Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości

wykrot

Użytkownicy
  • Liczba zawartości

    1 043
  • Rejestracja

Zawartość dodana przez wykrot

  1. Budować kominek, żeby zjeść kawałek pizzy... Ale ludzie mają hobby.
  2. Gdzież tam! Jakieś inne plemiona weszły mi w drogę...
  3. O kurna, a mnie przybyło. Teraz byś mnie chyba nie poznał.
  4. Po oficjalnym komunikacie ambasady amerykańskiej, że w uznaniu zasług dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Dorotce przyznano pośmiertnie Medal Honoru, nasz publiczny nadawca, w dobrym czasie antenowym, wyemitował materiał z ostatnich dni jej życia. Ten sam film, który pozwoliła o sobie nakręcić, dzięki mojej sugestii, wyrażonej podczas obiadu z aktorkami. Oczywiście, cały materiał uzupełniono wypowiedziami osób, które ją znały. Pracowników, studentów, naukowców z uczelni, jak też innych bankowców. Dzięki temu dobre kilka milionów naszych obywateli miało okazję poznać Dorotkę. Zobaczyć jak wyglądała, jak się ubierała, jak mieszkała, jak pracowała, jakie zdanie miała o różnych sprawach… Bardzo ją wtedy ludziom przybliżono. Nie była już jakąś tam, statystyczną, śmiertelną ofiarą katastrofy, lecz młodą, mądrą i piękną kobietą, która mogła jeszcze długo żyć! Dorotka, po swojej śmierci, stała się szeroko znana i przestała być ludziom obojętna. W internecie powstały nawet jakieś kluby jej wielbicielek i wielbicieli, które zainicjowali jej studenci. Wszystko to zbudowało ogromne zainteresowanie pogrzebem, podsycane informacjami o kolejnych przyznanych jej pośmiertnie honorach. Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski od Prezydenta Rzeczypospolitej, a przy okazji tytuł profesora nadzwyczajnego nauk ekonomicznych. Z kolei minister obrony narodowej odznaczył ją złotym medalem Za Zasługi dla Obronności Kraju. Kolejnym był minister nauki i techniki. Tytułem Zasłużony Nauczyciel Rzeczpospolitej. Pamiętał również minister zdrowia – Zasłużonym dla Ochrony Zdrowia. Były też inne honorowe tytuły, przyznane przez organizacje ekonomistów i bankowców. Nie można też nie wspomnieć, że pospiesznie została obwołana patronką Liceum Ogólnokształcącego. Szkoły, którą kiedyś ukończyła. A ulicę przy której stoi szkoła, nazwano jej imieniem. Ktoś nieświadomy mógłby pomyśleć, że te ministerialne odznaczenia były ukłonem w moją stronę, od kolegów z rządu. Nic bardziej mylnego. Jeśli byłby ktoś tak myślący, to jeszcze podczas homilii, wygłoszonej w trakcie mszy żałobnej, szybko zostałby wyprowadzony z błędu. Kiedy już zacząłem oglądać film z pogrzebu, sam byłem mocno zaskoczony. Msza żałobna koncelebrowana, pod przewodnictwem biskupa polowego Wojska Polskiego. Skąd to wszystko? Nie wiedziałem jak i dlaczego. Po pierwsze, chociaż z kościołem nigdy nie walczyliśmy, ani nie okazywaliśmy mu lekceważenia, jednak zbyt gorliwymi wyznawcami nie byliśmy, trzeba to powiedzieć jasno. Dzieliły nas też od niego, przeszkody formalne. Ja byłem przecież rozwiedziony. Dorotka podobnie, chociaż jej status był inny. Formalnie dla kościoła była wdową. Jej małżeństwo z Johnem zostało zawarte w innym obrządku. Tym niemniej, mieliśmy przecież jakieś osobiste poczucie odpowiedzialności. Skąd więc msza katolicka, w dodatku z biskupem na czele? A po drugie, skąd to wojsko? Co Dorotka miała wspólnego z armią? A jednak wszystko przebiegało uroczyście i bardzo prawdziwie, chociaż kiedy zobaczyłem kto zaczyna wygłaszać homilię, znowu się zdumiałem. To był doskonale mi znany ksiądz – staruszek z Sanoka, przyjaciel rodziny teściów. To z nim kiedyś Dorotka odjeżdżała w noc i długo nie wracała, a po powrocie nie chciała niczego opowiedzieć. Ale to z nim dyskutowaliśmy też o tajnikach dawnej kuchni, on też wymieniał się przepisami kulinarnymi z Heleną, on również propagował renowację dawnych cerkwi, którą to fundację Dorotka sponsorowała. I przecież rozmawiałem z nim kilka razy, chociaż zupełnie nie wiedziałem jak znakomitym był kaznodzieją. Zaczął gładko, wspominając Ewangelię św. Mateusza z przypowieścią o talentach. Ale zamiast rozwijać treść przypowieści, nawiązał do tego, że wszyscy jesteśmy obdarowani talentami, a niektórzy nawet bardzo. – Taką osobą, mocno obdarowaną przez Stwórcę, była nasza siostra Dorota – powiedział, po czym przeszedł do swojej znajomości z nią i jej rodziną. Wtedy nie był taki tajemniczy jak kiedyś i opowiedział o swojej z nią „nawet zażyłej przyjaźni”, jak sam to nazwał. O tym, jak całkiem niedawno odwoziła go późnym wieczorem na plebanię, a potem przyjęła zaproszenie do odbycia szczerej rozmowy. I że w jego małym, skromnym, parafialnym pokoiku, przez kilka godzin, siedząc przy cieniutkiej herbacie, opowiedziała mu o innym świecie. O tym, w którym przebywała. Ale na który zapracowała, chociaż nigdy też nie porzuciła tego, z którego wyrosła. - Dobry Bóg obdarzył ją wieloma talentami – kontynuował kaznodzieja - a ona żadnego nie zmarnowała! Wszystkie wykorzystywała dla czynienia dobra! Powie ktoś „zarabiała dużo, miała pieniądze, łatwo wtedy być dobrym”. Więc dlaczego nie wszyscy, którzy mają dużo, są tak dobrzy? Widzę też, że są w tej świątyni tacy, którzy doświadczyli dobroci naszej zmarłej siostry. Przyszli, przyjechali ją pożegnać, nie zapomnieli! Są uczniowie, którymi opiekuje się szkolna fundacja, którą siostra Dorota zainicjowała i sponsorowała. Są studenci, których uczyła, a zarobione na tych wykładach pieniądze, przekazywała fundacji medycznej. Są młodzi naukowcy, którym pomogła uzyskać zagraniczne stypendia. Jestem wreszcie ja, którego fundację renowacji zabytkowych świątyń, tan naprawdę, właściwie dopiero ona postawiła na nogi! Zawsze, kiedy tylko usłyszała, że ktoś potrzebuje pomocy, nie wahała się ani chwili! Wykorzystywała wtedy całą swoją wiedzę, umiejętności, pracowitość a nawet osobiste, międzynarodowe kontakty, żeby taką pomoc nieść! Wszyscy w naszym małym, bieszczadzkim mieście doskonale pamiętamy, jak szybko zorganizowała zagraniczną operację chirurgiczną naszej małej Letycji w sytuacji, kiedy władze miejskie były przecież zupełnie bezradne. A ona wiedziała co i jak zrobić! Nawet swoją nieprzeciętną urodę, którą dobry Pan Bóg tak sowicie ją obdarzył, potrafiła wykorzystać dla pomocy potrzebującym. Nie trwoniła jej na złudne chwile samozadowolenia, nie szastała bezmyślnie, nie używała dla pustych migawek sławy. Była świadoma, że tylko uczynki świadczą o człowieku, a piękno może być jedynie pomocną dźwignią dla osiągania pożądanych celów. Nie celem samym w sobie! I takiej zasadzie hołdowała przez całe życie, aż do końca. Czegóż trzeba więcej? Kto z nas mógłby temu zaprzeczyć? Kto z nas spróbuje iść tą jej drogą? Kto odda życie w służbie społeczeństwu? A przecież jeszcze nie znamy wszystkich dobrych uczynków siostry Doroty, bo nie wszystkie są jawne. Za niektóre uhonorowano ją pośmiertnie odznaczeniami, w tym również zagranicznymi, ale treść uzasadnień, nie przy wszystkich oznaczeniach jest dzisiaj publicznie dostępna. Dopiero po latach będziemy mogli je poznać. Cóż, takie zasady czasami w cywilnym świecie obowiązują. Jednak już dzisiaj możemy się domyślać, że argumenty są mocne! Bo nie daje się odznaczeń za nic! Trzeba na nie zasłużyć! A więc możemy mieć pewność, że nasza siostra Dorota na nie zasłużyła! Zasłużyła swoim życiem i swoimi uczynkami! Czyż może być większe świadectwo jej postawy miłości bliźniego? Wszak to dla nas, dla naszego ogólnego dobra, poświęciła swoje młode życie! O tym mówią medale, tytuły i odznaczenia, którymi tak obficie ją uhonorowano. A że nie znamy szczegółów? I cóż z tego? Czy na pewno musimy to wszystko wiedzieć sami? Czy świadectwo innych nie wystarczy? Módlmy się więc za nią i za nas, byśmy w swoim życiu również kierowali się chrześcijańskimi zasadami miłości bliźniego. Tymi zasadami, które przyświecały ziemskiemu życiu naszej siostry Doroty. Bo całe jej życie, jej przykładne poświęcanie się dla innych, może być i dla nas wielce inspirującym przykładem. Dlatego zachowajmy ją w swojej pamięci na całe życie! Niech będzie dla nas ludzkim wzorem i wzorcem postępowania w dzisiejszym, bardzo skomplikowanym świecie, oraz niech pozostanie w sercach żyjących, na zawsze! I niech dobry Pan Bóg przebaczy jej te drobne grzechy, które w życiu popełniła, bo przecież nikt z nas nie jest na tym świecie bez winy. Wszyscy jesteśmy grzeszni… Ksiądz zamilkł i przez chwilę milczał. A potem westchnął. - Widocznie i Pan Bóg ma jakieś złożone sprawy ekonomiczne do rozstrzygnięcia, skoro tak szybko powołał do siebie jedną z najlepszych specjalistek w tej dziedzinie. Ale jestem przekonany, że nasza siostra Dorota, mimo wszystko, za niedługo da nam jakoś znać o swoim położeniu w niebie! Ave Maryja! Żadnego znaku nie było. Ksiądz umarł w niecały miesiąc od pogrzebu Dorotki, nie miałem więc żadnych szans, by dowiedzieć się czegoś więcej o ich relacjach. Wszystkie swoje tajemnice obydwoje zabrali do grobów.
  5. Następnego dnia Grzegorz przekazał mi suchą i krótką agencyjną wiadomość, o powołaniu nowego ministra. Podkreślano przy tym, iż premier był zmuszony odwołać mnie z funkcji kierownika resortu tylko z powodu choroby. I że nadal zachowałem stanowisko sekretarza stanu. Najwyraźniej bano się gniewu ludu, oraz opinii, że mnie krzywdzą. Było to pokłosiem sytuacji społecznej, która wytworzyła się po śmierci Dorotki i trwała dość długo. Nawet po pogrzebie. Właściwie, to nadal nie było wiadomo, jak tak zwana opinia publiczna zareaguje na jakąkolwiek nową wiadomość, z tym wydarzeniem związaną. Bo na początku poruszenie wywołała sama, straszna katastrofa, w której giną znane osoby. Żona ministra i mąż posłanki. Młoda i bogata pani prezes banku, obywatelka amerykańska, oraz mąż najbogatszej posłanki w kraju. Ponadto w tym samym zdarzeniu uszkodzony zostaje samochód z amerykańską rejestracją dyplomatyczną. I chociaż jego pasażerowie przeżyli, a nawet nie zostali ranni, to byli blisko śmierci, gdyż ramię upadającej koparki uszkodziło przednią część ich pojazdu. To fakt, że we wstępnej fazie nikt się nimi nie zajmował, bo nie potrzebowali pomocy i raczej nie byli zainteresowani pchaniem się pod mikrofony czy kamery. Ale później oni też zostali zidentyfikowani. Oczywiście, tłum najpierw zajmował się ofiarami śmiertelnymi, bo chociaż niedostępne, ich tożsamość była znana niemal od pierwszych chwil. Pan Wojciech słyszał z kim rozmawiałem i widział pojazd Romka. Ponadto inspektor Rybacki również był doskonale we wszystkim zorientowany. Już wieczorem ludowe plotki w narodzie rozwijały się w wariant romansu pomiędzy ofiarami. Ktoś wyraźnie próbował je rozsiewać. Internet był wręcz rozgrzany opisem gorącej miłości pozamałżeńskiej Dorotki i Romka. Jednak następnego dnia rano, ambasada amerykańska gasi wszystkie bzdury jednym i wyraźnym oświadczeniem, że amerykańska obywatelka, prezes banku wchodzącego w struktury korporacji mającej siedzibę w USA, oraz były członek zarządu tego banku, oficjalnie spotkali się w siedzibie tegoż banku z przedstawicielami amerykańskiej administracji, aby przedyskutować niezwykle ważne zagadnienia związane ze światowym obiegiem informacji bankowych oraz funkcjonowaniem systemów ekonomicznych. A do katastrofy doszło wtedy, kiedy wszyscy wracali po zakończeniu obrad. I chociaż nazwisk tych przedstawicieli nie podano, to ambasada musiała przyznać, że jej pojazd również został bardzo poważnie uszkodzony. Jeszcze większa zmiana zachodzi następnego dnia. Rano, w najważniejszych gazetach i na portalach opublikowano nekrologi, w których opiewano zasługi Dorotki i Romka, położone dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i Polski. Oraz ich wkład w całościowy rozwój relacji amerykańsko – polskich. Interesujące było jednak to, że chociaż zginęli w tym samym wypadku, to wszelkie nekrologi były oddzielne. Może dlatego, że Romek nie miał amerykańskiego obywatelstwa, ale kto to wie. I kiedy dziennikarze zaczynają się mocno zastanawiać jakiego typu są to zasługi oraz kim byli ci „przedstawiciele amerykańskiej administracji”, którzy uniknęli skutków katastrofy, a także jakiej tematyki mogło dotyczyć całe spotkanie, jedna z rozgłośni radiowych podaje pilny komunikat, że nie żyje litewski kierowca, sprawca wypadku. I że w areszcie śledczym popełnił samobójstwo. Wtedy też, do wiadomości publicznej przedostaje się informacja, że spotkanie w banku dotyczyło sprzętu komputerowego banku, w którym dostawca użył spreparowanych układów, pozwalających na szpiegowanie wykonywanych operacji. I wypadek, tak naprawdę, był „ukaraniem” osób, które to ujawniły. Czyli Romka, oraz jego przełożonej. Bo ujawnili tę informację amerykańskim służbom. Mieli zginąć również ich amerykańscy rozmówcy, ale kierowca ciężarówki za słabo hamował. To już bardzo mocno zbulwersowało opinię publiczną. Zgodnie z zasadą teorii spiskowych, skoro całe zdarzenie nie było dziełem przypadku, część Internetu orzekła, iż Romek i Dorotka zostali zgładzeni na zamówienie. Natomiast zleceniodawcy zabójstwa uśmiercili kierowcę po to, aby zatrzeć ślady do nich prowadzące. Nic więc dziwnego, że po wypłynięciu na jaw tych informacji, wszystko się zagotowało. Zarówno w społeczeństwie, jak też na szczytach władzy. Okazało się ponadto, że policja początkowo zlekceważyła sprawę i przysnęła, postępując standardowo. Bez uwzględnienia nadzwyczajnych okoliczności katastrofy, jak też tożsamości ofiar, oraz ich obywatelstwa. Posypały się więc dymisje, ale nie tylko w policji. Premier wyrzucił między innymi podsekretarza stanu w MSW, a w banku Dedejko przycisnął gadatliwych pracowników ochrony. Ale to nie tu wystąpił przeciek. Informacja o sprawie sprzętu z zaszytym układem szpiegującym, wydostała się od informatyków jednej z firm Zielonika. To tam Romek musiał się komuś tym „pochwalić”. Zresztą, coś i wcześniej musiało się wydarzyć, skoro od pewnego czasu Dorotka bała się o bezpieczeństwo dzieci. I to bankowa ochrona woziła chłopców do szkoły, czego dawniej nie bywało absolutnie. Sprawa stała się gorąca w społeczeństwie i tak niewygodna dla władzy, że zbliżające się święta wyblakły i zeszły jakby na dalszy plan. Nie było w kraju nikogo, kto nie usłyszałby wtedy o Dorocie Warwick. O tym kim była, skąd pochodziła, jakie funkcje pełniła, komu mogła się narazić i tak dalej. A przy niej przecież, na wszystkie sposoby odmieniano również moje nazwisko. Spekulowano tak samo, czy to czasem nie ja naraziłem się komuś i śmierć Dorotki nie jest karą dla mnie. Że ktoś wiedział, iż łączy nas mocne uczucie. Dlatego trafił celnie, czego dowodem jest mój pobyt w szpitalu. Logicznym więc było, że wersja romansu Dorotki z Romkiem zbladła bardzo szybko i w zasadzie umarła śmiercią naturalną. Nie było jej czym podtrzymywać. A wtedy społeczna sympatia zarówno dla ofiar, jak też dla mnie, oraz Lidki i naszych rodzin, zaczęła mocno rosnąć. Radio skorzystało z okazji i powtórnie nadało wywiad ze mną, który w dniu katastrofy przeszedł bez większego echa. Tym razem był zapowiadany i reklamowany, więc oddźwięk miał znacznie większy. Wszystko jednak przebiła publiczna telewizja.
  6. Adasiu, a masz sadło do ziemniaków? Wieprzowe, bo za własnym paskiem spodni to wiem, że nie masz.
  7. a Ech, gdyby ludzie (Ty też) czytali chociaż 10% tego co ja...
  8. Zastawiam się jak ta ludzkość przeżyła od czasów Neandertalczyków do teraz, przy tym stężeniu PM 10. Chyba wyginęła, co?
  9. E tam, to już czysty wymysł.
  10. PS. Las mam swój, drewna dostatek.
  11. Wychowałem się przy piecach kaflowych, nadal je mam i powiadam "Nigdy żadnego kominka!". Kto chce spojrzeć na płomienie niech sobie rozpali ognisko. Nie powiem, kiedyś, każdy jesienny wieczór spędzałem przy ognisku rozpalonym na podwórku. Świetnie wpływa na kolana. To bezpłatny zabieg naświetlania promieniowaniem podczerwonym. Teraz mi się już nie chce, ale czasem posiedzę. Ale w domu??? Po co? Dla sentymentu i szpanu jedynie. Sensu niewiele, sprzątania masa. Koszty i bezsensownie zmniejszona powierzchnia do zagospodarowania. Oraz zajęte przewody dymowe. Czysta strata.
  12. I działała? No to gratulacje. Może bez fazy też będzie działała?
  13. Ze szpitala – ładnie powiedziane. Z ostatniego ze szpitali. Bo zaliczyłem ich kilka. Wtedy, z drogi, zabrano mnie na najbliższy OIOM, gdzie wyprowadzano z zapaści. Tam zorientowano się kim jestem, więc w te pędy zostałem przewieziony do lecznicy rządowej. Stamtąd z kolei, po dziesięciu dniach pobytu, otrzymałem warunkową przepustkę na uroczystości pogrzebowe Dorotki. Z karetką dyżurującą tuż obok. A po zakończeniu pogrzebu, ponownie zostałem zawieziony do lecznicy, gdzie do końca stycznia przeprowadzano eksperymenty na moim zdrowiu. Bez efektu. Wtedy, korzystając z pośrednictwa Grzegorza, wymusiłem kontynuowanie leczenia w klinice bankowej. Nie było lepszego wyjścia. Według lekarzy, mój stan w pełni kwalifikował się na pobyt w warunkach oddziału zamkniętego. Czyli w wariatkowie. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z tego, że pobyt w placówce bez klamek, w oczach opinii publicznej mógłby zdyskwalifikować mnie do końca życia. Pan minister w psychuszce? Przecież to wariat! Ludzie bywają okrutni i chociaż zaraz po tragedii miałem najwyższe wskaźniki społecznego poparcia wśród członków rządu, nie zdecydowano się na takie ryzyko. Dlatego wykorzystano sytuację, że formalnie nadal byłem urlopowanym pracownikiem banku i opieka medyczna w jego prywatnej klinice, wciąż mi przysługiwała. A tam nie było podziału na jednostki organizacyjne, stygmatyzujące samą nazwą. Oddział na którym mnie umieszczono nazywał się bardzo zwyczajnie, Oddziałem Rekonwalescencji, Rehabilitacji i Opieki Medycznej. Bez przymiotników. I zatrudniał lekarzy bardzo różnych specjalności, nie tylko psychiatrów. Pobyt w tej klinice pamiętam znacznie lepiej, gdyż te wcześniejsze dni to jak przez mgłę. A grudzień ubiegłego roku jest jedynie czarną płachtą, spowijającą wszystkie kolejne daty. Nic, kompletne zero! Natomiast sam pogrzeb Dorotki znam, chociaż jedynie z filmów. I nawet oglądanie scen w których brałem udział, nie przywraca mi pamięci. To była rzeczywistość, której mój zbuntowany organizm nie chciał zaakceptować i dlatego nie zapisał jej w umyśle. Tak to wyjaśniał opiekujący się mną profesor Zaranek. Powiedział kiedyś Grzegorzowi, że z moim stanem jest tak jak z tą babką, która na dwoje wróżyła. Mogę z tego nie wyjść do końca życia, a może kiedyś coś się wydarzyć i wtedy blokada ustąpi. Przewidzieć jednak niczego nie sposób. Nie ma też terapii, która mogłaby taki proces przyspieszyć. Byłem skazany na czekanie. Oraz rozpamiętywanie. Filmy z pogrzebu Dorotki oglądałem wielokrotnie. Otrzymałem je zarówno od służb rządowych, jak i od prezesa Zielonika. Niewiele się od siebie różniły, ale żadnego, jak dotąd, nie udało mi się obejrzeć w całości. Od początku do końca. To przez cały czas było ponad moje siły. Mimo to, fragmentami, poznałem je całe. Dlatego miałem już wyobrażenie o ogromie organizacyjnej pracy, która została wykonana. Dodać należy, że według mnie – wzorcowo. Wiele zawdzięczam tu Sławkowi Zielonikowi. Przecież Grzegorz nawet nie znał wielu bliskich mi osób, które należało dopuścić zarówno do samej uroczystości, jak też zająć się ich pobytem przed i po pogrzebie. Zastanawiałem się czasem jak byśmy sobie poradzili, gdybyśmy zostali z tym wszystkim sami. Nie byłoby szans na uniknięcie wpadek. A prezes nawet nie chciał później słyszeć o zapłacie. Tak mi przekazał Grzegorz. - Dzięki podpowiedziom pani Doroty zarobiłem tyle pieniędzy, że do końca swojego życia nie przestanę być jej dłużnikiem! – miał podobno powiedzieć. Mnie odwiedził dwa razy, to znaczy dwa razy pamiętam. Pierwszy raz jeszcze w klinice rządowej. Przyniósł mi wtedy zmontowany film z pogrzebu, oraz kopie wszystkich nagrań i materiałów pomocniczych, bo przecież jego operatorzy filmowali wieloma kamerami. Oznajmił też wtedy, że wszystkie prawa autorskie bezpłatnie ceduje na mnie i od teraz tylko ja mogę tymi filmami rozporządzać. Nie pamiętam, czy mu chociaż podziękowałem. Drugim razem zaglądnął już do prywatnej kliniki, tej bankowej. Zostawił mi swój nowy, zastrzeżony numer telefonu i zapowiedział życząc zdrowia, że mogę na niego liczyć w każdej potrzebie oraz w dowolnej porze dnia i nocy. Tym razem na pewno podziękowałem i uścisnęliśmy sobie dłonie. Później już mi się nie naprzykrzał. Ja jemu również. Nikt zresztą nie narzucał mi się ze swoją obecnością. A może sami lekarze o to dbali? Nie wiem tego dokładnie. Stan mojego zdrowia nie poprawiał się po odwiedzinach znajomych i pewnie dlatego niechętnie się na takowe godzili, zresztą za moją aprobatą. Nie chciałem widywać ludzi i kiedy pytali mnie czy chcę się z kimś zobaczyć, najczęściej odpowiadałem, że nie. Wyjątki robiłem tylko dla chłopców, czasem dalszej rodziny i kilka razy dla Heleny. Oczywiście, nie dotyczyło to Grzegorza. Jako że był lekarzem, spędzał przy mnie wiele godzin i pracownicy przestawali zwracać uwagę na jego obecność. Tak samo zresztą jak i ja. On mi nie przeszkadzał. Powiedziałbym nawet, że z czasem jego obecność zaczynała być dla mnie kojącym urozmaiceniem samotności. Przerywanej wyjątkowo i tylko wizytami koniecznymi. Jak na przykład odwiedziny Anny, w drugiej połowie stycznia. Minął miesiąc, gdy resort nie miał szefa i Anna musiała podjąć jakąś decyzję. Wcześniej pewnie rozmawiała z lekarzami i dostała zgodę, więc przyszła zapytać mnie o zdanie. - Nie, Aniu! – odpowiedziałem jednoznacznie, chociaż nie w pełni przytomny. – Ja już nie wrócę do pracy. Nie nadaję się. Do żadnej pracy się nie nadaję! – powtórzyłem. - Przecież nie mogę cię odwołać. Jesteś na zwolnieniu lekarskim. - Tak. Jestem chory i jeszcze długo taki będę. Bardzo długo! Tak mówią lekarze. - Ale ktoś musi kierować ministerstwem. - Więc powołaj profesora. On narobi najmniej bałaganu. Mnie nawet teraz, na zwolnieniu lekarskim można odwołać z funkcji kierownika resortu, prawda? - Owszem. Z tej tak. - Więc powołaj profesora na ministra i nastanie porządek. W waszej partii też. I przestaną pieprzyć, że jakiś bezpartyjny szarogęsi się w rządzie… Pokiwała głową. - Mogę tak zrobić, ale nie wiem czy wiesz jak wyglądają sondaże? - Nie wiem, nie interesuje mnie to. - Wygrałbyś teraz wszelkie wybory. Jakiekolwiek. - Wcale mnie to nie cieszy. - Rozumiem. Chciałabym ci pomóc, ale nie wiem jak. - Nie jesteś w stanie zrobić niczego, wybacz… Aniu, jestem zmęczony. - Rozumiem. Pomilczeliśmy jeszcze przez chwilę, a potem wstała, podała mi dłoń i wyszła, życząc jeszcze zdrowia. Tak pożegnałem się z funkcją ministerialną w polskim rządzie.
  14. Na przeciwległy skraj polany weszły ostrożnie trzy małe sarenki. Pierwsza nieufnie badała otoczenie, strzygąc uszami na wszystkie strony. Chyba nie zwietrzyła niebezpieczeństwa, gdyż pozostałe do niej dołączyły. Zaraz też wszystkie zajęły się trwożliwym poszukiwaniem ostatnich zielonych pędów tej jesieni. I tak, skubiąc coś niespiesznie, podążały wolno w stronę ambony. Miałem szczęście. Wiatr wiał w moją stronę, nie miały więc szansy mnie wywęszyć, ale usłyszeć mogły. Dlatego skróciłem oddech i zamarłem w bezruchu. To był piękny przejaw prawdziwego życia lasu. Podchodziły coraz bliżej i bliżej, mogłem się wpatrywać w ich cudowne sylwetki i nagle coś je spłoszyło. Nie ja, gdyż uszy miały skierowane zupełnie w inną stronę. One coś usłyszały, ja niestety nic. Cóż, takie są koszty cywilizacji. Natura pokazywała mi swoją wielkość i niezależność. Nie pierwszy raz. Tak zwana cywilizacja, pozbawiła mnie woli rozumienia i przetrwania. Bezsensowna, zupełnie niezrozumiała śmierć Dorotki, podcięła mi korzenie samego istnienia. Nagle to, co z nią było oczywistością, nasze zwyczajne, codzienne życie, stało się dla mnie niepojęte i niezrozumiałe. Dawniej byłem ministrem, a teraz dzieckiem we mgle. Horror! Poza tym jej już nie było… Jej ciało było prawdopodobnie tak zmiażdżone, że nikomu z rodziny nie pozwolono na oglądanie szczątków. Grzegorz opowiedział mi później, że dostał zalecenie ukontentowania się dawnymi, rodzinnymi fotografiami. Nie pozwolono mu na nic więcej, tak samo jak innym. Cała rodzina pożegnała Dorotkę w jej ostatniej drodze wyłącznie poprzez ścianki nadzwyczajnej trumny, sprowadzonej specjalnie dla niej z Ameryki. Trumny bardzo odpornej na próby włamania z zewnątrz, ale ponoć bajecznie prostej do otwarcia od wewnątrz. Tak, tylko Amerykanie mogli taki idiotyzm wymyślić. Nie wiadomo po co. Nie ja to załatwiałem, nie ja organizowałem. W tym czasie nie byłem w stanie zrozumieć nawet tego, że sam jeszcze istnieję. Kompletnie pozbawiony chęci i woli życia, bezwolny i bezwładny niczym jakiś zepsuty manekin. Miałem już kiepskie rokowania medyczne, jednak jakoś wygramoliłem się z tego stanu w kierunku istnienia. Całą natomiast, olbrzymią pracę związaną z organizację pogrzebu Dorotki, wykonał za mnie prezes Zielonik. A właściwie zrobili to jego ludzie. Do dzisiaj nie pamiętam i nie wiem kiedy, oraz jak, wyraziłem na to zgodę. A jednak wszędzie, zarówno wobec władz państwowych, gdyż decyzją premiera pogrzeb Dorotki miał charakter państwowy, jak również wobec Grzegorza, a więc przedstawiciela najbliższej rodziny, ludzie Zielonika legitymowali się moim pełnomocnictwem. Poświadczonym notarialnie. Co gorsza, nawet później musiałem przyznać, że podpis na dokumentach był autentyczny. To był mój, absolutnie mój własny podpis! Tym niemniej nie pamiętam, abym komukolwiek takiej zgody udzielał. Cóż, amnezję miałem nie tylko w tym temacie. Wiele spraw umknęło z mojej pamięci, oczywiście oprócz tego jednego, jedynego zdarzenia. Tego nie udawało się skasować nijak. Chociaż nigdy nie żałowałem, że to Zielonik zajął się organizacją pogrzebu, wyręczając w pewnych kwestiach także organy naszego państwa. Sarenki dopiero co znikły, a na polanie wylądowały kruki. Trochę dziwne, gdyż niczego specjalnego tu dla nich nie było. Bogdan nie był dyletantem, żeby zwierzynę dokarmiać w innej porze niż zimowa. A jednak ptaszyska jakoś pamiętały, że w tym miejscu można się czasem natknąć na smakowite kąski. Będą musiały poczekać. Dopóki nie będzie silnych mrozów, nikt tu żadnego jadła nie dorzuci. Ani dla nich, ani dla nikogo innego. Bo zasadą jest podporządkowanie się naturze, a nie próby jej zmieniania. Przyrodę można nieco wspomagać, czy też korygować, ale nie zmieniać. Wtedy panuje ład i porządek. Kruki tak samo nie zagrzały długo miejsca. Niespecjalnie też szukały pożywienia. Coś im tu dzisiaj nie pasowało. Jakiś gruby zwierz? Dziwne. Przecież one nie boją się nawet niedźwiedzia, którego tutaj nie ma. Ani żubra. Wiedzą, że te wielkie stworzenia nie latają, więc w ich otoczeniu są bezpieczne. A jednak znikły… Chłopcom było łatwiej po śmierci mamy niż mnie. Może to dziwnie zabrzmi, jednak młode organizmy szybciej adaptują się do zmian. Poza tym, kiedy zabrakło mamy, nie pozostali bez opieki. Przyjeżdżali do naszego domu ich nauczyciele, koledzy i koleżanki ze szkoły, wszyscy okazywali im solidarność w tak okropnej sytuacji. Nie byli sami. Długo później dowiedziałem się też, że tamtego strasznego dnia, kilka pojazdów za mną z banku przypadkowo wyjechał też dyrektor Rybacki. Stary policyjny inspektor nie stracił głowy jak ja i ujrzawszy sytuację, natychmiast wezwał policję oraz inne służby. Powiadomił też Pawła Dedejkę, a także pozostałe władze banku, po czym organizował zabezpieczeniem miejsca tragedii. I już po kilku minutach, dyrektor ochrony banku zajął się sprowadzeniem do Warszawy rodziców Dorotki. Nie zdawałem sobie sprawy, że ten szczwany lis, Dedejko, ma opracowane procedury postępowania nawet dla podobnego typu wydarzeń. U niego nic nie było dziełem przypadku. Zawsze był przygotowany na wszystko. Wszystko wiedział i wszystko przewidywał. Dlatego też, nim dobiegła północ tamtej doby, teściowie byli w naszym mieszkaniu i… tak już pozostało. Dziesięć miesięcy minęło od tej strasznej tragedii, a oni wciąż z nami mieszkają. Teściowa uznała, że w sytuacji jaka się wytworzyła, osobiście musi opiekować się wnukami. Już nie traktowała ich jak powietrze. Grzegorz natomiast próbował pomagać mnie. Nie przeszkadzałem mu w tych staraniach i nie przeszkadzam nadal. Z nim także czasem rozmawiam, bo chociaż teściowa przemówiła zarówno do mnie jak i do chłopców, ja do niej nie odezwałem się już nigdy. I nie odezwę do końca życia. Traktuję ją tak samo jak ona traktowała Dorotkę. Jest dla mnie przezroczysta. Nawet Grzegorzowi nie ustąpiłem, mimo iż niedawno mnie o to prosił. Nic z tego! Śmierć Dorotki nieodwołalnie zamknęła możliwość mojego porozumienia się z jej mamą. To co było przez lata dostępne, już takie nie jest i nie będzie. Nie ma na to szans! Żadnych i nigdy! Dobrze, że Dorotka kupiła kiedyś apartament na piętrze wyżej i połączyliśmy go schodami oraz windą z naszym, bo teściowie nie mieliby gdzie mieszkać. A teraz udawało się nawet nie wchodzić sobie zbyt często w drogę, mimo że nasza małżeńska sypialnia długo stała pusta. Nie chciałem tam bywać sam, więc Helena zamknęła ją i nikogo do środka nie wpuszczała. Ja natomiast przeniosłem się na kanapę w dawnym gabinecie. Wystarczało. Przecież ze szpitala wyszedłem dopiero pod koniec marca.
  15. Dokończenie cyklu https://forum.muratordom.pl/showthread.php?374726-Tamto-lato-Epilog&p=8094733#post8094733
  16. Poprzednie losy Tomka https://forum.muratordom.pl/showthread.php?374298-Krótki-kurs-spadania-ze-szczytu-w-przepaść ********************************************************************************************************************************************** Słaby, październikowy wiatr złotej polskiej jesieni szumiał gdzieś wysoko w konarach sosen. Jednak między pnie docierał już tylko jako odgłos i powiew. Kojące dźwięki. Od kilku godzin stałem na obserwacyjnej, myśliwskiej ambonie Bogdana. Było mi tu dobrze. Powiedziałbym nawet, że oddychałem spokojnie. Kilkanaście stopni w cieniu nie pozwalało zamarznąć nawet przy bezruchu, a więcej nie potrzebowałem niczego. Nikt mi tu nie przeszkadzał, nikt niczego ode mnie nie chciał, byliśmy sami. Ja i las. Nikogo więcej. A nie, nie tylko ja i las. Była z nami jeszcze cisza. To prawda, że czasami suche liście zawirowały na udeptanych trawach rozciągającej się przed moimi oczami niewielkiej polany. Czasem usłyszałem spóźniony krzyk ptaka, coś gdzieś zaskrzypiało i zatrzeszczało. Były to jednak epizody bez znaczenia. Niewarte większego zainteresowania. Zresztą, po co miałem się nimi interesować? One nic nie znaczyły. Dla mnie nic już nie było ważne. Ani liście, ani drzewa, ani ptaki. Nawet kołysanie gałęzi sosen było nieistotne, mimo że swoim szumem obiecywały przynieść ukojenie. A przynajmniej jego namiastkę. Nie przynosiły jednak. Nic go nie przynosiło. Dobrze, że przynajmniej nie irytowało. To Grzegorz przymusił mnie do tego wyjazdu. Zapamiętał jak kiedyś mu powiedziałem, że tutaj na pewno nie zwariuję. I od czasu do czasu próbował ten fakt wykorzystać. Z różnym skutkiem, chociaż tragedii nie było. Przyroda łagodnie mnie koiła, pod jednym wszakże warunkiem. Że nie będę miał najmniejszych, wspomnieniowych skojarzeń wobec takiego miejsca. To dlatego nie mogłem pojechać nad jezioro do Pokrzywna. Tam ciśnienie by mi tylko rosło. A wobec tej ambony żadnych złych wspomnień nie miałem. Prywatna, obserwacyjna platforma Bogdana, z której nigdy nie strzelano, ponownie stała się dzisiaj moim azylem. Ocieplona warstwą wełny mineralnej lepiej niż niejeden budynek, chociaż wykończona z zewnątrz starymi, sczerniałymi od słońca deskami, by nie świecić w lesie i nie płoszyć swoim widokiem miejscowej zwierzyny. Pięknie usytuowana, na skraju leśnej polany, niezbyt daleko od leśniczówki szwagrostwa. Nawet w tej chwili, od czasu do czasu wyłapywałem odgłosy głośniejszych okrzyków moich chłopców oraz dzieci Justyny i Bogdana. Bawiły się wspólnie, gdzieś niedaleko domu. Do mnie nie próbowały dołączyć z jednego prostego powodu. Dawno już zastrzegłem, że zrzucę z drabiny nawet osobę która przyjdzie zaprosić mnie na obiad. I wszyscy wiedzieli, że nie żartuję. Kiedy chciałem być sam, a chciałem bardzo często, nie tolerowałem blisko siebie nikogo. Ten czas był zarezerwowany wyłącznie dla Dorotki. O niej wtedy rozmyślałem i bezustannie wspominałem. Dlatego nie próbowano tej samotni naruszać. Nawet Bogdan tego nie robił, kiedy na weekendy wracał do domu. Takie były zalecenia lekarzy dla moich bliskich. Nie próbować zmieniać tego zachowania na siłę, gdyż mój stan może się wtedy jedynie pogorszyć. A ja w tym lesie czułem się stosunkowo dobrze, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Nie wiem skąd się to wszystko brało i co wywierało decydujący wpływ, gdyż niczego tu nie potrzebowałem. Nie miałem ze sobą żadnego myśliwskiego sprzętu, nawet zwykłej lornetki. Kompletnie nic! Jakiekolwiek przedmioty były zbędne. Przychodziłem, wdrapywałem się po udającej starą i spróchniałą drabinie, przystawałem obok barierki i zaczynałem wciągać nozdrzami leśne, żywiczne powietrze. To wszystko! I tak, większość czasu spędzałem w zasadzie nieruchomo, obserwując otoczenie. Czasem bezmyślnie, a czasem uważnie, z ciekawością i zainteresowaniem. Bywało też, że usiadłem na wewnętrznej ławeczce, bo nawet deszcz nie był w stanie mnie stąd wypędzić. Ambona była częściowo zadaszona. Mogłem przez dowolnie wybrany okres czasu trwać w ciszy i stawać się zwykłą częścią lasu, nie trwożąc jego mieszkańców. Zwyczajnie znikałem z pola widzenia wszelkim istotom, a mój zapach powiewy wiatru rozpraszały ponad wierzchołkami drzew. Zauważyłem, że zwierzęta rzadko mnie wyczuwają, mój zapach jakoś nie spływał z wyżyn ku ziemi. I tylko tutaj, bywało, zauważałem piękno natury. Tutaj potrafiłem skoncentrować myśli na sieci pająka, na motylu, który właśnie przeleciał obok, na pojedynczym drzewie, na konarach sosen… Tylko w takim miejscu. Wszystko jednak waliło się w gruzy, kiedy próbowałem wracać do cywilizacji. Wtedy mój umysł, każda myśl przelatująca przez głowę, każda cząstka organizmu, w komplecie wracały do wielkiej naczepy i koparki, miażdżącej samochód Romka, z Dorotką w roli pasażera. Dniem i nocą, rano i wieczorem, nie widziałem niczego innego. Nie mogłem, nie potrafiłem uwolnić się od tego widoku, zapadł we mnie niczym program odtwarzający się w pętli i nie poddawał kasowaniu żadnym antywirusowym programem. A do tego wszystkiego doczepiłem jeszcze żal do siebie samego i to jedno, jedyne pytanie, które zadawałem sobie na okrągło. Dlaczego? DLACZEGO??? DLACZEGO??? Dlaczego nie zdążyłem? Dlaczego nie przyspieszyłem wyjazdu z radia? Dlaczego zagadałem się z panią redaktor Marzeną? Dlaczego nie popędzałem pana Wojciecha? Dlaczego nie zadzwoniłem do sekretarek? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?! Gdybym wtedy wykonał chociaż jedną z tych wielu, możliwych przecież czynności… DOROTKA WCIĄŻ BY ŻYŁA! BYŁABY ZE MNĄ!!! A WIĘC TO JA BYŁEM WINIEN JEJ ŚMIERCI! TO JA JĄ ZAWIODŁEM!!! TO JA JĄ ZABIŁEM!!! Depresja, w którą wpadłem po śmierci Dorotki, miała głębokość Rowu Mariańskiego, a lekarze mimo wielu starań, rozkładali tylko bezradnie ręce. Nie mieli dostępu do mojego umysłu. Zamknąłem się wewnątrz własnych wyobrażeń jak ślimak w skorupie i nie dopuszczałem tam nikogo. Świat, który zabrał mi Dorotkę, cały świat tak zwanej cywilizacji człowieka, całkowicie przestał mnie interesować. Było mi obojętne gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Nie widziałem i nie poznawałem otaczających mnie ludzi, nie odczuwałem głodu ani pragnienia, reagowałem obojętnością na próby nawiązania kontaktu, w tym również na polecenia lekarzy. Nawet ból nie powodował u mnie ostrzejszych reakcji. Tak wyglądały moje pierwsze dni po wypadku. A później było niewiele lepiej.
  17. - A gdzie oni teraz są? - Już pojechali. - Wszyscy? - Tak. Pani prezes powiedziała, że źle się dzisiaj czuje i jedzie do domu. - Z kim pojechała? Z panem Kazimierzem? - Nie. Mówiła, że zabierze się okazyjnie z panem Dalerskim i poleciła dzisiaj dać wolne panu Kazimierzowi. - Co za Kołomyja… – westchnąłem, próbując wybrać numer Dorotki. Skoro nie była już w pracy, to mogłem do niej dzwonić. – Do widzenia paniom! – rzuciłem jeszcze w drzwiach i trzymając telefon przy uchu, ruszyłem w drogę powrotną. Niestety, numer Dorotki był zajęty. Nie mogłem kierować się do tamtej windy, bo gdybym się z nimi rozminął, na powrót do samochodu straciłbym ponad pięć minut. Dlatego wróciłem drogą jaką wjechałem na górę. Biegiem wróciłem! I od razu popędziłem pana Wojciecha by ignorując przepisy ruchu drogowego, jak najszybciej próbował włączyć się do ruchu. Do ruchu na alejach. Mercedesa Romka ujrzałem zanim jeszcze wjechaliśmy na główną. Dzieliło nas raptem cztery pojazdy. Staliśmy wszyscy jak kołki, próbując włączyć się do ruchu, jednak nie było to łatwe. Na szczęście Dorotka uwolniła telefon. - Słoneczko, a z kim to i o czym tak długo debatujesz? – zapytałem. - Z Heleną! – zaśmiała się. – A ty czemu dzwonisz i skąd? - Jestem cztery samochody za wami. - Żartujesz? – nie dowierzała, ale po chwili usłyszałem, jak mówiła coś, chyba do Romka. A później usłyszałem słowa skierowane do mnie. – Romek nie pozwala mi wyskoczyć i pobiegnąć do twojego samochodu! – śmiała się. - Jedziesz do domu? – zapytałem. - Tak. Uprzedziłam Helenę, że będę wcześniej. Ty też się sprężaj, bo noc za pasem. - A chłopcy? - Będą w domu za jakąś godzinę, to mam ustalone. - Wiesz co będzie dzisiaj na obiad? - Wiem, ale ci nie powiem! – dokazywała. - Zołza! – rzuciłem - Ale twoja! – zaśmiała się, jednak po chwili spoważniała. – Tomek, przepraszam, ktoś się do mnie telefonicznie dobija. - Kto taki? - Przepraszam, nie pytaj o takie sprawy. - W porządku! – zgodziłem się, a po chwili usłyszałem w aparacie przerywany sygnał zakończonej rozmowy. Jeszcze nie wiedziałem, że dokładnie w tym momencie cały mój świat runął i definitywnie zakończył swoje istnienie. I nie były to jakieś ćwiczenia, próby, testy, a taka zwykła, szara proza zwyczajnego życia. C’est la vie! Wszystko na razie wyglądało normalnie, chociaż zanim pan Wojciech włączył się do ruchu na alejach, rozdzieliło nas dodatkowe kilka samochodów. Ale co tam, pozostało rondo i szansa, że po jego przejechaniu będzie już tylko łatwiej. Czekałem na to, bo też postanowiłem jechać do domu. Co ja dzisiaj w resorcie mogę jeszcze zrobić? Nic! Nie mam nastroju, nie mam ochoty, nie mam… motywacji! Aż się zaśmiałem w duchu. Gdyby ktoś z podwładnych usłyszał, że panu ministrowi brakuje motywacji do pracy… Koniec na dziś! Ile czasu można żyć pracą? Mam przecież żonę przy nadziei… Rondo absolutnie nie należało do najłatwiejszych. Przede wszystkim dlatego, że przecinały je tramwajowe tory, które w dodatku rozmnażały się gdzieś w okolicach centralnego punktu wysepki, co wymusiło zastosowanie sygnalizacji świetlnej do kierowania ruchem pojazdów. Tyle, że nie wszyscy użytkownicy ruchu rozumieli każde ich znaczenie, szczególnie mam na myśli zamiejscowych. I trudno się temu dziwić. Tu była potrzebna wyższa szkoła jazdy, amatorzy głupieli na tym rondzie wiele razy i tylko ostrożność profesjonalistów ratowała ich przed katastrofą. Chociaż nie zawsze… Romek w mercedesie zajął strategiczne, pierwsze miejsce przed wjazdem. Tak mu się udało, to był czysty przypadek! Teren oświetlony rzęsiście, siedząc nawet za siedmioma autami widziałem wszystko to, co pasażer auta w kolejce może zauważyć. Dorotka przez cały czas rozmawiała, nie udawało mi się z nią połączyć… Romek miał czerwone światło, to widziałem dokładnie. Kierunek był zablokowany gdyż z prawej jego strony wystartował tramwaj. Miał białą kreskę, pozwalającą na jazdę, więc wszystko się zgadzało. Skąd zatem niespodziewanie, na rondzie pojawił się wielki, ciężarowy pojazd z koparką na naczepie??? Jakim cudem??? Dlaczego??? Jego kierowca próbował coś kombinować gdy ujrzał przed sobą tramwaj, ale ta fatalna, grudniowa pogoda była bezwzględna. Zataczał łuk, więc kiedy zahamował, naczepa wpadła w poślizg i sunąc bokiem, uderzyła bokiem kół o krawężnik. To przesądziło o skutkach. Naczepa zafalowała, przechyliła się bezwładnie na bok, któryś z łańcuchów mocujący koparkę pękł, a potem poszło już lawinowo niczym burza. Wielka maszyna z potężnym hukiem zwaliła się na drogę, unicestwiając wszystko, co znalazło się pod nią. Przede wszystkim stojącego przy wjeździe na rondo mercedesa. Kiedy ujrzałem całe zdarzenie, nie wiedziałem jeszcze co się stało. Dlatego wybiegłem z samochodu nie zważając na przepisy ruchu drogowego i próbowałem się w czymś zorientować, jak każdy normalny człowiek. Bez względu na to, że może spowodować inne niebezpieczeństwo. Kiedy jednak ujrzałem skutki… nogi mi się ugięły i to był koniec. W sekundę zdałem sobie sprawę, że w tym samochodzie nikt nie miał prawa przeżyć. Mercedes był zmiażdżony niczym placek. Dorotka i Romek nawet nie poczuli jak umierają. Mówiono, że jeszcze przez kilka sekund stałem na wzór słupa soli, albo pomnika, a potem osunąłem się zwyczajnie na jezdnię. I to mnie pierwszego ratowano z tego wypadku. Tym w mercedesie nic już nie mogło pomóc. KONIEC
  18. - Dobrze – obiecała. – Chwileczkę… przypominam, że odpowiada pan na moje pytanie „pani, czyli kto?”. Idę tutaj panu na rękę, ale teraz tylko od pana zależy jak pan z tego wybrnie. I nie obiecuję, że problemowego nazwiska nie wyciągnę na zewnątrz! - Po co to pani? Mam w zanadrzu lepsze kawałki. - Na antenę? - Nie wiem… - Czekam na ofertę, tylko szybko. Zbliża się pora emisji, wywiad musi być na tę godzinę zmontowany. - Słyszała pani nazwisko prokuratora Rymszy? - Owszem, coś słyszałam. Miał pan z nim fizyczne starcie, a cała sprawa została dzięki służbom zamieciona pod dywan. - To jest nieprawda, dysponuję nagraniami wideo z tamtej sytuacji. - O! Jaka jest pańska propozycja? - Porozmawiajmy po nagraniu. O tym, co ciekawego mógłbym pani powiedzieć i jakie materiały udostępnić. Jest tego trochę, ale dzisiaj nie dysponuję nadmiarem czasu. Musimy umówić się na rozmowę w innym terminie. - Mam panu wierzyć na słowo? - Proszę o to i taki układ proponuję. Dzisiaj jednak zadba pani, aby nazwisko Agaty nie wypłynęło w tym materiale. - Spróbuję, ale proszę również, by pańska odpowiedź była jak najbardziej naturalna. - Będę się starał. Czyli jakie będzie następne pytanie? - Nie zdradzę panu, wypadłoby to nienaturalnie. Możemy już kontynuować? - Tak. - W takim razie panią proszę o opuszczenie studia – zwróciła się do Urszuli, a kiedy ta wyszła, rzuciła mi jeszcze poza mikrofonem. – Mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa? - Oczywiście! – odparłem cicho, ale z dużą pewnością w głosie. No i poleciało. Wymigałem się od podania nazwiska Agaty stwierdzeniem, że sprawa była kontrolowana zarówno przez służby państwowe jak i komisję wewnętrzną Polskiego Związku Łowieckiego i żadnych nieprawidłowości nie stwierdzono. Jednak pani Marzena i tak miała w zanadrzu parę kąśliwych pytań. O to, że dzieci ministra nie realizują polskiego obowiązku szkolnego, co wytłumaczyłem koniecznością zachowania ich amerykańskiego akcentu w mowie. Wiedziała również o moim „tajnym” spotkaniu z prezydentem sąsiedniego kraju, a to oznaczało, że ktoś ze służb wypuszcza parę. To nie było dziełem przypadku, chociaż pani Marzena chyba nie była świadoma powagi sytuacji i pomiędzy takie większe problemy wplotła zwyczajną rozmowę o tym gdzie i jak mieszkamy, co jadamy w dni robocze, a co w weekendy, musiałem też opowiedzieć jej o roli Heleny w naszym domu i o jej dowodzeniu naszym rodzinnym życiem. Na koniec natomiast opowiedziałem o mojej decyzji wsparcia przez resort budowy basenu dla aktorów. To było piękne zakończenie audycji, pani Marzena była nim wręcz zachwycona! Przełożyło się to na jej zainteresowanie moją osobą po wyjściu ze studia. Ponieważ cała dalsza część wywiadu przebiegała płynnie, niewiele kwestii było w nim do wycięcia. Tym niemniej, musiano go skrócić, bo przekroczyliśmy dopuszczalny czas. Potrzebna była więc konsultacja z czego rezygnujemy, a co pozostawić. Nie musiałem w niej uczestniczyć, jednak wymagałoby to złożenia oświadczenia, ale wydało mi się, że to będzie trwało chwilkę. Jednak ta chwila trwała dwie chwile, a może i trzy, albo i jeszcze dłużej. Potem obiecana rozmowa z panią Marzeną w jej gabinecie… Wszystko, dosłownie wszystko w tym dniu, trzymało mnie z daleka od miejsca, gdzie wtedy być powinienem! Dlaczego wszystko w tym dniu sprzysięgło się przeciwko mnie? