Dziennik budowy Eli i Maćka, czyli Gemini dla Bliźniąt
Teraz wrócę na chwilę do opowieści o zakupie działki.
Kupienie ziemi w Rembertowie to nielada sztuka (tak było 2 lata temu, teraz to zupełny horror). Niby widać puste place, jak człowiek pojeździ tymi uliczkami... Ale sąsiedzi nic nie wiedzą. A jak wiedzą, to nie powiedzą, bo po co dać komuś zarobić!
Szczególnie ciekawe były obserwacje zachowania członków tej samej rodziny. Tu wtrącę dla jasności: większość terenów, na których obecnie buduje się domy w R-towie, była przed wojną polami uprawnymi. Należało to wszystko do kilkudziesięciu rodzin, które teraz dzielą te swoje hektary na działeczki przechodzące z dziadków na dzieci i wnuki... i sprzedają.
Zatem nie trudno trafić na siostrę, kuzynkę, szwagra, których rodzina miała / ma działki do sprzedania. Ale nikt nic nie powie, bo A) sami już swoje sprzedali i nie dadzą rodzeństwu/kuzynostwu zarobić, albo B) im w spadku nic z nieba nie spadło i tym bardziej nie dadzą zarobić. Świństwo straszne. Takie to tanie i wredne, że aż przykre. A ty tułaj się człowieku, jak cyganka z wróżbami, od domu do domu. Pukaj. Pytaj. Odchodź z kwitkiem (w najlepszym razie, bo w gorszym to i obelga się trafi).
Większość z tych 8 miesięcy, które zajęło nam kupienie działki, spędziliśmy na takich wędrówkach. W sumie już nie pamiętam (może Ela pamięta i, jeżeli mi powie, to tu napiszę), jak trafiliśmy na właścicielkę naszej ziemi. W każym razie była to miła pani po 50-tce, która w spadku otrzymała 2 działki. I obie miała jeszcze na sprzedaż. My wybraliśmy jedną z nich i kupiliśmy.
Kilka miesięcy później (na późna wiosna 2005) spotkałem, przy okazji odwiedzin na włościach (bo wiadomo - pańskie oko konia tuczy... choć tu raczej pewnie tuczyło te ch...ne akacje), spotkałem jakiegoś sympatycznego pana, który śmiało (za śmiało, jak na mój gust, bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim był) wycinał w pień akacje na sąsiedniej działce. Nieśmiało pytam, co robi. A on na to, że teren pod dom czyści. Ucieszyłem się co nie miara, bo myślę sobie - sąsiad jakiś taki zaradny. Fajny będzie do grilla (w sensie: węgiel podrzuci i po piwo pójdzie.. ).
Niestety przyszły wybory i wygrały Kaczuchy. Jakiś miesiąc, dwa po wyborach otrzymuję dziwny telefon: "Dobry wieczór. Jestem Pana nową sąsiadką!"... Myślę sobie, co co chodzi??? Jaką znowu sąsiadką...? "No działkę obok pana kupiłam!". Myślę sobie: SUPER. To już po obu stronach mam sąsiadów. Domy wyrosną jak na drożdżach, droga będzie, media będą!!.. Euforia.
Po nitce do kłębka... Okazało się, że po wyborach sąsiad (ten od akacji) powiedział, że z Kaczuchami w jednym kraju to on nie wytrzyma i wyniósł się do Niemiec, uprzednio sprzedając ziemię. Mojej nowej sąsiadce. Cóż, zmartwiłem się, bo nadal nie mam sąsiada po drugiej stronie (skrócę historię: działka obok nadal jest pusta - to znaczy porośnięta, jak prehistoryczna puszcza - ale ponoć sprzedana komuś, kto ma się budować... jeszcze nigdy człowieka na oczy nie widzieliśmy).
ALE!!! Ha! Sąsiadka ma męża, co samo w sobie zabronione i złe nie jest. W końcu ja mam żonę. Ale ten mąż to nie byle kto. To mój najlepszy kolega z klasy w szkole podstawowej!!! Ten świat to jednak mały jest. Niesłychanie! Mało tego - sąsiad już wybudował prawie cały dom na swoich 798 m kw i dawno nas prześcignął w zaawansowaniu inwestycji. Widać on obrał wobec Kaczuch strategię "na przeczekanie" i nie zamierza frunąć do Niemiec. Chwała mu za to, bo kolegę tak lubię, że sam pójdę dla niego po piwo do grilla!!
No to oni mają dom, a my mamy ziemię. I projekt! Bo wybraliśmy ... KORONĘ. I nastała Wielkanoc 2006.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia