się uśmiechała, chłeptała wodę jak pies i bawiła się własnym językiem, robiąc takie miny, że mogłybyśmy sprzedawać bilety na jej występy - przed stajnią zawsze stała gromadka wielbicieli jej talentu aktorskiego. Ruda chodziła najczęściej przy wozie, więc kiedy po dłuższej jeździe w terenie nie chciało mi się wysilać na używanie łydek (na oklep mniej wygodnie niż w siodle), to używałam komend głosowych - wio i prrr - reagowała bezbłędnie.

 

Braza, musiałabym sobie przypomnieć... Już prawie nie pamiętam "Brazoczyska". Za pochwałę dziękuję.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Odpowiedz w tym wątku

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...