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego… Los śmiał się pogardliwie ze wszystkich moich wysiłków, ale zupełnie go nie słyszałem. Byłem głuchy na jego wołania niczym pień. Kiedy wyzwoliłem się wreszcie z objęć gmachu Polskiego Radia i pan Wojciech wywiózł mnie z podziemnego parkingu na powierzchnię, na warszawskich ulicach zapadał ponury, grudniowy zmierzch. Właśnie wtedy, tknięty jakimś nagłym, nieoczekiwanym, wewnętrznym impulsem, postanowiłem zajrzeć do banku, do Dorotki. Zaglądnąć, a nie zadzwonić, gdyż w czasie pracy nigdy do siebie nie dzwoniliśmy. To było w naszej rodzinie aksjomatem. Telefon oczywiście służy do porozumiewania się, ale w czasie pracy takie dzwonki mogą wystąpić wyłącznie w sytuacjach alarmowych! Nasze stanowiska wykluczały prowadzenie w czasie służbowym rozmów o przypalonej zupie, o wczorajszym śnie, albo nawet o szybie wybitej przez chłopców w szkole. To było nie do pomyślenia! Nasz czas pracy był zbyt kosztowny, aby go tracić na prywatne bzdety. Ktoś mógłby zauważyć czy usłyszeć, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Tak wyglądała jedna z nieodzownych części publicznego wizerunku. Nie ma rozmów prywatnych i już! Jak bardzo później żałowałem, że tej zasady nie złamałem… Mogłem przecież zadzwonić do sekretariatu. Wszystkiego bym się dowiedział, tyle że… nie byłem przyzwyczajony aby korzystać z informacji bankowych sekretarek. Przecież w przeszłości najczęściej to one dowiadywały się ode mnie o wszystkich, ważnych sprawach. A poza tym, o co miałem je pytać? To co mogłyby mi przekazać, znałem na pamięć. I nie byłem osobą, której mogły cokolwiek zabronić, zastawić drogę do gabinetu Dorotki albo coś innego. Po prostu nie pomyślałem, że mogłyby mi w czymkolwiek pomóc. A jednak się pomyliłem. I drogo mnie ta pomyłka kosztowała. Bardzo drogo. To było zaledwie kilkanaście minut od chwili, kiedy pan Wojciech podjechał pod bank. O miejscu na parkingu podziemnym nie mogłem o tej godzinie nawet marzyć, wiedziałem to doskonale, więc nawet tam nie wjeżdżaliśmy. Pamiętałem jednak o istnieniu trzech miejsc parkingowych na powierzchni, takich dla VIP-ów. Były teraz wolne, więc wskazałem panu Wojciechowi gdzie ma się zatrzymać i chociaż już po kilku sekundach pojawił się ochroniarz, to ujrzawszy mnie, skłonił się tylko i odszedł. To musiał być dawny zaciąg. Młody pracownik pewnie by mnie nie poznał i byłaby awantura, gdyż nie miałem plakietki uprawniającej do korzystania z tych miejsc. Ale na razie problemów nie było. Nie było ich również później, kiedy wszedłem do gmachu. Ukłony od portiera i ochrony, nikt przepustki nie żądał… no musiałem się z nimi przywitać, skoro oni mnie poznali. Przecież nie będę bufonem! Tym bardziej, że wszedłem wejściem głównym, którym rzadko uczęszczałem w czasach mojej tutaj pracy. Przeważnie wjeżdżaliśmy windą wprost z parkingu, tak było po prostu wygodniej i już. A teraz, personel bankowy na mój widok w skowronkach… To oznaczało stratę kolejnych kilkunastu sekund. Sekund bezcennych! Tak. Tak los zatykał mi uszy wesołością innych. I tak on nas, zwykłych przecież ludzi, ogłupia. Złośliwy, nieczuły i bezwzględny. Zatyka nam uszy, zasłania oczy, mami mirażami... Kiedy dotarłem do sekretariatu gabinetu pani prezes, dziewczyny rozłożyły tylko ręce. - Panie ministrze, pani prezes jest pewnie jeszcze na dole. Dopiero wyszli z narady. - Gdzie się wybrała i z kim? - Oj, dzisiaj to w ogóle był kocioł! - Były poważne sprawy… - Zaraz, panie kochane, powoli i po kolei! – przerwałem ich słowotoki, a wtedy szefowa sekretariatu przedstawiła sytuację. - Był dzisiaj u nas pan prezes Dalerski… - Romek? – zdziwiłem się. Dorotka mi o nim nie wspominała. - Tak! – potwierdziła. – Ale pani prezes uprzedziła nas, że zjawi się dzisiaj nie sam i że nie mamy prawa pytać o dokumenty towarzyszących mu osób. - Znaczy, Romek był jakby ich przewodnikiem? - Dokładnie tak to wyglądało – potwierdziła. – Dwóch panów. Ważni ludzie i raczej nie mówili po polsku.
  19. Pytanie mnie zaskoczyło, poczułem nadciągający mróz. - Nie wiem – próbowałem się wywinąć. – Jeszcze nie polowałem. - Ale jest pan myśliwym? - Tak, formalnie jestem. Jednak jak dotąd nie zabiłem żadnego zwierzęcia. chociaż przyznam, że głównie z powodu braku czasu. - Czyli nie uważa pan myślistwa za coś okrutnego? - Nie. A przynajmniej nie zawsze. Chce pani przykładu? - Tak, poproszę! - Lisy i dziki. Ta zwierzyna rozmnożyła się tak nadmiernie, że zagraża populacji innych, kiedyś pospolitych zwierząt. Zatem powinna zostać zredukowana i to znacznie. - Panie ministrze, niektóre portale, których nazwy nie podam by ich nie reklamować, podały niedawno, że egzamin myśliwski został panu zaliczony z naruszeniem prawa. Jak pan skomentuje takie informacje? - Znowu ktoś rozpowszechnia o mnie fałszywki. - Napisano, że na kursie myśliwych nie zaliczył pan szkolenia strzeleckiego. - Proszę wstrzymać się z upublicznieniem takich tekstów, gdyż tę sprawę zgłoszę do prokuratury. Komisja związku łowieckiego nie miała podczas egzaminu żadnych zastrzeżeń. - Ale podobno zaliczenie szkolenia podpisała panu jedna z uczestniczek kursu? - Tak, to jest prawdą. Tylko ta „jedna z uczestniczek kursu”, jak ją pani teraz przedstawia, jest instruktorem strzeleckim z wszystkimi uprawnieniami wymaganymi prawem. Widziała, że w czasie kursu ja i nie tylko ja, zostaliśmy potraktowani złośliwie i niesprawiedliwie, dlatego zareagowała na to odpowiednio. I chwała jej za to! - Portal sugeruje, że później pomiędzy nią a panem nawiązała się bliższa znajomość… - O jejku! Znowu jakieś związki damsko – męskie? A cóż znowu tym ludziom się nie podoba? Znowu będą szukali mitycznego „konfliktu interesów”? To już jest chyba paranoja! Ta pani jest funkcjonariuszem agendy rządowej, więc ani ja jej, ani ona mnie, nie może niczego „załatwić”. A że teraz utrzymujemy kontakty, chyba nie jest niczym zdrożnym. - Pani, czyli kto? - Pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta głównego Straży Granicznej – wypaliłem z rozpędu i ugryzłem się w język. Po jaki ciul w takim programie ogłaszam nazwisko bez jej zgody? Ona mnie chyba zabije! Zamachałem rękami. - Przerwa w nagraniu! – wrzeszczałem. Pani Marzena dała jakiś znak i czerwone światełko zgasło. Zaraz też do studia wdarła się Urszula z najnowszymi wiadomościami. - Mogę poznać powód? – zapytała spokojnie pani redaktor Marzena. - Nie mam prawa ujawniać personaliów pani rzecznik – wyjaśniłem. – Proszę mnie tak nie podchodzić… Uśmiechnęła się. - Panie ministrze, na tym polega moja praca! Takie perełki są najciekawsze. Ja naprawdę mam dość schematycznych dialogów, gdy rozmówcy działają niczym automaty. Tak zapowiadał się początek naszej rozmowy. Pracująca żona, dwoje dzieci… nie cierpię tego typu pieprzenia! - Ależ tak wygląda nasze codzienne życie! – zaprotestowałem. - Tak… bo uwierzę… – mruknęła i zaraz dodała. – A tu piszą, że pan minister molestuje seksualnie swoje podwładne – pani Marzena też korzystała z najnowszych zdobyczy techniki i przeglądała na dostępnym tylko sobie ekranie najnowsze relacje z Internetu. - Pani Urszulo, która jest taka pokrzywdzona? – zapytałem asystentkę. - Pewnie co najmniej kilka by tego chciało – spojrzała na mnie powłóczyście. – Panie ministrze, przed takimi pomówieniami pan się nie obroni. Bo niby jak? - Dlaczego? – zdziwiłem się. – Czy ja was kiedykolwiek napastuję? - W tym jest właśnie problem, że nie! – śmiała się. – Ale niektóre wyobrażają sobie Bóg wie co. I zazdroszczą innym. A po tych ostatnich rekrutacjach wewnętrznych, w ogóle w firmie poszła fama, że ma pan w zespole faworytki, z którymi wyjeżdża na delegacje… - I pani w to wierzy? – spoglądałem na nią, mocno zaskoczony takim wyznaniem. - Ja wcale, bo wiem, jak to w realu wygląda. W ogóle, wyjazdów ma pan teraz tyle, co kot napłakał – tłumaczyła. – Ale spróbowałby pan wytłumaczyć to tym, które przegrały rywalizację już na etapie wstępnej selekcji… - I tak są pokrzywdzone? – nie dowierzała pani Marzena. – Czym? - Bo widzi pani, w ministerstwie się mawia, że najlepsza praca jest najbliżej pana ministra Baryckiego. Czyli w naszym zespole asystenckim. I nam się zazdrości wszystkiego. A skoro pan minister o nas dba, to pewnie i czegoś wymaga. I nie o pracę im chodzi. No bo jak ktoś uwierzy, że w zakres wymagań nie wchodzi łóżko? W naszym narodzie to niemożliwe… - Pani tak zwyczajnie o tym opowiada? – dziwiła się pani redaktorka. - Już mnie nudzą te pseudo rewelacje – Urszula wyraźnie lekceważyła temat. – Ja tam ani jeden raz nie widziałam sytuacji, która mogłaby nieść jakąkolwiek wątpliwość. Dla mnie pan minister jest całkowicie bez zarzutu, jeśli chodzi o relacje damsko – męskie w pracy. Ani nie byłam poddana żadnemu naciskowi nie związanemu z tematyką pracy, ani nie byłam nigdy świadkiem takowego, zastosowanego wobec innych osób. A pracuję w tym zespole niemal od początku. Koniec, kropka. - Czyli ktoś próbuje pana wrobić. Gdyby się tak udało, to odszkodowanie mogłoby być niemałe… Sam pan chyba rozumie. - Na pewno nikt mnie w nic nie wkręci, bo dbałem o to, aby nawet nie bywać w sytuacjach widzianych z zewnątrz jako dwuznaczne. Chociaż niektórzy czy niektóre, mogą tak myśleć. Cholera, muszę pogadać o tym z zespołem… - A ta pani Romaniuk to kim jest teraz dla pana? – zapytała przytomnie pani redaktor. - Z Agatą się przyjaźnimy, często nawet strzelamy sobie w ogródku… - Gdzie??? - Taka nowość techniczna – rzuciłem się gorliwie do wyjaśniania tajników laserowej strzelby z cyfrową fotografią. – Jak pani widzi, jedynym kosztem takiego strzelectwa są pokaźne naboje z dwutlenkiem węgla. Bardzo tanie w stosunku do prawdziwych patronów i zapewniające prawdziwe zachowanie strzelby, którą można zaprogramować na kilka stylów. To może być dubeltówka ze śrutem, może być sztucer, może być amerykańska strzelba myśliwska, a doznania strzeleckie są podobne jak w realu. Ale chociaż to pseudo strzelanie jest wręcz doskonałe, inne sprawy w życiu preferuję całkowicie prawdziwe! – palnąłem, widząc jej wsłuchane w moje słowa oblicze. I chyba nie trafiłem. - Nie wątpię! – skrzywiła się, jakby urażona. – W sieci jest niemało informacji na podobny temat. Ale korzystając z okazji, chciałam pana zapytać jaki utwór muzyczny preferowałby pan w roli przerywnika rozmowy? Postaramy się spełnić pańskie życzenie. - Na pierwszym miejscu niech będzie piosenka „Ogrzej mnie”. - Kto jest jej wykonawcą? - Było wielu, pani wrzuci w wyszukiwarkę. - O! – padło po kilku sekundach. – Nawet nasz słynny aktor? Muszę posłuchać, bo utworu w jego wykonaniu nie znam. - Polecam więc. Pani redaktor, czy to już wystarczy? - Nie, nie! Mam jeszcze kilka pytań do pana. - O czym? - Tego nie mogę zdradzić, wywiad wyglądałby wtedy nienaturalnie. - Kontynuujmy więc, nieco się spieszę.
  20. Czy to jest jeden, ten sam kanał wentylacyjny? Jeśli tak, to nie powinno być dwóch wiatraczków. PS. Przewody elektryczne w kanale wentylacyjnym, to chwyt poniżej pasa.
  21. Tego nikt Ci nie powie zaocznie, nie znając stanu rzeczywistego sieci wokół Ciebie. I daruj sobie pomiary napięcia faz, bo niewiele one powiedzą.
  22. - W jakim sensie? - Na kolację byliśmy umówieni wiele lat temu. - Kto za nią zapłacił? – nie patyczkowała się. – Budżet państwa? - Nie, pani redaktor. Płaciłem z własnej, prywatnej kieszeni. - I stać pana na takie zachcianki? Ile pan zarabia? Wzruszyłem ramionami. - Płaca sekretarzy stanu jest jawna, jej wielkość proszę sprawdzić na stronach rządowych. - A ile taka kolacja kosztuje? - Mniej niż ludzie sądzą. - Czyli? Proszę określić to dokładniej. - Niestety, ogólnej sumy nie pamiętam, a rachunku nie wziąłem ze sobą. Ale redakcja mogłaby kogoś wydelegować… - W ogóle nie brał pan rachunku, czy w takim lokalu takowych nie dają? - Nie, proszę pani. W restauracji papierowe rachunki dają wszystkim, gdyż ludzie mogą je dołączać do zeznań podatkowych. Takie wydatki w wielu krajach mogą stanowić koszt uzyskania przychodu. Jednak w mojej sytuacji podobny wariant nie wchodził w grę, dlatego nie przywiązywałem wagi do tego papierka. Nie sądziłem, że okaże się tak ważny. - Ważny, gdyż chciałam porównać pana miesięczne zarobki z kosztami takiej kolacji. - Wystarczyłoby – zaśmiałem się. - Na jedną? Pokiwałem głową. - Tak. Na drugą raczej by mi już zabrakło. - A za co utrzymywać się przez resztę miesiąca? - Z oszczędności. - Powiedział pan, że nie może wliczyć tych wydatków do zeznania podatkowego, a jednak wydał pan niemałe pieniądze. Tak bez sensu? Bez celu? W jakiej sprawie chce pan pozyskać przychylność pani wicepremier? - Zadaje pani pytania w stylu „czy przestał już pan bić swoją żonę?”. Pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi, bo nie można wtedy ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Wyjaśniam zatem, że przychylności pani wicepremier Lechowicz się nie kupuje, ani się jej nie załatwia. Na taką przychylność trzeba sobie zapracować codziennym wypełnianiem obowiązków. To wszystko. - I pan zapracował? - Starałem się. Dość długo zresztą. - No właśnie! – wtrąciła, tym razem nieco sarkastycznym tonem. – Pani wicepremier jest znana z dużej dyscypliny jaką zaprowadziła wśród podwładnych, a pana te wymagania jakoś nie dotyczą. Potrafi pan to wyjaśnić? - Jakie wymogi dyscyplinarne ma pani na myśli? - Ogólne. Tego typu informacje pojawiają się ostatnio w mediach. - Pani redaktor, szanowni państwo! To jest obrzucanie mnie… nie powiem czym, w stylu „a może coś się do niego przylepi?”. Wyjaśniam więc, że zanim zostałem kierownikiem resortu pełniącym obowiązki ministra rozwoju, byłem w tym resorcie społecznym doradcą ówczesnej pani minister Lechowicz i miałem dokładnie takie samo biurko jak inni doradcy. Obowiązywał mnie też wtedy ten sam regulamin, oraz wykonywałem podobne obowiązki jak pozostali. - Ale to pana pani wicepremier przeforsowała na swojego następcę w ministerstwie, nieprawdaż? - Miała takie prawo, to był jej wybór. - W necie spotyka się opinie, że ta kolacja była pana rewanżem za taki wybór. - Bezsens! – wzruszyłem ramionami. – No dobrze, powiem to publicznie. Pani redaktor, szanowni państwo! Kiedyś, w czasach studenckich, byliśmy z panią wicepremier Anną Lechowicz parą. Taką studencką parą, jakich są setki i tysiące w podobnych okolicznościach – wydusiłem. – Dwojgiem ludzi, którzy dużo czasu spędzali razem, którzy wtedy poznawali czym jest miłość… - O! – udawała, że ją zaskoczyłem. – Proszę nam o tym opowiedzieć! - I znów nie będę miał do opowiedzenia żadnych rewelacji. Byliśmy wtedy studentami jak setki innych młodych ludzi, prowadziliśmy życie bardzo standardowe, no i zdarzyło się, że kiedy jedliśmy niezbyt rewelacyjny obiad w akademickiej stołówce, zadeklarowałem Ani, że kiedyś w przyszłości zaproszę ją do lokalu oferującego odmienny standard posiłków. Nasza kolacja w Kopenhadze była zatem zwyczajnym dotrzymaniem tego dawno danego słowa. Nie ma tu żadnych innych podtekstów! Spełniłem swoją dawną obietnicę. - Jeden z portali napisał, że to przejaw romansu między panem i panią wicepremier… - Bzdura! – wydąłem lekceważąco wargi, bez okazywania emocji. – Dawny nasz związek jest już wiele, wiele lat za nami. Teraz tylko współpracujemy, a że znamy się naprawdę… dogłębnie, to i współpraca układa nam się wyśmienicie. I to jest odpowiedź na wątpliwości, które pani zgłaszała. - Czyli nie otrzymał pan stanowiska po znajomości? To nie będzie nepotyzm? - Oj, oj! – roześmiałem się. – Po znajomości??? – powtórzyłem. – Ktoś tu chyba nie ma wyobraźni i nie odrobił zadania domowego. Ja nie szukałem pracy, ja ją miałem! I bez trudu mogę mieć inną, z wielokrotnie wyższym wynagrodzeniem niż to, które otrzymuję obecnie. - Czyli co pana skłoniło do przyjęcia propozycji pracy bardzo absorbującej, za relatywnie niewielkie wynagrodzenie? Tylko proszę o prawdziwą wypowiedź. - A co skłania moją żonę do prowadzenia wykładów w Akademii Bankowej? - Nie wiem. Tam za to nie płacą? - Owszem, płacą, ale żona wszystkie zarobione w Akademii pieniądze przekazuje na rzecz fundacji propagującej i sponsorującej badania dawców szpiku kostnego do przeszczepów. Nikt jej nie każe tego robić, a jednak ona to robi! I robi nie tylko to! Poświęca swój czas, swoją wiedzę i umiejętności, dla ratowania innych, dla potrzebujących. Bo nigdy nie wiadomo, czy jutro to my nie będziemy potrzebowali czyjejś pomocy. A ponieważ na razie stać nas na to by pomagać, dlatego i ja, kiedy otrzymałem od Ani propozycję objęcia stanowiska, przyjąłem ją mimo pewnych wahań. I nie o pieniądze tu chodziło, zapewniam panią. - A o co? - Nie wiem czy pani uwierzy, ale miałem zwyczajne wątpliwości, czy dam radę podołać swoim nowym obowiązkom. Naprawdę! - Mimo tego, że już znał pan zadania i pracę resortu? - Tak, mówię tu o momencie, kiedy od ówczesnej pani minister otrzymałem propozycję objęcia stanowiska sekretarza stanu. To wtedy miałem dużą zagwozdkę, gdyż to oznaczało pełny rozbrat z moją dotychczasową pracą i całkowitą zmianę relacji. Z podwładnego żony miałem się przeistoczyć w podwładnego mojej dawnej dziewczyny, a takie relacje nie zawsze kończą się… powiedzmy, że bezproblemowo. Na szczęście, obydwoje z panią wicepremier stanęliśmy na wysokości zadania i potrafiliśmy się wznieść ponad nasze dawne, osobiste nieporozumienia, które kiedyś nie pozwoliły nam w związku wytrwać. Ale obecnie wyblakły i nie przeszkadzają już we wspólnej pracy dla dobra kraju. Zabrzmiało to może patetycznie, ale musiałem te słowa wypowiedzieć, gdyż tak pojmuję wykonywanie swoich obowiązków. Dla dobra naszego kraju! - Nie jest pan posłem, czy będzie pan startował w zbliżających się wyborach? - Nie, nikt mnie do tego nie namówi – odparłem szybko i stanowczo. - Boi się pan przegranej? - Nie wrobi mnie pani w taką dyskusję. - Ale dlaczego? Jest pan dość popularnym ministrem. Najnowsze sondaże wykazują, że nawet wśród zwolenników opozycji cieszy się pan pewnym poparciem. - Ja nie odróżniam zwolenników koalicji od zwolenników opozycji, mnie interesuje dobro wszystkich obywateli i rozwój całego kraju, a nie tylko jego fragmentów. Takie zadanie postawiła przede mną pani wicepremier Lechowicz, takie zadania określa również pan premier i moją rolą jest realizować je najlepiej jak potrafię. Nawet we współpracy z opozycją, jeśli takowa jest możliwa. - Proszę jeszcze powiedzieć czy wstąpi pan do którejś z partii rządzących? - Nie przewiduję takiego posunięcia. - Dlaczego? Członkostwo w partii zamknęłoby usta pana krytykom w koalicji rządzącej. - To, że nie jestem członkiem żadnej partii nie świadczy o tym, że nie mam poglądów politycznych. Jednak były pewne okresy w moim życiu, kiedy pracowałem za granicą, a rodzaj moich zajęć, czyli handel i bankowość, nie sprzyjał politycznej aktywności. I tak się do tego przyzwyczaiłem, że zmian już nie przewiduję. - No dobrze, tutaj mamy jasność, czyli możemy zakończyć dyskusję o polityce i skupić się na pana prywatnych zainteresowaniach. Lubi pan polować?
  23. Moje nieszczęście zaczęło się już od chwili, kiedy znalazłem się w rozgłośni. Zachrypnięty redaktor Oleszczuk był wprawdzie na miejscu, zjawił się jednak dopiero kilkanaście minut przede mną i mówił dzisiaj niemal wyłącznie szeptem. Żadne nagranie z nim nie było możliwe i to w przeciągu najbliższych kilkunastu dni. Naczelny redakcji w takiej sytuacji zaproponował mi zmianę osoby prowadzącej wywiad, a ja, po kilkudziesięciu sekundach wahań, niestety, na to przystałem. Może gdyby sam Oleszczuk nie polecał pani redaktor Marzeny, może gdyby nie ten cały radiowy rozgardiasz, zrezygnowałbym po prostu i wrócił do pracy. Ale pomyślałem, że skoro już się tu wybraliśmy, to trzeba sprawę odfajkować. I to był błąd zasadniczy. Powiedzieć, że byłem wtedy rozkojarzony, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Przyjechałem nie tylko w towarzystwie rzecznika, ale również pani Urszuli, wydelegowanej z mojego zespołu przez Kingę. Ładna blondynka, której zadaniem było śledzenie bieżącej sytuacji na portalach i niezwłoczne meldowanie mi o wszystkich nowościach. Zarówno złych, jak i dobrych. Założenie było takie, że ma mi pomagać w kontrolowaniu sytuacji, jednak realnie przyczyniała się do pogłębiania dezorganizacji. I żeby było jeszcze gorzej, czyniła to bardzo gorliwie, wypełniając moje własne, osobiste polecenie. Polegało to na tym, że co chwilę podsuwała mi przed oczy smartfon z bardziej soczystym komentarzem, przez co gubiłem wątki w trakcie omawiania spraw organizacyjnych wywiadu. Chciałem być na bieżąco, więc byłem. Moje życzenie było realizowane skwapliwie, niczego nie mogłem jej zarzucić. A piwo które wtedy nawarzyłem, piłem później sam. W tych niby zwykłych komentarzach pod redakcyjnym tekstem, zauważyłem pewien szczegół. Co jakiś czas pojawiały się takie dziwne wpisy, w których przemycano okruchy prawdziwych informacji z mojego życia. Ktoś się ze mną drażnił. Ktoś pokazywał, że wie o wiele więcej. Że na razie czeka, aby wystrzelić celniej i w większy tłum. W taki sposób, by liczba ofiar wzrosła maksymalnie. To nie mogło być przypadkiem. W dodatku strzelec ten przez cały czas pozostawał w ukryciu, nie wychylał się i wciąż przybierał nowo nazwaną postać, mimo że styl pisania wszystkich notek zupełnie się nie zmieniał. Ważnym był też fakt, że posty te były pisane bez błędów językowych. To wyglądało na zwykłe przeoczenie. Kombinacja pewnie realizowana jest na chybcika, bez wielkich przemyśleń i z brakiem wypracowanej strategii. Coś jednak zaczynało mi tu niemiło pachnieć. Pomyślałem, że dzisiaj pewnie zbierają siły i prawdziwy atak nastąpi dopiero jutro. Dobrze, że byłem tego świadomy. Potwierdzeniem tych wniosków był dla mnie fakt, iż redakcja portalu „Realia” od rana milczała. Oprócz tekstu wczorajszego na razie nie pojawiało się nic nowego, chociaż nie dotyczyło to innych portali. Ale, jak przekazał mi rzecznik, komentarze poważnych redakcji były raczej powściągliwe. Na razie nikt się zbytnio nie wychylał. Obciążony takim bagażem informacji, zasiadłem wraz z panią Marzeną w studiu. Na pierwszy rzut oka, pani redaktor Zagórska była osobą bardzo sympatyczną. Elegancka, zadbana czterdziestolatka o niebanalnej urodzie, zaprezentowała mi uśmiech oraz dużą pewność siebie, kiedy początkowo, już we dwoje, omawialiśmy techniczne kwestie wywiadu. - Panie ministrze, to nie jest tak, że ja niczego o panu nie wiem, ale będę pytała w taki sposób, jakby wszystko było dla mnie nowością. Proszę też wybaczyć pewien nieunikniony chaos, gdyż nie wiedziałam, że będę dzisiaj z panem rozmawiała. Nie jestem zbyt dobrze do tego przygotowana. - Niczego nie mam pani do wybaczenia – zapewniłem uprzejmie, wpadając jej w słowo. – Może pani pytać o wszystko, nie widzę najmniejszego problemu. - I na wszystkie pytania pan odpowie? – rzuciła zaczepnie. - Tego nie powiedziałem – wywinąłem się z zasadzki, z przyjemnością obserwując jak mikro ruchy całej jej sylwetki uwydatniają przeżywane emocje. Nie nadawała się do telewizji ze wzglądu na wyraźną mowę ciała, ale była stuprocentową samicą. Taka kobieta jeśli kocha, to już „na zawsze”, a jeśli nienawidzi, to do śmierci. Stało się dla mnie oczywistym, że powstała sytuacja wyzwala w niej duże osobiste zaangażowanie emocjonalne. Pytanie tylko, w którą stronę ono się skieruje? Taka kobieta jest niemal zero – jedynkowa. Nie toleruje w życiu szarości. Pomyślałem wtedy ze zgrozą, że kompletnie nie znam jej poglądów i nie mam pojęcia jak się zachowa, albo czym i kiedy mnie zaskoczy. Ciśnienie lekko mi wzrosło. Nie dopuszczałem jednak do siebie myśli o porażce. Wciąż byłem optymistą. Pierwsze pytanie, po standardowej części oficjalnej z prezentacją, wyzwoliło we mnie ulgę i pozwoliło się uspokoić. Występ się zaczął, wiec trema odeszła w niebyt. - Panie ministrze… – zapytała rozwlekle, chociaż z uśmiechem. – Pełni pan obowiązki kierownika ministerstwa rozwoju od kilku miesięcy, ale wciąż nie jest pan ministrem konstytucyjnym. Jaki jest tego powód? Czy fakt ten nie dezorganizuje pracy całego, tak ogromnego aparatu urzędniczego resortu? Przecież zakres waszych zadań jest bardzo duży! Ogromny wręcz. I ogromne pieniądze dzielicie. Nie zaskoczyła mnie. Od dawna spodziewałem się podobnych zastrzeżeń. Nie wiedziałem tylko kto z dziennikarzy jako pierwszy poruszy je tak otwarcie. - Nie jestem osobą właściwą do odpowiedzi na takie pytanie – oznajmiłem spokojnie. – Nie jestem ani funkcjonariuszem którejś z partii koalicyjnych, ani nawet ich zwykłym, szeregowym członkiem. Jestem osobą bezpartyjną. Dlatego nie mam kompetencji do wypowiadania się w sprawach dotyczących organizacji czy też funkcjonowania rządu. Proszę zwrócić się o odpowiedź do kompetentnych służb urzędu rady ministrów. Pani Marzena pociągnęła temat jeszcze przez chwilę, później wspomniała o zmianie algorytmu, której byłem winowajcą, no i kolejny raz musiałem opowiadać, iż nie jestem wielbłądem. Rozochociłem się wtedy, zapowiadając stanowczo, że dopóki mam wpływ na resort, nie ma mowy o cofnięciu tej decyzji. Potem miękko wszedłem na ekonomię i zasady współpracy z Brukselą, ale szybko wybiła mi to z głowy. Widziałem, że nie ma o tych sprawach zielonego pojęcia, a cały mój wywód zwyczajnie ją nudził. Nie zdziwiłem się więc, kiedy nagle zmieniła temat na z pozoru całkiem neutralny. - Panie ministrze, do programu „O nich się mówi” zapraszamy osoby, które w jakiś sposób odciskają swoiste piętno na naszym życiu. Gościliśmy w nim zarówno polityków jak i sportowców, artystów, naukowców, czy też działaczy samorządowych i społecznych. Są popularni, znani z osiągnięć, z tego co jest treścią ich życia zawodowego czy też publicznego, jednak oni wszyscy, tak samo jak i my, mają też życie prywatne, życie osobiste, o którym rzadko się mówi, chociaż naszych słuchaczy ta tematyka bardzo interesuje. Dlatego zapytam, co zechciałby pan dodać do oficjalnego tekstu swojego życiorysu, jaki widnieje na stronach urzędu rady ministrów? No i bądź tu człowieku mądry. Czego ona ode mnie chce? Nie uzgodniliśmy wcześniej zakresu mojego wywnętrzania się. - Moje życie rodzinne wygląda dość monotonnie – spróbowałem zacząć od wymijającej odpowiedzi. – Niewiele miałbym do dodania… - Panie ministrze! – przerwała mi bez wahania, z wielką pewnością siebie, zdradzającą duże dziennikarskie doświadczenie i strzelającymi pioruny oczami. – Poproszę inaczej. Konkretnie i ze szczegółami tej monotonii! Nie było wyjścia. Musiałem przyjąć jej reguły gry. Tym bardziej, że nic nie wskazywało na to, iż będzie moim wrogiem. Ton jej głosu nie zapowiadał agresji, a sytuacja rozwijała się raczej w kierunku plotek. Gospodarka chyba nie była jej mocną stroną i pomyślałem, że gdybym ujawnił teraz jakąś wystrzałową informację prywatną, zostałaby moją zwolenniczką. Chciała mieć newsa, tego ode mnie oczekiwała i jeśli te oczekiwania zaspokoję, będę miał ją w garści. - No cóż! – uśmiechnąłem się. – To nie jest z mojej strony unik, naprawdę nie bardzo wiem co mogłoby słuchaczy zainteresować. Moja domowa codzienność jest zwyczajna, bardzo mało urozmaicona. - Zacznijmy więc od początku – zdecydowała. – W domu żona, dwójka dzieci… - Tak. Pod tym względem stanowimy standardową rodzinę. - Żona jest prezesem zarządu banku Solution Poland S.A - Owszem, ale jest też profesorem kontraktowym w Akademii Bankowej. Prowadzi zajęcia ze studentami, zajmuje się pracą naukową. Dlatego proszę zrozumieć, jej dzień pracy również nie zamyka się w ośmiu godzinach na dobę. Podobnie zresztą jak i mój, ale to już taki urok pracy na stanowiskach rządowych. Wszystkim ministrom, sekretarzom czy podsekretarzom stanu, bardzo trudno jest pracować w czasie od – do i niezależnie od tego jakie liczby w te okienka wstawimy, na ośmiu godzinach w ciągu doby nigdy się nie kończy. To dlatego wspomniałem, że nie mamy możliwości prowadzenia wystrzałowego życia, takiego typu jakie prowadzą celebryci, opisywani i prezentowani we wszystkich dostępnych mediach. Nasza codzienność wygląda o wiele bardziej skromnie… Znowu bezceremonialnie wpadła mi w zdanie. - Niedawna kolacja z panią wicepremier Anną Lechowicz w najlepszej restauracji świata, jakoś nie współgra z pana wyjaśnieniami. Czy zgodzi się pan ze mną? - Niekoniecznie – odparłem z powagą, przygotowany na atak w podobnym typie. – Jest raczej dobrym potwierdzeniem moich słów…
  24. Anna nie wykazała głębszego zainteresowania publikacją w „Realiach”, albo tylko tak przede mną udawała. Przyjęła mnie niezwłocznie, pomimo zapełnionego terminarza i kilkuosobowej kolejki oczekujących na wejście do gabinetu. Pomyślałem, że jej biuro działa niezbyt poprawnie, ale sam fakt, że wprowadzone przez nią zaostrzone procedury przyjęć ciągle mnie nie dotyczyły, przyjąłem za bardzo dobry prognostyk na przyszłość. Tym bardziej, że cała późniejsza z nią rozmowa, tchnęła we mnie dodatkowy optymizm. Anna była autentycznie i pozytywnie zainteresowana działaniami Dorotki. Przekazała mi też inne, bardzo cenne wiadomości. - Jeśli uważasz, że trzeba będzie opowiedzieć publicznie o naszym dawnym związku, to opowiadaj – zezwoliła beznamiętnie. – Czytałam ten artykuł, Beata podesłała mi link. To są bzdety! Taka burza w szklance wody. Szkoda więc mojego czasu na jakieś reakcje. Poza tym każdy komentarz na razie byłby przedwczesny. - Przez mniejsze głupstwa rządy upadały – ostrzegłem. - To nam nie grozi – wydęła usta. – Oczywiście, że jest to sprawka teamu Czaplicki & Podstawek, ale oni są już do odstrzelenia. Długo rozmawialiśmy wczoraj po waszym odejściu i ostateczne decyzje zapadły. Podstawek wypadnie z gry wcześniej, już przy pierwszej nadarzającej się okazji, chociaż innych zmian personalnych w składzie rządu na razie nie będzie. Czaplicki ma zbyt wiele szabel poparcia w Sejmie, jednak najpóźniej po wyborach w przyszłym roku, na pewno przestanie być ministrem. Oczywiście, jeśli będziemy tworzyć rząd. Teraz zostanie pozbawiony jedynie możliwości żądlenia i to tak, aby wielkiego rozgłosu przy tym nie było. - Czyli? - Wszelkie międzynarodowe tematy zahaczające o gospodarkę będą musiały uprzednio zyskać moją akceptację, a jak się pewnie domyślasz, niewiele jest spraw, z którymi gospodarki powiązać się nie da. Decyzja szefa zostanie ogłoszona na wtorkowym rządzie, a tuż po jego zakończeniu, kancelaria bez wielkiego rozgłosu opublikuje w tej kwestii stosowne rozporządzenie techniczne premiera. Dla podmiotów zewnętrznych nie będzie ono miało większego znaczenia, dlatego przejdzie raczej bez echa. Natomiast sami zainteresowani dowiedzą się wszystkiego. - Czyli nadal idziesz do góry?! – stwierdziłem pytająco. - Możesz to nazywać jak chcesz – wzruszyła ramionami. – Ostrzegam cię jednak, że niczego za darmo nie ma. Zawsze coś jest za coś. - O! Interesujące! Co masz na myśli? - To mianowicie, że prawdopodobnie będę musiała poszerzyć swój nadzór nad gospodarką o całą resztę resortów z nią związanych. Z rybołówstwem morskim włącznie. - Wędkarstwo podlodowe też? – zakpiłem. - Zdziwisz się, ale może i tak być – zaśmiała się swobodnie, jednak niemal natychmiast spoważniała. – Tomek! Żarty żartami, doskonale też wiem, że zbliżają się święta i nowy rok, ale szykuj się znowu na kilka miesięcy pracy z ograniczoną możliwością bytności w domu. Chciałabym, abyś mi w tym wszystkim pomógł, bo pracy przybędzie nam niemało. - Aniu! – zakwiliłem. – Nie odmawiam, ale pogadamy o tym innym razem, dobrze? - W porządku, rozumiem – westchnęła. - Zbyt dużo ostatnio się dzieje, musimy mieć czas do namysłu. - Dzieje się, ale też niektóre problemy ulatują gdzieś w niebyt. Nie wiem czy zauważyłeś, że mamy teraz w rządzie szerokie poparcie resortów, od rolnictwa począwszy, aż po kulturę i naukę. Wyrwanie ataszatów spod kurateli Czaplickiego dało nam sporo atutów do rąk. Większość ministrów jest za to wdzięczna. Ty też przestałeś już być postrzegany jako bogaty, bezpartyjny dziwoląg i możesz spokojnie odetchnąć. - A jak premier komentował moje wczorajsze zachowanie? - W porządku. Szef również ma dość wiecznych podchodów i podjazdów w łonie rady ministrów. Ona ma stanowić sprawny organ decyzyjny, służący do zarządzania państwem, a nie jakąś odmianę forum dyskusyjnego. Sam zresztą to znasz, bo widziałeś, jak Czaplicki kontrował nasze i nie tylko nasze projekty straszeniem i różnymi wydumanymi przeszkodami. Zastrzeżeniami, z których tak naprawdę niewiele miało oparcie w prawie międzynarodowym. Stworzył sobie swoistą enklawę, teren zamknięty, do którego nie dawał dostępu nikomu oprócz swojej świty i to wreszcie zostało złamane. Przestanie w końcu być szkodnikiem interesu państwowego. - Dlaczego tak długo tolerowano jego samowolę? – przerwałem jej. - Kto tolerował, kogo masz na myśli? - Na przykład premier, albo chociażby Jurek. - Widzisz… Nie jesteś członkiem partii, więc nie czujesz wewnętrznych układów. W wolnym czasie porozmawiaj o tym z Lidką, dowiesz się więcej. - Czaplicki ma aż takie wpływy? - Jakieś tam ma. Nikt nie próbował ich podważać, więc to trwało. - No to dlaczego, z jakiego powodu premier plus ekipa, zdecydowali się na atak teraz, skoro wcześniej było to niemożliwe? - Przede wszystkim kalendarz! – podkreśliła. – I naprędce sporządzony bilans korzyści. Grupa Czaplickiego, a przypominam, że jest to ponad czterdzieści szabel w Sejmie, stanie teraz przed wielkim dylematem. Czy rozpętanie wewnętrznej walki o wpływy, w sytuacji na kilka, kilkanaście miesięcy przed wyborami, całej strukturze się opłaci? Walcząc z przewodniczącym, wbijają partii nóż w plecy, co wcale nie pozostanie niezauważone. Natomiast premier, odcinając obecnie niewiernych od fruktów struktur państwowych, pozbawia się wprawdzie poparcia tej grupy, ale równolegle doskonale utrudnia im prowadzenie przyszłej kampanii przedwyborczej. Nie zapominaj, że kształt list partyjnych zależy od obecnego szefa rządu, wyborów wewnętrznych już nie będzie. I nieważne czy się go lubi, czy niekoniecznie, kto chce się znaleźć na listach, musi śpiewać jak on każe! Dlatego wielbiciele Czaplickiego już w tej chwili będą musieli mocno się zastanowić, czy pyskować przeciwko premierowi, czy położyć uszy po sobie. Zbyt mało czasu pozostało, aby popełnione na bieżąco grzechy dało się jeszcze naprawić do czasu wyborów. Tak wygląda partyjne życie, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Premier schwycił ich w garść i trzyma dość mocno. Kto się wyłamie, ten odpadnie. Westchnąłem tylko. - Cieszę się, że pracuję wyłącznie pod twoim nadzorem, co zwalnia mnie z obowiązku tracenia czasu na różne gry, gierki i pozostałe pierdoły. Wolę konkrety i tymi możesz mnie obciążać. Będę dla ciebie pracował, bo cię lubię w roli szefowej! - Nie podlizuj się, nie mam teraz czasu na wysłuchiwanie podobnego typu rewelacji. Pa! Życzę ci powodzenia i do jutra! Czekam na wieści o rozwoju pomysłów twojej żony. Nie omieszkaj jej zawiadomić, iż jestem zdecydowanie za kontynuacją tego dialogu. Ponadto pozostaję też do jej dyspozycji jeśli chodzi o możliwość spotkania i rozmów. Naprawdę! - W porządku. Dasz mi teraz buzi? – zaryzykowałem dowcip na pożegnanie. - Jeszcze jedna taka oferta i pozbawię cię premii za mizerne zaangażowanie w realizację zadań! – ostrzegła, unosząc dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym. – Za tracenie czasu na sprawy nie związane z problematyką pracy resortu! – podkreśliła. – Takie tematy w godzinach pracy??? Nie radzę ci drugi raz zaczynać! - Jesteś jednak bestią – odezwałem się mało zalotnie, podnosząc jednocześnie z fotela. – Fakt, że całkiem ładną, ale tym niemniej! - Tomek! – spoważniała, marszcząc brwi. Wyglądała na zirytowaną. – Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele, bo możesz się przeliczyć. - Dobrze już, dobrze! – skomentowałem jej słowa nieco lekceważącym tonem, kierując się jednocześnie w stronę drzwi. – Więcej nie będę, skoro nie jesteś dzisiaj w nastroju. Chciałem ci tylko zmniejszyć poziom adrenaliny w organizmie, albo obniżyć o te kilka milimetrów poziom słupa Hg. Chodzi oczywiście o twoje własne ciśnienia, a nie tę dzisiejszą, paskudną pogodę. Skoro jednak nie chcesz… - Daję sobie radę bez twoich zabiegów – oznajmiła bez wahania. – Idź już wreszcie, bo dezorganizujesz mi kalendarz. Aha, jeszcze jedno. - Tak? - Czaplicki and Company maczali palce w wyrzuceniu mnie poza Warszawę. - Nie rozumiem… - Ostatnie wybory. Teraz wiesz, dlaczego kandydowałam w terenie, a nie w Warszawie. - To przez niego? - Nie osobiście. Zrobili to ludzie ze świty, ale na jego polecenie. Chcę, żebyś to wiedział. A teraz do zobaczenia, do jutra! - Miłego dnia życzę! – skłoniłem się teatralnie. Nic się nie spełniło z tych naszych wzajemnych życzeń. Kompletnie nic!
  25. Wchodzimy więc w zakres polityki i to tej najpoważniejszej, wykraczającej daleko poza perspektywę działania jednej rządowej kadencji. O wszystkich tych sprawach będą decydowały rządy i parlamenty w programach wieloletnich czy też perspektywicznych. Ale to będzie dopiero jutro. Dzisiaj natomiast musimy się skupić na tym, aby to wszystko mądrze przygotować, bo ja widzę w takiej współpracy korzyść dla wszystkich stron. Z wyjątkiem oczywiście naszych wschodnich sąsiadów. Anna jest ci przy tym niezbędna, bo ja nie znam zbyt dobrze niuansów unijnych. Ona o wiele lepiej orientuje się w tych wszystkich porozumieniach. Układ z Amerykanami nie może wystawiać na szwank polskiej reputacji w Europie. Musimy to wszystko ze sobą zgrać. Wtedy dopiero będzie można ogłosić sukces! Siedziałem na łóżku i przyglądałem się jej w milczeniu. Podobało mi się to co mówiła, ale znałem ją chyba lepiej niż się tego spodziewała. - Nie powiesz mi chyba, że napracowałaś się tak za friko, bez myśli o zysku, prawda? – zapytałem z uśmiechem. - Na łapówkę od ciebie nie liczę – zakpiła, przyjmując konwencję rozmowy. – Od twoich szefów też nie. - Ale chciałabyś przejąć obsługę takich energetycznych kontraktów? - Bingo, kochanie! – uśmiechnęła się. – Jednak coś niecoś z polityki bankowej pamiętasz. Że najlepszymi zarobkami w banku są te całkowicie legalne! Przecież moja roczna płaca jest w najlepszym razie wynagrodzeniem za stracony czas i niczym więcej. Za to, że pojawiam się czasem w gabinecie i sama ta obecność zmusza innych do wykonywania pracy. A prawdziwe pieniądze, stanowiące rzeczywisty ekwiwalent mojej wiedzy i umiejętności, będące wynagrodzeniem za właściwe decyzje podjęte w odpowiedniej chwili, dają mi tylko prowizje z kontraktu menadżerskiego! To z tego powodu wartość Solution Poland S.A. musi stale rosnąć, akcje muszą drożeć, a przy tym wzrost ich wartości nie może być mydlaną bańką, musi mieć rzeczywiste podstawy. Chwilowe wzrosty niczego mi nie dają, okresy rozliczeniowe są przecież długie. Natomiast podobnego typu współpraca i obsługa takich miliardowych kontraktów… spójrz! Wyszlibyśmy na trzecie miejsce w Polsce! A ja, tak zupełnie mimochodem… – zamilkła na chwilę – szacując nawet dość skromnie przyszłe obroty, zarobiłabym mniej więcej trzydzieści kilka milionów dolarów rocznie! To już jest suma, która w bankowym światku pewne wrażenie robi. Kolejny raz rozległ się dźwięk mojego rządowego telefonu. Ki diabeł męczy mnie tak z samego rana? Takie dzwonki nie były dozwolone bez informacji o wystąpieniu trzęsienia ziemi. Zniesmaczony spojrzałem na aparat. To była Kinga. Czyli sprawa miała poważny posmak. - Cześć, dyrektorko! – odebrałem rozmowę. – Tylko mi nie mów, że ministerstwo nam się spaliło! - Kłaniam się, panie ministrze! – w tonie jej głosu brakowało wesołości. – Wie pan już? - Co mam wiedzieć? – nie pozostawiłem jej wątpliwości. - Dzisiejsze „Realia” zamieściły paszkwil na temat pana i pani wicepremier Lechowicz. Nie czytał pan? Artykuł jest zarówno w portalu internetowym jak i w wydaniu papierowym. - Nie, nie czytałem… Ale dziękuję, zaraz się z nim zapoznam. Co poza tym słychać u nas w resorcie? - Nic specjalnego. Prawników poinformowałam o zdarzeniu, pan rzecznik też wie i czeka na pańskie dyspozycje. Oczywiście, załoga po cichu komentuje to co napisano. - Ok. Przeczytam i zadzwonię. - Jestem do pana dyspozycji – rozłączyła się. Dorotka z uwagą wysłuchała całej rozmowy. - Co się dzieje? - Sama zobacz – bez wahania wysłałem jej linka do tekstu, po czym sam zająłem się jego odszukaniem. „Rządowy romans?” – głosił przewrotny tytuł komentarza. W ciągu zaledwie kilkunastu sekund „przeskanowała” wzrokiem treść artykułu. Ja takiej umiejętności nie posiadałem. - Chyba zbytnio zlekceważyliśmy przeciwnika – oznajmiła, kiedy wciąż zmagałem się z obszernym tekstem. - Co masz na myśli? - Kto wiedział o waszym wypadzie do restauracji? - Chyba tylko MSZ. Musieli prosić Duńczyków o załatwienie nam wejścia do lokalu, gdyż kolejka sięga tam pięciu miesięcy. Inaczej nie mielibyśmy szans. - Czyli autor miał przeciek z resortu spraw zagranicznych, innej opcji zupełnie tu nie widzę. Zauważ, cały artykuł jest raczej wyważony, stawia kilka pytań, ale wasi prawnicy nie mają w nim specjalnie czego szukać. A to oznacza, że tekst nie był wcześniej przygotowany. Wielkich konkretów czy zarzutów w nim nie ma. Są natomiast mało zawoalowane sugestie kontynuacji i bardzo charakterystyczny jest hejt pod tekstem. To z kolei oznacza, że akcja jest zorganizowana oraz będzie się rozwijała. Na razie nie mieli czasu na przygotowanie mocnych ciosów, tym niemniej należy ich szybko oczekiwać, najpóźniej jutro. Nic to, porozmawiamy wieczorem, bo na mnie już czas. Ubieraj się! Jeszcze w podziemnym garażu, obserwowani przez naszych kierowców, ucałowaliśmy się serdecznie, a Dorotka przekazywała mi ostatnie informacje. - Coś mi się wydaje, że jutro i mnie się dostanie, spróbuję więc porozmawiać z pewnymi ludźmi, jeśli tylko starczy mi czasu. Ty co zamierzasz z tym robić? - Nie wiem. Mam odwołane poranne spotkania, więc zorientuję się co w resorcie i pewnie pojadę do Anny. Wolałbym do niej teraz nie dzwonić. - Do mnie też nie dzwoń, będę dzisiaj bardzo zajęta. Pa! Do wieczora! - Pa, kochanie! – ucałowaliśmy się ponownie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to był nasz ostatni pocałunek. Burza mózgów, którą pilnie zorganizowałem w resorcie, przyniosła maleńki postęp. - Panie ministrze! – zgłosił rzecznik. – Przecież od dawna ma pan zaproszenie do radia, do programu o ważnych osobach naszego życia publicznego. Audycje prowadzi sympatyczny redaktor Jerzy Oleszczuk, który jest dociekliwy, ale nie bywa złośliwy, dlatego uważam, że mógłby pan zgodzić się na pilnie wyemitowaną rozmowę w celu ocieplenia wizerunku resortu i neutralizacji krzywdzących opinii. Jeśli wyda mi pan polecenie, to spróbuję zorganizować to wręcz natychmiast. - A jak mnie podejdzie na żywo? – miałem wątpliwości. - Nie będzie naszej zgody na emisję bez autoryzacji! – zastrzegł. – Dlatego wywiad musi zostać nagrany wcześniej. Wszystko da się załatwić, gdyż audycja jest zwyczajowo nadawana w paśmie pomiędzy godzinami piętnastą i szesnastą. Przy autoryzacji mogę panu pomagać. - Dobrze. A co na to wszystko pan mecenas Wojnicki? - Nie mam przeciwwskazań – rozłożył ręce. – Panie ministrze, z tego artykułu nie da się zrobić procesu, chociaż miły to on nie jest. Prędzej już zgłosiłbym do policji komentarze. Wyglądają na sterowane i to w nich ktoś stara się pana obciążać. Być może jest to sama redakcja. - To ona administruje stroną? - W teorii nie, ale w praktyce tak – wyjaśnił. – Teoretycznie są to oddzielne podmioty. Ktoś jednak zgodził się firmować hejt, co niezbyt mi się podoba, ale musimy jeszcze poczekać co z tego wyniknie. Może się zreflektują i z czasem to skasują, tłumacząc się chwilowym niedopatrzeniem. Trudno będzie wtedy postawić im zarzuty karne, pan minister jest osobą publiczną, a więc ochrona prywatności nie jest aż tak ostra. - Tak też powiedziała moja żona – przyznałem. – Ale proszę działać. Czekam też na telefoniczną informację pana rzecznika w sprawie godziny nagrań w radiu, gdyż na razie udaję się na pilne rozmowy do pani premier Lechowicz. Proszę mnie natychmiast informować o wszelkich ustaleniach, będę odbierał każdą rozmowę. I tak ten krótki, paskudny pogodowo dzień, toczył się wręcz błyskawicznie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...